Andre Frossard wychował się w rodzinie ateistycznej, o tradycjach trzech wyznań: żydowskiego, protestanckiego i katolickiego. Jego ojciec był sekretarzem generalnym Francuskiej Partii Komunistycznej.

Pisarz w 20. roku życia przeżył w jednej z paryskich kaplic nagłą i gwałtowną konwersję, porównywaną do nawrócenia św. Pawła. Pisze o tym w autobiograficznej książce „Dieu existe, je l'ai recontre”, przetłumaczonej na polski pt. „Spotkałem Boga" przez Pawła Zdziechowskiego w wydawnictwie księży palotynów francuskich Editions du Dialogue". Oto opis stanu ducha sprzed 1935r. i potem nawrócenia.

Bóg nie istniał. W naszym domu nie było ani obrazów przedstawiających Go, ani obrazów przywołujących na pamięć Jego istnienie lub istnienie tych, których nazwać można Jego historycznym potomstwem, to znaczy świętych, proroków, bohaterów Pisma świętego. Nikt nam o Bogu nie mówił. Prawdziwi Żydzi nie wspominali nigdy o swej wierze. Żydzi unikali propagandy; ich religia jest sprawą rodzinną, która nie obchodzi innych, nawet wtedy, gdy w grę wchodzą pół-Żydzi. Z drugiej strony, nasza obojętność religijna, która sprawiała, iż byliśmy wyrozumiali, dawała im pewnego rodzaju gwarancje. Podczas, gdy my należeliśmy do „lewicy" na skutek ateizmu, oni głosowali na lewicę. by móc w spokoju zanurzyć się w pobożności, gdy odczuwali tego potrzebę. Podzielali nasze przekonania, by lepiej zachować własne, żyjąc jednocześnie tajemniczym życiem swej wspólnoty rozproszonej od dwóch tysięcy lat, a mimo to jednolitej, ofiarowanej narodom świata na podobieństwo jakiejś zaprawy, którą usiłowało wyeliminować na zawsze ciężkie ciasto niemieckie. Niezmienni, a równocześnie szczególnie podatni zmianom, wierni nawet w niewierze (niektórzy bowiem, podając się za niewierzących, okazywali się w zakresie stosowania Pisma Świętego bardziej nieprzejednani niż inni), umieli znosić wszelkie niepowodzenia i, co jest rzeczą jeszcze rzadszą, wszelkie sukcesy. Potrafili zrozumieć wszystko z wyjątkiem sprawy, kim jest Żyd. Któż jednak zdoła na pytanie to odpowiedzieć?

Chrześcijanie ze wsi, ci, którzy mogli nas uświadomić, milczeli również jak zaklęci, najprawdopodobniej przez dyskrecję, a może też, by uniknąć naszych złośliwości. Skutki ich pobożności nie rzucały się nam w oczy i nie mieliśmy pojęcia, co ona im przynosić poza dodatkowymi porcjami ciast spożywanymi z okazji uroczystych świąt przy dźwięku dzwonów dobiegających z zamglonej dali. Z punktu widzenia moralnego ich postępowanie było mniej więcej takie same jak nasze, z tym, iż hołdowali dwóm dziwnym cnotom, posłuszeństwu i pokorze, które wydawały się nam poważnymi wadami. Ponadto różnili się od nas tym, że wiązali, jak zdawało się, swe zachowanie bądź z myślą o nagrodzie, bądź z obawą przyszłej kary i ta ich kupiecka mentalność nie zasługiwała w naszych oczach na uznanie. Nie zdawali sobie sprawy - w przeciwieństwie do nas, którzy wiedzieliśmy o tym od czasów Rousseau - ich grzech pierworodny przestał istnieć na skutek postanowienia dekretu filozoficznego i że człowiek jest z natury istotą dobrą.

