Biografia
widzącej z
Ks. Paul Gouin
«Pasterka z
WSTĘP
W ślad za trzema pierwszymi tomami kolekcji Pour servir á l'histoire réelle de
Biografia ta, dzieło księdza Gouin, proboszcza w
Avoise (Sarthe), zmarłego 11 grudnia 1968, rehabilituje w oczach historii
jasnowidzącą z dnia 19 września 1846. Nie mniej niż 50 lat cierpliwych
poszukiwań kosztowało autora sporządzenie tej dokumentacji, na którą składają
się maszynopisy i osiemset własnoręcznych listów saletyńskiej pasterki.
"Jestem skłonny mniemać, że Melania aż do śmierci wywiązywała się z
powierzonej sobie misji" – pisał mi o. Garrigou-Lagrange 1 września 1957.
Z lektury niniejszej książki
wynika jasno, że przedmiotem tej misji było założenie dzieła Apostołów
Ostatnich Czasów, zapowiedzianych przez św. Grigniona de Montfort. Jeszcze za
życia saletyńskiej pasterki Kościół zatwierdził regułę zakonu Matki Bożej dla
tego instytutu misyjnego, a ks. Zola, biskup diecezji Lecce (Włochy), udzielił imprimatur proroczej tajemnicy, której
jeden paragraf brzmi:
"Wzywam apostołów ostatnich czasów, wiernych
uczniów Jezusa Chrystusa, którzy żyli w pogardzie świata i siebie samych, w
ubóstwie, cierpieniu i pokorze, wśród wzgardy i w milczeniu, w modlitwie i
umartwieniu, w czystości i zjednoczeniu z Bogiem, nieznani światu: czas, aby
wyszli i oświecili ziemię...".
Stowarzyszenie Dzieci Matki
Bożej Saletyńskiej składa hołd wdzięczności księdzu Gouin za to, że zostawił mu
ważne świadectwo przemawiające za prawdziwością historii
Beaupréau, 19 marca 1969, w uroczystość św. Józefa.
F. Corteville
prezes Stowarzyszenia
Dzieci Matki Bożej
Saletyńskiej
i św. Grigniona de Montfort
C Z Ę Ś Ć P I
E R W S Z A
KRZYŻ OD
DZIECIŃSTWA
SPOTKANIE Z MELANIĄ
Był cichy czerwcowy wieczór
1893 r. Pewna kobieta schodziła ze wzgórza Fourviére w Lyonie. Była to pora,
kiedy - bez względu na pogodę - mgła się unosi z nabrzeży Rodanu i Saony, przyciemniając
miasto, pora, kiedy zamyka się kościoły. Ta kobieta zapewne cały dzień spędziła
w bazylice na modlitwie. Idąc, nie przestawała się modlić: można to było poznać
po skupionym wyrazie jej twarzy, po rękach złożonych pod długim płaszczem, którym
się otuliła. Nosi czarny strój. Na głowie ma staromodny kapelusz albo raczej
duży czepek, z którego spływa do tyłu welon. Jest wdową? Zakonnicą? Ma może lat
60. Z powodu słabego wzroku idzie nieco pochylona. Mimo to dobrze się
orientuje, idzie bez wahania krokiem regularnym i spokojnym. Doszedłszy do rogu
ulicy Bombarde, między katedrą a sądem - tu, gdzie miłosierdzie Boże patrzy na
sprawiedliwość ludzką, wchodzi spokojnie, jakby oczekiwana, do hotelu Joanny
d'Arc." Przyjęcie, jakie ją spotkało, dopełnia pociechy i ukojenia, jakie
doznała na modlitwie.
"Odpowiadając na
pytanie Pana - pisze ona w liście z 30 listopada 1895 do redaktora Schmida
oświadczam, że nigdy nie zapomnę 3 czerwca 1893 roku, dnia, w którym ks.
