WIDZENIE

M. B. tom XII, str. 586 i nast.

Wieczorem 22 grudnia 1876 r. ks. Bosko kazał znacznie przyspieszyć modlitwy wieczorne i polecił zebrać się na sali gimnazjalnej rekreacyjnej całemu domowi: personelowi i młodzieży wszystkich działów. Stanowiło to w owym czasie razem około 600 osób. Ksiądz Bosko chciał — wedle zwyczaju — opowiedzieć jeden z najciekawszych snów, który zajął go przez całą noc z 5 na 6 grudnia tegoż roku. Noc tę spędzał w kolegium salezjańskim w Lanzo o 30 km od Turynu. Oto treść opowiadania, jak je nazajutrz po relacji odtworzyli dwaj jego sekretarze:

— W wieczór mego przybycia do Lanzo, gdy nadeszła pora spoczynku, przydarzył mi się sen następujący... Nie ma on nic wspólnego z innymi snami. Opowiedziałem nieco podobny w czasie rekolekcji, ale ponieważ nie było was wszystkich i ponieważ ten sen jest inny, postanowiłem go wam opowiedzieć. Są to rzeczy niezwykle. Ale, jak wiecie, dla swych synów mam serce otwarte i nie umiem przed nimi nic ukryć w tajemnicy. Wolno wam o tym śnie myśleć, co się komu podoba, lecz, jak mówi św. Paweł: Quod bonum est, tenete, tak i wy jeśli znajdziecie w nim coś pożytecznego dla swej duszy, skorzystajcie z tego. Kto nie chce wierzyć, niech nie wierzy, to nie ma znaczenia, lecz niech nikt nie podaje na pośmiewisko rzeczy, o których za chwilę będę mówił.

Proszę was jeszcze, żebyście nie rozpowiadali tego osobom nie należącym do zakładu, nie piszcie też o tym w listach. Snom można przypisywać tylko takie znaczenie, na jakie zasługują, lecz ci, co nie są zorientowani w naszych wewnętrznych stosunkach, mogliby te rzeczy mylnie oceniać i nazwać je w sposób niewłaściwy. Nie wiedzą przecież, że jesteście moimi synami, i że mówię wam wszystko, co wiem, a czasem i czego nie wiem (ogólna wesołość). Lecz to, co wyjawia ojciec swym synom dla ich dobra, powinno zostać między nimi a ojcem i nie wychodzić na zewnątrz. Jest też inna racja. Na ogól opowiada się czyjeś słowa niedokładnie, a stąd wynikają nieporozumienia i mogłoby popaść w pogardę u ludzi to, co zasługuje na nagrodę.

Rozumie się, że człowiek śni wtedy, kiedy śpi. Otóż w nocy 6 grudnia, będąc w swoim pokoju, a nie wiem dobrze, czy w tym momencie czytałem, czy przechadzałem się po pokoju, czy może byłem w łóżku, zacząłem śnić.

W jednej chwili zdawało mi się, że znalazłem się na małym pagórku na skraju niezmiernej równiny, której krańców oko nie mogło dosięgnąć. Wzrok gubił się w nieograniczonej przestrzeni. Była ona idealnie błękitna, jak morze gładkie i spokojne, lecz to, co widziałem, nie było wodą. Wyglądało raczej, jak jasny, przejrzysty kryształ. Pod nogami, za mną i po obu stronach rozciągał się widok przypominający ukształtowaniem wybrzeże oceanu.

Szerokie, gigantyczne aleje dzieliły tę równinę na szereg obszernych ogrodów niewypowiedzianej piękności, złożonych z gajów, łąk i klombów kwiatowych o różnych kształtach i barwach. Żadna z naszych roślin, pomimo pewnego podobieństwa, nie daje wyobrażenia o tamtych roślinach. Trawy, kwiaty, drzewa, owoce były czarujące i o wyglądzie niespotykanym. Liście były ze złota, pnie i konary z diamentów, a reszta harmonizowała z tym blaskiem. Poszczególnych odmian nie podobna byłoby zliczyć, a każda odmiana i każda nawet roślinka promieniowała własnym, odrębnym światłem.