Wyglądało raczej na to, iż wierzą, że człowiek jest istotą z gruntu złą. W owym okresie chrześcijanie nie odkryli jeszcze natury, nie uświadamiali sobie możliwości, jakie przynosiła wiedza, dobroczynna potęga wolności. Otoczeni zakazami, poruszali się ostrożnie, prześlizgiwali się po powierzchni zagadnień, nie śmiąc sięgnąć do istoty rzeczy. Mieliśmy wrażenie, iż z obawy, by nie nadużyć życia, bali się w ogóle żyć.

Pozostawała natura, która, ponieważ nosiła nazwę stworzenia. mogła podsunąć nam pojęcie stwórcy. Nie wydaje się jednak. by natura ze swym prawem wzajemnego, powszechnego pożerania się, które popycha małą rybę w paszczę dużej, a antylopę w pazury lwa, zachowywała Ewangelię. Za to podejrzliwość, z jaką katolicy odnosili się do natury, sprawiała, iż była ona nam bliska. Skoro natura nie była wierząca, stawała się ona sojuszniczką w naszym nastawieniu przeciwko wierzącym. Jeżeli ci ostatni mieli swe „dane objawione" - o czym miałem się dowiedzieć znacznie później - to natura, to ogromne pole dla doświadczeń i zdobyczy naukowych, otwierała przed nami możliwość objawienia. Będąc jej częścią, skazani na znoszenie tego samego losu co ona i tych samych niesprawiedliwości, byliśmy przekonani, że uratujemy siebie i ją za pomocą wiedzy i postępu, które z czasem opanują jej wyskoki i złagodzą jej prawa. Gdybyśmy wiedzieli o istnieniu Boga, to natura, zbliżając nas do siebie, oddaliłaby nas jeszcze bardziej od Niego.

Boga jednak, jak powiedziałem, nie było. Niebo wypełniała pustka, ziemia nie była niczym innym jak kombinacją chemicz­nych pierwiastków tworzących dziwaczne formy pod wpływem gry naturalnego przyciągania i odpychania. Natura zresztą zdra­dzi nam niebawem swe ostatnie tajemnice, wśród których nie było miejsca dla Boga.

Byliśmy prawdziwymi ateuszami z kategorii tych, którzy nie zadają już sobie pytań na temat ateizmu. Ostatni antyklerykało­wie, którzy występowali jeszcze przeciwko religii na zebraniach publicznych, wydawali się nam rozbrajający i trochę śmieszni tak, jak byliby nimi historycy starający się wykazać nierealność bajki o Czerwonym Kapturku. Ich zapał jedynie przedłużał na próżno dyskusję, którą zamknął od dawna rozum.

Prawdziwym ateuszem, bowiem nie był już ten, kto przeczył istnieniu Boga, lecz ten, dla którego problem ten w ogóle nie istniał. (...)

Jestem ateuszem pełnym wewnętrznego spokoju; nic nie przeczuwam więc, gdy znużony czekaniem na koniec nie­zrozumiałych praktyk religijnych, które zatrzymują mego towarzysza dłużej, niż się tego spodziewał, otwieram z kolei małe żelazne drzwi, by zbadać z bliska, w charakterze artysty czy gapia, budynek, gdzie mój przyjaciel - mam ochotę powie­dzieć - zasiedział się. (W rzeczywistości czekałem na niego najwyżej trzy albo cztery minuty).

Ta część kaplicy, która wyłania się ponad bramą, nie była szcze­gólnie porywająca. Niech mi przebaczą siostrzyczki, których stać się mam bratem, jeżeli mówię niepochlebnie o ich ulu, ale kaplica nie zyskiwała nic, gdy widziało się ją w całości. Jest to budynek w głębi małego podwórza, w stylu gotyckim przerobiony przez Anglików, zbudowany w końcu XIX wieku przez architektów, którzy postanowili zrobić porządek ze stylem ostrołukowym i pozbawili go tym samym życia i rozpędu. Nie piszę tego dla wątpliwej przyjemności krytykowania pewnej sztuki, która cieszy się ustalo­ną opinią, lecz po to, by podkreślić fakt, że wzruszenie artystyczne nie odegrało żadnej roli w tym, co nastąpi za chwilę.