Perraud, biskup diecezji Autun; powiadomił mię o pozbawieniu mnie sakramentów w
swej diecezji. A nastąpiło to bez żadnego uzasadnienia. Jednakże ja się
domyślam: ks. biskup Perraud chce koniecznie, abym na jego korzyść zrzekła się
kaplicy, którą prawnie podarował mi ks. Ronjon dla Zakonu Apostołów Ostatnich
Czasów. Ale czyż moje sumienie pozwalało mi dysponować dobrami należącymi do
Matki Bożej? Oczywiście, że nie; wolę erpieć dla sprawiedliwości... Pozbawiona
sakramentów, Komunii świętej, byłam głodna Boga, mej siły, mego światła, rady,
drogi i już nie mogłam wytrzymać. Udałam się do Lyonu i tam w tej pięknej
świątyni na Fourviere doznałam pociechy; wyspowiadałam się, otrzymałam swego
ukochanego Jezusa i długo się modliłam za swych trzech prześladowców: ks.
biskupa Perraud, księdza Dessus i księdza Gautheron. Było już późno, nie znałam
Lyonu, opuściłam więc bazylikę. Schodząc ze wzgórza, modliłam się w dalszym
ciągu. Prowadziła mię Joanna d'Arc - aż do hotelu swego imienia przy ulicy
Bombarde nr 4-6, między katedrą a sądem. Tam spędziłam noc w dobrym
towarzystwie. Właścicielka hotelu była bardzo dobra dla mnie i nie chciała
zapłaty... Jakże ja się modliłam i modlę w intencji tej chrześcijańskiej
rodziny...
W lipcu znów przybyłam do
Fourviére, aby się wy- spowiadać i przyjąć Komunię świętą. Dnia 17 lipca wy-
jechałam z Châlon-sur-Saône do Włoch. Tam zakaz sakramentów nie istniał dla
mnie...".
Co to więc za kobieta?
Domyślamy się, że to pasterka z
Tej starszej kobiecie, wówczas
gdy miała lat czternaście i gdy pasła krowy na halach górskich, objawiła się
Najświętsza Maryja Panna i, rozmawiając z nią, poleciła jej przekazać swe słowa
całemu ludowi. Działo się to 19 września 1846 r. Już pół wieku upływa od tego
momentu, a wieśniacza pasterka, mimo ubóstwa, słabości i poczucia osamotnienia,
nie przestaje pełnić swej misji. Jednakże bez rezultatów. Bez rezultatów - to
mało: oto już po raz trzeci spada na nią potępienie ze strony wysokiej
osobistości kościelnej, to klęska ostateczna.
Jeszcze w roku 1854 ks.
Ginoulhiac, biskup diecezji Grenoble, oświadczył, że jest ona "pyszałkiem
ulegającym złudzeniom", sprzeciwiał się złożeniu przez nią ślubów
zakonnych u Sióstr Opatrzności w Corenc, gdzie kończyła nowicjat i wygnał ją do
Anglii.
Później, zimą 1878-1879 roku
w Rzymie, ks. Fava, również ordynariusz diecezji Grenoble, wbrew poleceniu
wydanemu wcześniej przez papieża, odrzucił regułę, którą - jak twierdziła
Melania - podyktowała jej Matka Boża dla misjonarzy apostołów ostatnich czasów oraz
dla zakonnic mających obsługiwać sanktuarium w
Teraz wreszcie, przytłoczona
ciężarem gróźb, znów idzie na tułaczkę, niosąc w sobie grot godzący w samo jej
życie duchowe i w podstawę jej powołania. Ośmieliła się bowiem wytoczyć proces
wykonawcom testamentu zmarłego księdza Ronjon, występującym z ramienia
ordynariusza diecezji Autun; stawiła czoła sławnemu i czczonemu biskupowi;
przełożonemu oratorianów we Francji, członkowi Akademii Francuskiej, który
wkrótce został kardynałem. Dała się wciągnąć w wir interesów finansowych, w
podejrzane dyskusje prawnicze i wyszła skompromitowana. Teraz jej nie
pozostawało nic innego jak tylko oddalić się i milczeć. Wyjeżdża więc ukryć się
we Włoszech.
Po dziesięciu latach
podróży, szarych prac, znów powróci do ojczyzny, by tu zostawić swe kości.
Pamięć o niej zaginie, jej pisma zostaną pogrzebane, a na całość faktów
saletyńskich padnie mroczna zasłona rozterek i niepokojących sprzeczności.