Wśród tych ogrodów na całej równinie widziałem niezliczone budowle, tak niezwykłe, stylowe, urocze, piękne, wspaniałe i obszerne, że zdawało się, iż na zbudowanie jednego z nich nie wystarczyłoby wszystkich skarbów świata. Pomyślałem sobie:

— Gdybyż moi chłopcy mieli te pałace lub bodaj jeden z tych gmachów, o jak by się cieszyli, jacy byliby szczęśliwi i jak chętnie w nich mieszkaliby.

Tak myślałem, mogąc oglądać te pałace tylko z zewnątrz. o ileż wspanialsze musiały być ich wnętrza.

Jeszcze nie ochłonąłem z zachwytu nad cudownymi pięknościami owych rajskich ogrodów, gdy nagle rozbrzmiała dokoła muzyka — tak uspokajająca, o tak wdzięcznej i słodkiej harmonii, że nie potrafię tego w żaden sposób określić. Utwory ks. Cagliero i p. Dogliani nie są w ogóle muzyką w porównaniu z tamtą. Grało sto tysięcy instrumentów, a każdy z nich wydawał odrębny dźwięk, a wszystkie dźwięki i tony napełniały przestworza łagodnymi melodiami. Do muzyki dołączyły się chóry śpiewaków.

Ujrzałem wówczas w ogrodach tłumy ludzi, którzy się tam zabawiali wesoło i swobodnie. Jedni grali, inni śpiewali. Każdy glos, każdy dźwięk był tak bogaty, że zdawało się, jak by w nim dźwięczało tysiąc różnych instrumentów. Słyszało się równocześnie różne melodie o niezwykłej rozpiętości tonów, od najniższego do najwyższego, jakie tylko można sobie wyobrazić, a wszystkie w najdoskonalszej harmonii. Ach, aby to opisać, nie wystarczą najlepsze ludzkie porównania.

Z twarzy owych szczęśliwych mieszkańców widać było, że nie tylko ich własny śpiew sprawiał im niezwykłą przyjemność, lecz że jednocześnie rozkoszowali się bez miary, słuchając śpiewu innych. A im więcej śpiewali, tym goręcej śpiewać pragnęli, im więcej słuchali pieśni innych, tym bardziej pragnęli ich słuchać. Oto ich pieśń: „Zbawienie cześć, chwała Bogu Ojcu Wszechmogącemu... Stwórcy świata, który był, który jest, który przyjdzie sądzić żywych i umarłych, na wieki wieków”.

Gdym jeszcze słuchał, jak w ekstazie, tej niebiańskiej melodii, nagle ukazała się niezmierna liczba chłopców. Wielu z nich znałem, byli w Oratorium i w innych naszych zakładach, ale większość była mi całkiem nieznana. Ten tłum nieprzeliczony szedł ku mnie. Na czele kroczył Dominik Savio, tuż za nim postępowali: ks. Alasonatti, ks. Chiala, ks. Giulitto i wielu, wielu innych kleryków i księży, a każdy z nich wiódł orszak chłopców.

Zapytałem sam siebie: — Czy to sen, czy jawa... — I klasnąłem w dłonie i biłem się w piersi, aby się upewnić, że prawdą, a nie złudzeniem jest to, co widzę.

Cała ta rzesza młodzieży zbliżyła się do mnie i zatrzymała w odległości ośmiu do dziesięciu kroków. W tym momencie zabłysło ogromnie silne światło, muzyka ucichła i zaległo głębokie milczenie. Z oczu wszystkich chłopców promieniowała niezmierna radość, a na ich twarzach widniał spokój doskonałego szczęścia. Spoglądali na mnie ze słodkim uśmiechem na ustach i zdawało się, jak by chcieli przemówić, ale milczeli.