Wnętrze kaplicy jest równie mało porywające jak jej wygląd zewnętrzny. Przypomina ono banalny kadłub okrętu z kamienia, którego ciemnoszare linie nieruchomieją i wyruszają dalej, nie osiągając niestety jednak ideału prostoty i piękna ż epoki Cystersów. Nawa dzieli się wyraźnie na trzy części. W pierwszej z nich, blisko wejścia, zgromadzili się wierni, którzy modlą się w półcieniu. Witraże zaciemnione masą sąsiadujących budynków rzucają nieco światła na rzeźby i na boczny ołtarz ozdobiony bukietami kwiatów.

Część drugą zapełniają zakonnice, z głowami zakrytymi czarnymi woalami. Tworzą one jakby zdyscyplinowane szeregi ptaków, które znalazły schronienie w ławach z polerowanego drzewa. Dowiedziałem się później, iż są to siostry „Adoratorki wynagradzające" wchodzące w skład kongregacji powołanej do życia w celu stworzenia pobożnej przeciwwagi dla nadużyć rewolucyjnej Wiosny Ludów roku 1848. Zakon ten, stosunkowo nieliczny - czytelnik przekona się, że szczegół ten ma swe znaczenie - należy do owych ugrupowań kontemplacyjnych, które wybrały więzienie, by przywrócić nam wolność, ciemność, by przynieść nam światło, i które według moralności materialistycznej - wyznawać ją będę jeszcze przez minutę lub dwie - są nikomu niepotrzebne. Zakonnice odmawiają jakąś modlitwę na dwa głosy, które odpowiadają sobie wzajemnie rozchodząc się po całej nawie i stapiając się w regularnych odstępach w głośnej recytacji: Gloria Patri et Filio, et Spiritui Sancto, po to, by powrócić znowu do statecznego rytmu gwarzącego ze sobą szemrania. Nie zdaję sobie sprawy, iż są to psalmy, że jest pora jutrzni i że kołysze mnie lekkie falowanie godzin kanonicznych.

Kaplica jest w głębi stosunkowo jasno oświetlona. Nad głównym ołtarzem, ustrojonym na biało, nad masą roślin, kandela­brów i ozdób, wznosi się duży krzyż z obrobionego metalu, mający w środku białą matową tarczę. Trzy inne tarcze o tych samych wymiarach, ale o nieco odmiennym odcieniu, tkwią u góry krzyża i na końcach jego ramion. Wiedziony zamiłowaniem do sztuki, zwiedzałem już nieraz kościoły, nie widziałem jednak ni­gdy jeszcze monstrancji z hostią ani nawet, wydaje mi się, hostii; nie wiem więc, że mam przed sobą Przenajświętszy Sakrament, oświetlony dwoma rzędami zapalonych świec. Obecność dodatkowych tarcz i komplikacje pozłacanego tła utrudniają mi jesz­cze bardziej ustalenie tego, czym jest owo odległe słońce. (...)

Nie umiem zdać sobie sprawy ze znaczenia tego wszystkiego, tym bardziej iż nie staram się go uchwycić. Stojąc przy drzwiach szukam wzrokiem mego towarzysza, lecz wśród klęczących przede mną postaci nie udaje mi się go odnaleźć. Wzrok mój błądzi między cieniem a światłem, wraca bezmyśl­nie do zebranych ludzi, wędruje od wiernych do nieruchomych zakonnic, od zakonnic do ołtarza i zatrzymuje się, nie wiem dla­czego, na drugiej z rzędu świecy palącej się na lewo od krzyża. Nie na pierwszej czy trzeciej, lecz dokładnie na drugiej. I wtedy właśnie następuje nagle i kolejno szereg przedziwnych zjawisk, których nieubłagana gwałtowność zniweczy w jednej chwili ab­surdalną istotę, jaką jestem, i wyprowadzi na światło dzienne olśnione dziecko, jakim nigdy nie byłem.