Losy Melanii niejednemu
narzucają wniosek: jasnowidzący źle kończyli.[1]
Ich opowiadania o objawieniu uznaje się za szczere, jednakże przesiewa się
przez sito i podaje w wątpliwość wypowiedzi Najświętszej Panny, które oni
przytaczają. Wypowiedzi te, jak wiemy; dzielą się na trzy części. Pierwsze
orędzie, zwane zazwyczaj "mową publiczną", stanowi ostrzeżenie całego
ludu chrześcijańskiego przed skutkami bluźnierstw oraz zapominania przykazań
Bożych i kościelnych; to orędzie wyrecytowały dzieci natychmiast, dosłownie i
zgodnie, mimo że pytano je oddzielnie. Druga część słów Najśw. Panny składa się
z dwóch przemówień skierowanych najpierw do Melanii, następnie do Maksymina, a
nazywanych "sekretami". Melania otrzymała polecenie odsłonięcia swego
sekretu dopiero w roku 1858. Maksymin wyjawi swój, i to na piśmie, tylko
papieżowi Piusowi IX. Wreszcie trzecia część, to reguła zakonna, podyktowana
Melanii przez Matkę Bożą. Melania przez całe swe życie będzie wiernie trwać
przy zasadzie przyznawania tej reguły tylko osobom gotowym skrupulatnie jej
przestrzegać.
Ta zwłoka w przekazywaniu
poszczególnych części słów objawionych oraz różne sposoby tego przekazywania
wywoływały już od początku zdziwienie, zastrzeżenia, zarzuty. Proroczy język i
styl sekretu Melanii, jej patetyczny apel i bolesne wyrzuty skierowane do
duchowieństwa, jej zapowiedzi srogich kar sprawiedliwości Bożej - wszystko to
wydawało się dziwnie twarde.
Czyż Najświętsza Panna mogła
być jednocześnie tak poufała, niemal przyziemna, mówiąc (gwarą w pierwszej
części orędzia) o ziemniakach, o zniszczałym zbożu i tak straszna, tak
tragiczna w drugim?
"Okazuje się - powie
patem Melania w liście do p. Schmida z 25 VI 1897 r. - że są ludzie, którzy
poczytują sobie za obowiązek czuwać nad tym, czy też wszechmocny Bóg nie mówi
rzeczy zbyt twardych i skandalicznych, gdy zniża się do rozmowy ze swymi
stworzeniami. Pozwalają Bogu skarżyć się, że wieśniacy bluźnią, pracują w
niedzielę, nie uczestniczą we mszy świętej, ale... nie pozwalają Mu żalić się
na to, że kapłani nazbyt lubią złoto...".
Ach, ta... Jakże zażarcie
broni ona swego chłoszczącego sekretu! Co za impertynencja! Z jasnowidzącej
przedzierzgnęła się w wizjonerkę... Można by jej powiedzieć to, co powiedział
prorok Ezechiel fałszywym prorokom: "Biada wam, którzy idziecie za swymi
zamysłami! Wasze widzenia są próżne, a wasze wyrocznie kłamliwe. Mówicie: 'Pan
powiedział...',, podczas gdy Pan nic nie rzekł" (13,1-14).
Ujawnione
po fakcie jej sekret i jej reguła zapewne są jej wymysłem. Ta kobieta jest
egzaltowana, chorobliwa ambicja sprowadziła ją na bezdroża. Dzięki darowiźnie
uzyskanej w Châlon od księdza Ronjon, staruszka powzięła projekt założenia
instytutu zakonnego i przeciwstawiała się świętemu biskupowi z Autun. Zresztą
przegrała proces. Teraz wiedzie na obczyźnie dziwne życie. Trzeba względem niej
zachować jak największą roztropność i - ostatecznie - im mniej się mówi o
objawieniu saletyńskim, tym lepiej.
Jednakże dużo o nim mówiono i
- co gorsze - pisano. Niezadowoleni uznawali wyrzuty sekretu za własne,
zgorzkniali egzegeci i egzaltowani wierzący wysilali się na komentarze; w
których zmieszana była prawda i fałsz; umysły niespokojne, amatorzy proroctw,
wymyślając awanturnicze prawdopodobieństwa, zaciemniali rzeczy; poszukiwacze
utopii politycznych przeciągali na swoją stronę objawienia saletyńskie i,
dodając mrzonki swego siewu, posługiwali się nimi, by zapewnić tryumf własnym
ideom czy ambicjom.
Melania wszakże nie
schlebiała ich manii i unikała kontaktu z nimi. "Nie powinniśmy tracić
czasu na te sprawy" - pisała do ks. kanonika Brandta w styczniu 1883.