Sam tylko Dominik posunął się jeszcze kilka kroków i stanął tak blisko, że gdybym wyciągnął rękę, dotknąłbym go na pewno. Milczał i przyglądał mi się również z uśmiechem. Jakże był piękny! Jego szaty były jedyne w swoim rodzaju. Śnieżyście biała, jaśniejąca tunika, usiana diamentami i przetykana złotem spływała mu do stóp. Biodra otaczał mu szeroki, czerwony pas, gęsto wysadzany drogimi kamieniami. Lśniąc jeden przy drugim, tworzyły one wzór o tak cudnej grze barw, że na ich widok serce omdlewało z zachwytu. Z szyi spływał mu na pierś łańcuch ze sztucznych kwiatów, ich diamentowe płatki osadzone były na złotych szypułkach. Kwiaty te jaśniały nadziemskim blaskiem, silniejszym od blasku słońca, które właśnie teraz królowało w całej świetności na porannym niebie i oblewało promieniami tę twarz białą i rumianą, nadając jej piękność nieopisaną. Naszyjnik z kwiatów świecił tak silnie, że nie można było rozróżnić ich odmian. Na głowie Dominik Savio miał wieniec z róż. Włosy spływały mu falą na ramiona i nadawały mu wygląd tak piękny, tak miły, tak pociągający, że wydawał się... wydawał się... aniołem.

Wszyscy jego towarzysze również promienieli światłością. Szaty ich były różne, lecz zawsze wspaniałe; u jednych bardziej, u innych mniej kosztowne i bogate, o najrozmaitszych stylach i krojach, o najróżniejszych dominujących barwach. A ta odmienność stroju miała swoje znaczenie, zakryte przed oczyma niewtajemniczonych. Lecz wszyscy mieli biodra przepasane takim samym czerwonym pasem. Oszołomiony, przejęty aż do lęku pełnego czci, nie śmiałem ruszyć się z miejsca. Oni również przyglądali mi się w milczeniu.

Wreszcie Dominik Savio przemówił: — Dlaczego stoisz tu niemy i jak by nieprzytomny. Nie jesteś owym człowiekiem, który w swoim czasie nie bał się niczego, lecz nieugięcie stawiał czoło oszczerstwom, prześladowaniom, wrogom, przykrościom i niebezpieczeństwom wszelkiego rodzaju? Gdzież twoja odwaga? Dlaczego nie mówisz?

Odpowiedziałem z wysiłkiem, jąkając się: — Nie wiem, co mam powiedzieć. Więc to ty jesteś Dominik Savio?

— Tak, to ja. Czy mnie nie poznajesz?

— Jak to się stało, że cię tutaj widzę? — spytałem, wciąż jeszcze zmieszany i onieśmielony.

A Savio odpowiedział serdecznie: — Przyszedłem pomówić z tobą. Tak często rozmawialiśmy z sobą na ziemi. Nie pamiętasz, jak mnie kiedyś kochałeś? Tyle okazywałeś mi przyjaźni, tyle mi dawałeś dowodów życzliwości. A ta twoja miłość serdeczna nie byłaż odwzajemniona przeze mnie? Wielkie było moje zaufanie do ciebie. Dlaczego więc się boisz? Dlaczego drżysz? Śmiało zadawaj mi pytania.

Na te słowa odzyskałem równowagę wewnętrzną i powiedziałem do niego: — Drżę, bo nie wiem, gdzie jestem.

— Jesteś w miejscu szczęśliwości — odrzekł Savio — gdzie się doznaje wszelkich radości i rozkoszy.

— Ta więc jest nagroda sprawiedliwych.

— Nie, nie — jesteśmy w miejscu szczęśliwości nie wiekuistej tylko doczesnej, chociaż wielkiej.

— To wszystko jest więc naturalne?

— Tak, ale upiększone mocą Bożą.

A mnie się zdawało — zawołałem — że to musi być niebo.

— Nie, przenigdy — odrzekł Savio. — Piękności wiecznych żadne oko śmiertelne ujrzeć nie może.