Najpierw narzucają mi się słowa: „Życie duchowe". Nikt ich nie wypowiedział, sam ich nie sformułowałem, słyszę, jakby wymówił je ktoś obok mnie szeptem i to ktoś, kto widzi rzeczy, jakich ja jeszcze nie widzę.

W chwili gdy ostatnia sylaba tego wyszeptanego wstępu dociera zaledwie do progu mej świadomości, zaczyna nagle toczyć się wstecz jakaś lawina. Trudno mi powiedzieć, że otwiera się niebo; nie otwiera się, lecz rusza z miejsca, wznosi się nagle, jak niemy płomień, z tej kaplicy, gdzie nic go nie zapowiadało i gdzie tkwiło w sposób tajemniczy. Jak opisać je niezdarnymi słowami, które odmawiają mi posłuszeństwa, grożą zahamowa­niem myśli, złożeniem ich w lamusie chimer? Jakich farb użył­by malarz, który ujrzałby nagle nieznane dotychczas kolory? Niebo to niezniszczalny kryształ, nieskończenie przejrzysty, tak świetlisty, iż trudny do zniesienia (gdyby siła jego światła osią­gnęła jeden stopień więcej, przestałbym istnieć), o odcieniu raczej błękitnym, to świat inny, świat o blasku i nasileniu takim, że nasze istnienie zamienia się w jakieś wątłe cienie zaludniające nie dokończone sny. Jest ono rzeczywistością, prawdą, którą oglądam z perspektywy ciemnego brzegu, gdzie znajduje się jeszcze. We wszechświecie panuje porządek, a nad nim króluje, po tamtej stronie zasłony z błyszczącej mgły, fakt istnienia Boga, fakt, który stał się obecnością i istotą: jeszcze gotów byłem zaprzeczyć istnieniu tej istoty, która nazywają naszym Ojcem; teraz zaś przekonuję się, iż jest ona dobra, pełna dobroci nie dającej się porównać z niczym, nie tej, którą nazywa się czasami dobrocią bierną, lecz tej, która, będąc czynna, łamie wszystko, prześciga wszelki gwałt, umie rozbić najtwardsze skały i to, co jest jeszcze twardsze od skały - ludz­kie serce.

Wtargnięcie Boga, gwałtowne, totalne, przynosi radość, która nie jest niczym innym, jak szczęściem uratowanego, szczęściem topielca wyciągniętego w ostatniej chwili z wody; między sytuacją topielca a moją jest jednak pewna różnica: z bagna, w którym byłem pogrążony, zresztą o tym nie wiedząc, zdaję sobie dopie­ro sprawę w momencie, gdy niewidzialna ręka unosi mnie ku zbawieniu i wtedy ogarnia mnie zdumienie, że mogłem w tym błocie - tkwię w nim jeszcze do połowy ciała - żyć i oddychać.

Jednocześnie wiem, że stałem się członkiem nowej rodziny, którą jest Kościół. Obowiązkiem jego będzie prowadzić mnie tam, dokąd trzeba, bym szedł, gdyż mimo pozorów muszę przebyć jeszcze pewną odległość, którą pokonać może jedynie oba­lenie prawa ciążenia.

Wszystkie te wrażenia, które staram się oddać z trudem, za pomocą nieodpowiedniego języka, myśli i obrazów, odczuwam jednocześnie. Zachodzą one jedne w drugie, a treści ich nie wyczerpię w ciągu lat. Nad wszystkim, ponad ogromnym światłem i w nim samym, króluje obecność Tego, którego imienia nie potrafię wymówić nigdy więcej bez uczucia lęku, iż zranię jego dobroć; w obliczu Niego odczuwam szczęście, że jestem dziec­kiem, któremu przebaczono wszystko i które budzi się, by poz­nać, że wszystko jest darem.

 

Niestety po bandyckim Soborze Watykańskim II Kościół nie modli się już o nawrócenie Żydów, którzy stali się „Starszymi braćmi w herezji”. Poza Kościołem Katolickim nie ma zbawienia.

powrót