Innemu księdzu, który przysłał jej do wglądu swój artykuł przemawiający na
korzyść fałszywego pretendenta do tronu Naundorffa, odpowiedziała: W tej chwili
Francja nie chce króla... Gdy nadejdzie odpowiedni moment, Bóg znajdzie króla
dla Francji, która jednak będzie upokorzona aż do środka ziemi..." A
jeszcze innemu księdzu politykowi nie wahała się powiedzieć: "Diabeł bawi się
z pewnymi osobami, aby ich nakłaniać do spędzania życia na błazeństwach".
Zresztą, prawdę mówiąc, pisarze religijni bądź też marzyciele, czy polemiści,
nie zwracali się do Melanii o radę.
Jej listy dowodzą
przezorności, z jaką się wypowiadała o objawieniu i w ogóle troski o to, by
publicyści czerpali wiadomości z wiarygodnego źródła i trzymali się czystej
prawdy.
Nie trzeba - pisze ona w
styczniu 1880 r. do ks. kanonika Brandta - fantastycznymi komentarzami i
fikcjami odrywać umysłów od celu głównego, który polega na tym, aby wziąć do
serca to, co się im mówi i aby się nawrócić". Kiedy indziej (dnia 17 marca
1897) odpowiadając na list redaktora Schmida, zawierający naglącą prośbę o
objaśnienie do zwykłego opowiadania o objawieniu, Melania pyta się: "Na cóż
to się zda? Skoro wzgardzono miłosiernymi ostrzeżeniami Matki Bożej, to tym
bardziej by wzgardzono szczegółami, które ja dać mogę, ja zaś stałabym się
przyczyną grzechu niewdzięczności, który popełnialiby niedowiarkowie".
Później, 10 marca 1904 r., w liście do księdza Combe, który usiłując wszystko
wyjaśnić, snuł przypuszczenia co do dat zapowiedzianych wydarzeń, tak się
zwierzała: "Ksiądz zadaje sobie wiele trudu... Mnie się wydaje, że ten
komentarz nie jest konieczny... Proroctwa nie są jasne. Zdarzało się, że komentatorzy
widzieli w teraźniejszości lub niedalekiej przyszłości wydarzenie bardzo,
bardzo odległe. Napotykałam w Ewangelii różne szczegóły, których święci ojcowie
nie mogli wyjaśnić. Zostaną one jednak wyjaśnione później". Temu samemu
duchownemu, który czuwał nad drugim wydaniem jej broszury napisanej w Lécce,
przypomina: "Przypuszczam, że jasno po francusku wyraziłam swe życzenie,
aby przedruk mej broszury z Lecce był wolny od wszelkich dodatków, jakkolwiek
święte i pożyteczne mogłyby one się wydawać". I aby uspokoić
niecierpliwych egzegetów, których zapał szkodził sprawie, dodała: Odrzucanie
wielkich prawd nadprzyrodzonych i odmowa podporządkowania się im jest oznaką,
że pochodzą one z nieba. "Ludzie naszych czasów - tak pisze do ks.
kanonika Brandta we wrześniu 1881 - nie są zdolni zrozumieć i ocenić tych
prawd... i to właśnie skłaniałoby ich do szydzenia z nich".
Ta rozumna rezerwa, której
jasnowidząca z
Papierowa wojna o
Głęboko dotknięta w swej
wierze i czci panna de Lamerliére wytoczyła potwarcom proces, który zakończył
się ich ośmieszeniem. Mimo to artykuły i broszury nie przestawały się ukazywać,
w krótszych lub dłuższych odstępach czasu, zależnie od okoliczności, a rzeczy
się gmatwały, traciły na wyrazistości, by w końcu zatracić charakter
indywidualności.
Pierwszym i zasadniczym
błędem opozycjonistów było to, że nie zwracali się do źródła po informacje. Od
kogo lud chrześcijański i Kościół dowiedział się o objawieniu w dniu 19
września 1846 r. na górze
Głosząc wiarygodność
cudownej rzeczywistości objawienia; kolejne orzeczenia doktrynalne biskupów z
Grenoble oraz aprobaty papieskie uznały dobrą wiarę Melanii i jasną wierność
jej pamięci. Przyjąć tylko jedną część jej orędzia, a resztę poddawać w
wątpliwość to odmawiać jej zaufania, to właściwie stawiać pod znakiem zapytania
całe orędzie, a nawet fakt saletyński.