— A ta muzyka — mówię dalej — czy to są te pienia, którymi rozkoszujecie się w niebie? — Nie i jeszcze raz nie.

— A więc to były dźwięki naturalne?

— Tak, naturalne, udoskonalone jedynie wszechmocą Bożą.

— A to światło, które przewyższa blask słoneczny, czy jest światłością nadprzyrodzoną, światłością niebieską?

— To światło jest również naturalne, spotęgowane tylko i udoskonalone wszechmocą Bożą.

— A nie można by ujrzeć bodaj maleńkiego promyka światłości wiekuistej?

— Nie może jej ujrzeć nikt, kto nie dostąpił oglądania Boga twarzą w twarz. Najmniejszy promyk tego światła zabiłby człowieka, jest ono nie do zniesienia dla słabych zmysłów ludzkich.

— A czy istnieje światło naturalne piękniejsze jeszcze od tego?

O, gdybyś wiedział... lecz dość byłoby jednego błysku światła naturalnego, silniejszego ponad to, aby cię porazić.

— „Czy nie można by zobaczyć przynajmniej promyka tego światła, o którym mówisz?

— Owszem, można. Zaraz będziesz miał tego dowód, co mówię. Otwórz oczy.

— Mam je otwarte — odrzekłem.

— A więc spojrzyj tam, w głąb morza z kryształu.

Spojrzałem w górę i w tym momencie zabłysła w niezmiernej dali smuga światła, cieniuteńka jak nić, lecz tak olśniewająca, tak jaskrawa i przenikliwa, że oczy moje nie były w stanie tego znieść. Zamknąłem je i krzyknąłem tak silnie, że zbudziłem ks. Leomoyne (obecnego tutaj), który spał w sąsiednim pokoju. Rano zapytał mnie z przestrachem, co mi się w nocy wydarzyło, że byłem tak niespokojny. Ta smuga światła była sto milionów jaśniejsza od słońca, a jej blask zdołałby oświetlić cały wszechświat stworzony.

Po pewnym czasie otwarłem oczy i spytałem znów Dominika:

— Co to było, może to był promień Boskiej światłości?

Savio odpowiedział: — Nie była to światłość nadprzyrodzona, choć w porównaniu ze światłem słonecznym jest o wiele jaśniejsza. Było to zwykłe światło naturalne, spotęgowane do tego stopnia mocą Bożą. Lecz chociażby morze blasku, podobnego do owej smugi widzianej tam w głębi, oblało cały świat, nie dałoby ci to jeszcze żadnego wyobrażenia o światłości niebieskiej.

— A wy, czymże się cieszycie w niebie?

— Niepodobna ci tego opowiedzieć. Czym są radości nieba, nie dowie się żaden człowiek śmiertelny, dopóki nie pożegna się z życiem i nie połączy się ze Stwórcą. W niebie cieszymy się Bogiem — to wszystko.

Ochłonąwszy już zupełnie z pierwszego lęku, wpatrywałem się z zachwytem w piękność Dominika Savio i zapytałem go śmiało:

— Powiedz mi, dlaczego masz szatę tak białą i lśniącą?

Savio zamilkł, zdawało się, że nie da mi odpowiedzi. Za to chór podjął na nowo swą pieśń, której towarzyszyły wszystkie tysięczne instrumenty. Słowa pieśni brzmiały: „Mieli oni biodra przepasane i wybielili szaty swoje we krwi Baranka”.

— A dlaczego — spytałem, gdy ucichła muzyka — masz na biodrach ten czerwony pas?

Savio i teraz nie odpowiedział — dał poznać, że nie chce odpowiedzieć.

A wtedy ks. Alasonatti zaśpiewał sam: „Bo dziewicami są i chodzą za Barankiem, gdziekolwiek idzie”.

Zrozumiałem wówczas, że ten pas czerwony koloru krwi był symbolem niezwykłych ofiar, niezmiernych wysiłków i prawie męczeństwa, poniesionego dla zachowania cnoty czystości. Aby zachować się czystym w oczach Bożych, trzeba być gotowym nawet życie oddać, gdyby okoliczności tego zażądały. Był on również symbolem pokuty i umartwienia, które obmywają duszę z win. Białość zaś i promienność szat oznaczały nienaruszoną niewinność chrztu św.

Oczarowany śpiewem i widokiem tych zastępów niebiańskiej młodzieży, zgrupowanej za Dominikiem, spytałem go: „A któż są ci których widzę dokoła ciebie i dlaczego taka jasność bije od was wszystkich?

Savio wciąż milczał, za to młodzież odpowiedziała śpiewem:

„Ci są jako aniołowie w niebiosach”.

Zwróciło moją uwagę, że Savio, zdawał się mieć pierwszeństwo wśród tych rzesz, które przystanęły za nim o dziesięć kroków jak gdyby na znak szacunku. Spytałem go przeto:

— Powiedz mi, Savio, dlaczego choć jesteś młodszy od wielu tutaj obecnych, od wielu, co poumiera]i w naszych zakładach, kroczysz na ich czele i wyprzedzasz ich. Dlaczego ty przemawiasz, a oni milczą?

— Jestem najstarszym z nich wszystkich.

— Ależ nie — sprzeciwiłem się — wielu góruje nad tobą wiekiem. –

Jestem najdawniejszym z Oratorium — odpowiedział Savio — ponieważ pierwszy opuściłem świat i przeszedłem do innego życia. A ponadto poselstwo od Boga sprawuję.

Ta odpowiedź wyjaśniła mi przyczynę widzenia: Savio był wysłańcem Bożym.

— Mówmy przeto o rzeczach, które w tej chwili najwięcej nas obchodzą.

— Pytaj mnie więc prędko o rzeczy, których jeszcze pragnąłbyś się dowiedzieć. Godziny mijają i może skończyć się czas dany do rozmówienia się z tobą i nie ujrzysz mnie już.

— Masz mi zapewne do powiedzenia coś bardzo ważnego.

Cóż miałbym ci do powiedzenia ja, mizerne stworzenie — odrzekł Savio z głęboką pokorą. — Z wysoka otrzymałem poselstwo do ciebie i dlatego tu przyszedłem.

— A więc — zawołałem — mów mi o przeszłości, o teraźniejszości, o przyszłości naszego Oratorium. Powiedz mi coś o moich drogich synach, mów mi o moim Zgromadzeniu.

— Co do niego miałbym ci wiele do powiedzenia.

— Odkryj więc przede mną, co tylko wiesz. Opowiedz mi o przeszłości.

— Działałeś: przeszłość cała spoczywa na tobie.

— Czasem po swojemu, co...

— Co do przeszłości, powiem ci, że Zgromadzenie twoje zdziałało już moc dobrego. Widzisz tam w głębi te nieogarnione masy młodzieży.

— Widzę — odpowiedziałem — o, ilu ich jest i jacy są szczęśliwi.

— Patrz, co to za napis przed wejściem do ogrodu.

— Widzę — „Ogród Salezjański”.

— Otóż — wyjaśnił mi Savio — wszyscy oni albo byli salezjanami, albo zostali wychowani pod twoją opieką, albo mieli z tobą łączność. Zostali zbawieni albo przez ciebie, albo przez twoich księży, kleryków, lub innych, których ty skierowałeś na drogę powołania. Policz ich, jeśli potrafisz. Lecz byłoby ich więcej, gdybyś miał większą wiarę i ufność w Boga.

Westchnąłem żałośnie. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć na tę przyganę i postanowiłem sobie: na przyszłość będę się starał mieć tę wiarę i ufność.

Potem spytałem: — A teraźniejszość?

A Savio pokazał mi w odpowiedzi przecudną wiązankę kwiatów, którą trzymał w ręku. Były w niej róże, fiołki, słoneczniki, goryczki, lilie, nieśmiertelniki, a wśród kwiatów kłosy pszenicy. Podał mi wiązankę i rzekł: — Przypatrz się.