Na czym się zasadza
odróżnienie tego, co pochodziłoby od Boga, od tego, co byłoby ludzkim wymysłem
cudu od oszukaństwa? Na ocenie, choćby tylko ogólnej, osobowości pasterki.
Jakaż ona jest? Czy ją znamy? Ją trzeba poznać: poznać jej mentalność,
obyczaje; życie wewnętrzne, poznać to co w niej skłania nas do tego, by jej
wybraństwo Boże uznać albo za nieprawdopodobne albo za uzasadnione. Trzeba
sobie wyrobić pewność nie na podstawie ogólników, lecz na podstawie
wiarygodnych dokumentów. Co więc one mówią? Jest ona symulantką, miewa
halucynacje, czy też jest rzeczywiście predestynowana do spełnienia
nadprzyrodzonej misji?
Dokumentów takich mamy
niemało. Jest przede wszystkim wiele jej własnoręcznych listów, są trzy
autobiografie jej dzieciństwa. Powiedziała o sobie wszystko, co uznała za
stosowne wyjawić, a czyniąc to, by najmniej nie kierowała się pychą czy
miłością własną, gdyż jak nie chełpi się łaskami otrzymanymi niezasłużenie, tak
nie wstydzi się chropowatości swej natury. "Jestem nieco dzika - przyznaje
się w listach do p. Schmida z 2 czerwca 1894 i 19 marca 1896 r. Trochę mi brak
savoir-vivre... W ogóle nie jestem ani powabna, ani miła". Brak jej
również kultury i nie lubi ostentacji. Jeśli pisze czy mówi, to tylko zmuszona
okolicznościami lub poleceniem przełożonych i czyni to krótko, bez upodobania,
niechętnie; czasem nawet z żalem. "Gdybym miała ten życiorys[3]
- pisze 7 czerwca 1899 r. do ks. Combe - rzuciłabym go na dno morza".
Jeśli pisze - trzykrotnie i
w wersjach nieco odmiennych - opowiadania pierwszych lat swego życia, to
jedynie na żądanie osób, którym przyznaje władzę nad sobą. Zresztą te trzy
opowiadania[4]
urywają się przed objawieniem, a zredagowane są tylko po to, aby objaśnić jego
sens. W Melanii liczy się jedynie to, co
ma związek z orędziem saletyńskim i z misją jego rozpowszechniania.
"Zawsze trzeba się trzymać prawdy" przypomina p. Schmidowi w liście z
28 października 1896 - i unikać fałszowania sumień. Wielka obiektywność tej
nadzwyczajnej istoty, jest absolutną gwarancją jej prawdomówności. Pozwólmy
więc jej się prowadzić - i tylko jej - strona za stroną, krok za krokiem, a
dojdziemy prawdy.
POCAŁUNEK U KAPLICZKI ŚW. ROCHA
Wieczorem
dnia objawienia, 19 września 1846 r., Melania i Maksymin, schodząc ze świętej
góry, zabierają swe stada do swych gospodarzy. Melania jak zwykle jest
milcząca, Maksymin podniecony. Dziesięcioletni chłopczyk ekspansywny i
rozmowny, wrażliwy i roztrzepany, nie mógł się powstrzymać od opowiadania tego,
co widział i słyszał. Zwierza się, że z razu bardzo się bał. Ujął wtedy mocno
swój kij i usiłował rzucać kamieniami w stopy "Pani". Melania zaś już
od pierwszych dźwięków słodkiego i najmiłosierniejszego głosu "poleciała
do Niej". Stała tak blisko zjawy, że - według zwierzenia, które się jej potem
wyrwało, a które zanotowała siostra zakonna de Maximy – słuchając słów Najśw.
Panny, byłaby mogła ucałować Jej rękę.
Obecnie jednak Melania
milczy, a mówi Maksymin: Tego pamiętnego dnia pasł on krowy Piotra Selme, który
będąc przyjacielem jego ojca, wyprosił sobie u rodziców chłopczyka, aby mu go
dali na parę dni do zastąpienia chorego pasterza. Teraz malec, gdy już wszystko
wypaplał u swych gospodarzy, biegnie do chlebodawcy Melanii. Tymczasem ona po
przypędzeniu krów weszła za nimi do chlewa i, przywiązawszy starannie,
porządkuje wszystko bez pośpiechu. A gdy gospodyni po wysłuchaniu relacji
Maksymina przychodzi do niej i odzywa się z płaczem: "Dlaczego, moje
dziecko, nie przyjdziesz opowiedzieć mi, co wam się zdarzyło na górze?",
dziewczynka odpowiada: "Chciałam wam to opowiedzieć, ale chciałam wpierw
skończyć swoją robotę".