— Widzę — mówię mu — ale nie rozumiem, o co chodzi.

— Daj tę wiązankę swoim synom, aby ją w swoim czasie mogli ofiarować Panu. Postaraj się, żeby ją wszyscy mieli, żeby nikt nie był pozbawiony tego bukietu i nikt nie dał go sobie odebrać. Bądź pewien, że ta wiązanka wystarczy im całkowicie do szczęścia.

— Lecz cóż oznaczają te kwiaty?

— Zajrzyj do teologii — uśmiechnął się — ona ci to powie, ona ci wytłumaczy.

— Teologii uczyłem się przecież, mimo to nie znajduję w niej klucza do rozwiązania zagadki, którą mi dajesz.

— Jesteś ściśle obowiązany znać te rzeczy.

— Och dosyć, wybaw mnie z kłopotu, wytłumacz mi, o co chodzi?

— Widzisz te kwiaty! Przedstawiają one cnoty, które najwięcej podobają się Bogu.

— A któreż to są?

— Róża jest symbolem miłości, fiołek pokory, słonecznik oznacza posłuszeństwo, goryczka — pokutę i umartwienie, kłosy częstą Komunię św. Lilia przedstawia tę piękną cnotę, o której napisano: Erunt sicut Angeli Dei in coelo. — Będą jako aniołowie Boży w niebiesiech, to znaczy: czystość. Nieśmiertelnik oznacza, że wszystkie te cnoty mają trwać zawsze wytrwałość.

— Dobrze, mój drogi Savio — odrzekłem — tyś praktykował te wszystkie cnoty za życia, powiedz mi, co ci sprawiło największą pociechę w godzinę śmierci?

— Jak sądzisz, co to być mogło? — odpowiedział Savio pytaniem.

— Może to, żeś zachował piękną cnotę czystości...

— Nie, w każdym razie nie tylko to.

— Może cię to radowało, żeś miał sumienie spokojne?

— Dobra to rzecz, ale jeszcze nie najlepsza.

— Może nadzieja zbawienia była ci największym podtrzymaniem?

— Ani to nawet.

A może świadomość, żeś sobie nazbierał skarb wielu dobrych uczynków?

— Nie, nie.

— Cóż więc było dla ciebie największą pociechą w ostatniej godzinie — spytałem go tonem błagalnym, zmartwiony, że nie udało mi się odgadnąć jego myśli.

— Oto odpowiedź: tym, co mi przyniosło najwięcej otuchy i radości w chwili śmierci, była obecność możnej i najmilszej Matki Zbawiciela. I to powiedz twoim synom. Niech nie przestają modlić się do Niej, dopóki życia im starczy. Ale spiesz się, jeśli coś jeszcze chcesz usłyszeć ode mnie.

— A o przyszłości co mi powiesz?

— Co do przyszłości: w następnym roku 1877 doznasz wielkiej boleści: sześciu i dwóch spośród najdroższych ci synów powoła Bóg do wieczności. Ale pociesz się — zostaną przesadzeni z tych ziemskich pól do rajskich ogrodów. Otrzymają koronę chwały. Nie bój się jednak, Pan dopomoże ci i przyśle innych synów również dobrych.

— No cóż, trudno. A co do Zgromadzenia?

— Odnośnie do Zgromadzenia wiedz, że Bóg przygotowuje wielkie rzeczy. W roku przyszłym wzejdzie dla niego jutrzenka chwały tak wspaniałej, że jak błyskawica rozświetli cztery krańce świata od wschodu do zachodu i od południa do północy. Zgotowana mu jest wielka chwała — ale ty czuwaj, aby wozu, na którym stoi Pan, nie zepchnęli twoi ludzie z właściwego toru. Jeśli twoi kapłani będą umieli dobrze go prowadzić i okażą się godni swego wysokiego posłannictwa, przyszłość Zgromadzenia będzie jak najświetniejsza i przyniesie zbawienie niezliczonej ilości dusz. Pod jednym przecież warunkiem: jeśli synowie twoi będą mieli gorące nabożeństwo do Najświętszej Panny i jeśli wszyscy zachowywać będą cnotę czystości, która tak bardzo podoba się Bogu.

— A teraz — dodałem — chciałbym, abyś mi powiedział coś o Kościele św. w ogólności.

— Losy Kościoła są w rękach Boga Stworzyciela. Tego, co jest postanowione w niepojętych jego dekretach, wyjawić ci nie mogę. Tajemnice te Bóg zachowuje wyłącznie dla siebie i żaden z duchów stworzonych nie jest do nich dopuszczony.

— A o Piusie IX?

— Tyle ci mogę powiedzieć, że już niedługo Pasterz Kościoła będzie walczył na tej ziemi. Wkrótce zostanie odwołany z tronu, a Pan obdarzy go zasłużoną nagrodą. Co do reszty — rzecz wiadoma. Kościół nie zginie. Czy masz jeszcze, inne pytania?

— A co do mnie?

— O, gdybyś wiedział, jakie przejścia czekają cię jeszcze. Ale pospiesz się, bardzo niewiele zostało czasu, którego mi udzielono na widzenie się z tobą.

Wtedy z uniesieniem wyciągnąłem ręce, pragnąc objąć tego świętego młodzieńca, ale jego ramiona były jakby z powietrza i.. uścisnąłem próżnię.

— Niemądry, co robisz — rzekł mi Savio z uśmiechem.

— Boję się, że mi uciekniesz — zawołałem. — Ależ ty jesteś bez ciała...

— Oczywiście. Ciało przywdzieję kiedyś.

— Cóż w takim razie znaczy twoja powierzchowność? Przecież widzę w tobie dokładnie postać Dominika Savio.

— Słuchaj — powiedział mi — gdy dusza jest odłączona od ciała, a za zezwoleniem Bożym ma się ukazać jakiemuś śmiertelnikowi, przybiera na nową swą postać i wygląd zewnętrzny ze wszystkimi rysami, jakie miała, żyjąc na ziemi. Te rysy, choć znacznie piękniejsze, zachowuje aż do połączenia się z ciałem w dniu Sądu Ostatecznego. Odtąd będzie w niebie razem z ciałem. To też zdaje się, że mam ręce, nogi, głowę, ale nie mógłbyś mnie uchwycić, ponieważ jestem czystym duchem. To jest tylko postać zewnętrzna, która sprawia, że możesz mnie poznać.

— Rozumiem, a teraz posłuchaj mnie. Jeszcze jedna sprawa. Czy wszyscy moi chłopcy są na drodze do nieba? Powiedz mi coś o nich, żebym mógł nimi dobrze pokierować.

— Co do chłopców, powierzonych ci przez Opatrzność, możesz ich podzielić na trzy klasy. Widzisz te trzy listy? — podał mi jedną ze słowami — Przejrzyj ją...

Spojrzałem na pierwszy spis. U góry nagłówek: Invulnerati — nie zranieni, to jest ci, których szatanowi nie udało się zranić, którzy żadnym grzechem nie splamili swej niewinności. Tych chłopców moralnie zdrowych była spora liczba i widziałem ich wszystkich. Wielu z nich znałem, wielu zaś widziałem po raz pierwszy — być może w przyszłych dopiero latach mają przybyć do Oratorium. Kroczyli prosto wąską ścieżką, mimo, że zewsząd i bez przerwy sypały się na nich strzały i spadały ciosy mieczów i włóczni. Ta ostra broń, która tworzyła jakby płot wzdłuż obu krawędzi ich drogi, uderzała na nich i nękała ich, ale bez szkody.

Wtedy Savio wręczył mi drugą listę. U góry miała napis:

Vulnerati — zranieni, to znaczy ci, którzy popadli kiedyś w niełaskę Bożą, ale powstali z upadku i zaleczyli swoje rany przez skruchę i spowiedź. Było ich więcej niż pierwszych, a odnieśli rany na ścieżce swego życia z rąk nieprzyjaciół, którzy gęstwą otaczali ich zewsząd. Przeczytałem listę z ich nazwiskami i ujrzałem ich wszystkich. Niektórzy z nich wlekli się jak inwalidzi i byli zgnębieni.