Najpierw codzienny
obowiązek... Dziwna, zdaje się nieco niepokojąca, postawa wobec takiego
wydarzenia. Czyż jej ono nie zaskoczyło? Nie wywarło na niej głębokiego
wrażenia? Jeszcze nie wiemy; w każdym razie ona wydaje się tak spokojna jak
Maksymin wzruszony. Czyżby ta dziewczyna - która, mimo że skończyła już
czternaście lat, jeszcze nie umie czytać i nie będzie w tym roku dopuszczona do
pierwszej Komunii św. - nie pojmowała, co się jej zdarzyło i jaka misja
przypada jej w udziale?
Tajemnica... Tak, to
tajemnica, ale klucz do niej Melania sama zostawiła w swych autobiografiach
dzieciństwa. Pewien zanotowany w nich epizod może wszystko wyjaśnić. Otóż od
kilku miesięcy, od zeszłej wiosny, wzniosła się ona na jeden z najwyższych
stopni kontemplacji wlanej. Żyje w zjednoczeniu z Bogiem. Oddycha i porusza się
duchowo w atmosferze nadprzyrodzonej, gdzie cudowny fakt objawienia, aczkolwiek
niezmiernie zdumiewający, wcale jej nie zadziwił. Jeśli przeto pozostaje
niewzruszona, to dlatego, że już udzielała się jej sama Najwyższa
Rzeczywistość.
Była jeszcze maleńka, gdy
zaczęło ją pouczać i prowadzić przez piękne dziecię, które nazywało się jej
bratem a zwracało się do niej: "siostro, siostro mego serca".
Cokolwiek wie ona o Bogu, od niego się dowiedziała. Chłopczyk ten jest mistrzem
swej przyjaciółki. Już pierwszego dnia, kiedy się jej ukazał, prosiła go, aby
ją pocałował, lecz on odpowiedział, że jeszcze nie pora na to.
Pewnego wieczoru minionej
wiosny nadeszła upragniona pora.
Melania była dawana na
służbę jako pastuszka już od siódmego roku życia. W tym jednak czasie, wskutek
zmiany miejsca służby, była u swych rodziców w Corps, niewielkiej wsi,
siedzibie władz kantonu Isére, na drodze z Grenoble do Gap. W pewnej odległości
od Corps znajduje się wiejska kapliczka, która w ciepłej porze roku jest
przyjemnym celem przechadzki - kapliczka św. Rocha. Mała rotunda o dwu wąskich
oknach, zwieńczona niewysoką wieżyczką, z wierzchołka zielonego pagórka
dominuje nad głębokim jeziorem o krystalicznie czystej wodzie. Stamtąd widać
Corps, położone na skraju płaskowyżu u stóp wysokich gór, których falisty
łańcuch wznosi się aż do ośnieżonych szczytów.
Ten to uroczy zakątek stał
się oprawą najdonioślejszego i rozstrzygającego epizodu tajemniczego
dzieciństwa Melanii. Ale niechże ona sama go opowie.
"Razu pewnego moja
matka, Julia, mówi do mnie i do mych sióstr i braciszków: Dzieci, idźcie na
dwór się bawić; chcę pozostać sama w domu. Idźcie do św. Rocha". Poszłam
więc ze swym rodzeństwem aż do kaplicy św. Rocha ciągnie dalej Melania. – W
pewnej chwili siostrzyczki i braciszkowie mówią do mnie: «Chcesz się zabawić?»
Odpowiedziałam, że nie umiem się bawić. Wtedy one zeszły na zbocze pagórka, na którym
znajduje się kapliczka św. Rocha, aby się bawić, ja zaś pozostałam sama.
Zabawiałam się patrzeniem przez okna na figurę św. Rocha i prosiłam tego
dobrego świętego o wyjednanie u Boga uzdrowienia mej duszy, abym już nigdy nie
wyrządzała przykrości swemu ukochanemu Jezusowi i Jego Matce... Widziałam, że
Ona zawsze gniewa się na mnie i to sprawiało mi cierpienie. I odmówiłam pięć
Chwała Ojcu, aby podziękować Bogu za łaski, jakimi obdarzył tego świętego.