Savio trzymał w ręku jeszcze trzecią listę. Widniał na niej tytuł: Lassati in via iniquitatis — znużeni na drodze nieprawości.

Były tam nazwiska tych wszystkich, którzy są w niełasce Bożej. Pilno mi było poznać ów sekret, toteż wyciągnąłem rękę, ale Dominik Savio odpowiedział z życzliwością:

— Nie, zaczekaj chwilę i posłuchaj. Lepiej jej nie otwierać, inaczej wyjdzie taki zaduch, że ani ty, ani ja nie zdołamy tego wytrzymać. Aniołowie odsuwają się, przejęci obrzydzeniem i zgrozą, i sam Duch św. brzydzi się okropną wonią grzechu.

— Lecz jakże to być może — zauważyłem — przecież Bóg i aniołowie nie są zdolni do cierpienia. Jak mogą odczuwać przykrą woń materii...

— Dzieje się to w ten sposób, że im stworzenia są lepsze i czystsze, tym stają się bliższe i podobniejsze do duchów niebieskich — i przeciwnie, im ktoś jest gorszy, bardziej nieczysty i plugawy, tym więcej oddala się od Boga i aniołów, którzy również odwracają się od niego, jako od rzeczy budzącej ohydę i wstręt.

Podał mi listę i rzekł: — Weź ją, przejrzyj i wykorzystaj mądrze dla dobra swoich chłopców. Lecz pamiętaj nade wszystko o wiązance kwiatów, którą ci dałem; staraj się, żeby ją wszyscy mieli i zachowywali w świeżości.

Po tych słowach cofnął się do szeregu swoich towarzyszy, szybko jak gdyby uciekał.

Otworzyłem listę. Nie zobaczyłem tam żadnego nazwiska, natomiast w tejże chwili, w jednym mgnieniu oka ukazali mi się wszyscy chłopcy zapisani w niej, jak gdybym na nich spoglądał w rzeczywistości. Ujrzałem ich wszystkich i jakże mi się gorzko zrobiło: większość ich znałem — byli to wychowankowie Oratorium i innych naszych zakładów. Ujrzałem w ich liczbie wielu, którzy wśród kolegów uchodzą za dobrych, a nawet wzorowych, choć nimi nie są. W momencie otwarcia listy rozszedł się rzeczywiście odór nie do zniesienia. W jednej chwili rozbolała mnie straszliwie głowa i chwyciły torsje tak silne, że zdawało mi się, iż skonam. Jednocześnie zaległy ciemności, w których poprzednie przecudne widzenie rozwiało się bez śladu. W tym samym momencie uderzył piorun, a silny i przeraźliwy grzmot wstrząsnął powietrzem do tego stopnia, że obudziłem się wylękniony.

Św. Bosko dodał jeszcze: — Ta okropna woń wsiąkła w mury i przeniknęła moje ubranie tak dalece, że przez szereg następnych dni zdawało mi się, że wciąż ją czuję. Tak odrażające jest w oczach Bożych nawet imię grzesznika. Jeszcze dziś, gdy przypomnę sobie ten smród, przechodzą mnie dreszcze i dusi mnie w gardle. — W Lanzo, gdzie znajdowałem się podówczas, zacząłem wypytywać niektórych chłopców, niektórych upominałem i przekonałem się, że sen nie wprowadził mnie w błąd. Łaska więc Boga to sprawiła, że poznałem stan duszy każdego, ale publicznie o tym nic nie powiem.

Tak więc Dominik nawet z nieba prowadził nadal swą pracę małego apostoła[*].

 

powrót



[*] A. Auffray, ks. A. Świda Pszeniczne kłosy (wyd. 1982), str. 181—197.