Wtem nagle usłyszałam
łagodny, słodki, ukojenie niosący głos mego ukochanego i dobrego małego
Braciszka, który mię wołał: «Moja droga Siostro, Siostro mego serca, jestem
Twój». Szybko odwróciłam się do niego; me serce skoczyło z radości. Był to
istotnie mój upragniony Brat ze swym anielskim wyrazem twarzy i niebiańskimi
oczyma. Natychmiast odezwał się on do mnie: Skoro tylko Najwyższy polecił mi
przyjść porozmawiać z Tobą, po Twym zwycięstwie przychodzę do Ciebie, Siostro
mego serca... Prosta i bez wykształcenia nie wiedziałam; co to za zwycięstwo
było. Lecz mój Brat wyjaśnił mi, że odniosłam zwycięstwo w Saint-Michel i w
Quet[5]
i że wobec tego teraz umiem walczyć. Zapowiedział mi inne przeciwieństwa i
walki o prawdę. Wtedy przypomniałam mu, że według jego oświadczenia wolno mi
będzie go pocałować, gdy nadejdzie odpowiednia pora. Pora ta chyba już
nadeszła.
Na to odpowiedział mi on ze
słodkim uśmiechem; że to nie ja jego, lecz on mnie pocałuje. «Och, mój dobry
Bracie - odrzekłam mu - szybko, spieszmy się dla miłości naszego ukochanego
Jezusa Chrystusa». Wtedy złożył on pocałunek na mym czole, ustach i piersiach
pobłogosławił mię i odszedł".
Jej siostry i bracia
przyszli do niej i razem powrócili do domu. Matka się gniewa, że Melania nie
bawiła się z rodzeństwem. Ta dzikuska, ten milczek, zawsze z dala od innych -
to stanowczo niemożliwe! Próżno ojciec chce ją zatrzymać w domu - trzeba ją
znów oddać na służbę, skoro tylko nadarzy się okazja.
Okazja się nadarzyła:
umieszczono ją w Ablandins, przysiółku należącym do gminy
Na tym kończy się jedna z najobszerniejszych
biografii Melanii, mianowicie ta z roku 1900. Dlaczego jednak opowiada ona
tylko historię pierwszych czternastu lat życia? Życia? Czyż to jest życie? Tak,
z nadprzyrodzonego punktu widzenia jest to pełne życie ten ostatni epizod jasno
to przedstawia: Melania nie ma już nic do powiedzenia. Jeśli do tego - i tylko
do tego - momentu ograniczyła relację swego dzieciństwa, to jedynie dlatego,
aby nas zachęcić do towarzyszenia jej na drogach Bożych, prowadzących aż do
objawienia. Nawet anegdoty, czasami zabawne, mają w niej miejsce i sens, ale
tylko dlatego, że służą za stopnie nauk mistycznych i że, mieszając najbardziej
przyziemny realizm z najwyższą rzeczywistością duchową, nakłaniają nas, byśmy
brali pod uwagę oba składniki życia: materialny i duchowy. Na przykład
pocałunek, który właśnie odebrała u kapliczki św. Rocha, nie jest początkiem;
ale uwidocznieniem obcowania z Bogiem. Wprowadzona na drogę łaski od
najwcześniejszego dzieciństwa, oświecona samą Prawdą, oczyszczona
doświadczeniami ostatniego roku służby, tak ciężkiego i przepełnionego duchem
Jezusa Chrystusa i to Chrystusa ukrzyżowanego, ofiarowana przez Niego i z Nim
Ojcu Niebieskiemu, przystąpiła Melania do mistycznych zaślubin.
Ale posłuchajmy jeszcze, co
mówią jej własne pisma: Otóż w owej włoskiej autobiografii zanotowała ona - na
życzenie księdza kanonika Annibale di Francia - swe przeżycia wewnętrzne.
Przeżycia wewnętrzne, mistyczne... A może ona je tylko odtwarza? Wiemy, że
czytać nauczyła się dopiero później i że nawet później mało czytała; nie mogła
więc kopiować lektury. "Nie czytałam o rzeczach mistycznych"
przyznaje się ona ks. Combe w liście z 12 lutego 1900 r. Nie czytała o nich,
ale je przeżywała i to już od dawna. Już od chwili kiedy będąc małym dzieckiem
przebudziła się w lesie po wtajemniczającym śnie i kiedy miała wrażenie, iż po
jej osobie pozostał tylko płomyczek, którego jedynym pragnieniem było
przypodobać się swemu Ukochanemu, już od tej tajemniczej chwili - po której
zresztą pozostał tylko błysk wspomnienia - pozostawała na pustkowiu głębokiego
skupienia. "I - tak się ona zwierza - żyłam w wyobraźni naszym Boskim
Zbawicielem, który udzielał się mej duszy w sposób, którego nie umiem sobie wy-
obrazić. Moje zmysły nie funkcjonowały w żaden sposób, wydaje mi się, że były
więźniami miłości... To udzielanie się Wszechmocnej duszy, dokonuje się bez
słów i im bardziej rozżarzają duszę płomienne strzały miłości Bożej, tym
bardziej zapalają w niej jednocześnie gorące umiłowanie cierpień, tak że nie
wiedziałam, która z tych dwóch miłości jest mocniejsza...
To dopiero pierwsze
muśnięcie łaski.
Nieco później - gdy po swej
chorobie w dzieciństwie, ma długie godziny spokoju i ciszy, aby pozwolić
opanować się tym stanom głębokiego skupienia, w których odsłaniają się jej
tajemnice Boże - dostrzega inny, jeszcze wyższy sposób mistycznego jednoczenia.
"W jednej chwili zostałam całkowicie opanowana - pisze dalej ta wybranka
Boża. - Umysł został jakby otwarty, przeniknięty, wzniesiony światłem Bożym, by
trwać w nim na wieki".
"Nie umiem wyjaśnić
tego sposobu przemawiania Boga do duszy - mówi z pokorą Melania. - Wiem jednak,
że są trzy różne rodzaje lub sposoby tego przemawiania Pana Wszechmiłosierdzia
do mnie, mimo głębi mych niewierności, i że różne są także skutki, jakie każdy
z nich wywołuje". Następnie przerwawszy swe właściwe opowiadanie, opisuje
ona, jeden po drugim, trzy sposoby mistycznych udzielań się Pana. Ale w tym
względzie trzeba iść w ślad za jej relacją[6]:
I. "Ukazywanie się mego
Brata pociągało mię do umiłowania Jezusa Chrystusa, cierpień, jednoczenia się z
wolą Najwyższego Boga, wzbudzało we mnie ukochanie nieprzyjaciół; święty lęk
obrażania Boga, chęć kierowania się dobrą intencją; pogłębiało poznanie swej
nicości: oderwanie od siebie samej i od wszystkich rzeczy przemijających dla
czystej miłości Boga błogosławionego. Muszę jeszcze powiedzieć, że ponieważ
byłam wielką ignorantką we wszystkich rzeczach odnoszących się do Boga i
wszechświata, mój miły Brat zechciał zostać moim mistrzem: uczył mię,
poprawiał, często strofował łagodnie, następnie zachęcał do ufności w wieczyste
miłosierdzie Boga i w zasługi męki Jezusa Chrystusa, naszego słodkiego
Zbawiciela. Objawienia mego bardzo kochającego Jezusa, szalonego z miłości do
swych stworzeń, wywierały te same skutki. Miłość, jaką wlewał w me serce mój
słodki Jezus, stale się potęgowała, ja zaś im bardziej się unicestwiałam, tym
bardziej wzrastało we mnie także pragnienie cierpienia dla mego ukochanego
Jezusa ukrzyżowanego: Wydaje mi się, że im bardziej kontemplowałam
majestatyczne i królewskie piękno miłego Oblubieńca mojego serca, tym bardziej
rozumiałam swą małość i czułam odrazę do siebie samej z powodu licznych plam,
jakie odkrywałam na swej duszy.
Po objawieniach (mówię: po
objawieniach - ponieważ oczyma ciała widziałam ukazujące mi się istoty, nie
wiem, czy wszyscy chrześcijanie tak widzą), otóż po objawieniach czułam się
pocieszona, wzmocniona, ufna i gotowa coraz bardziej kochać swego Stwórcę,
Zbawcę i Stróża, coraz bardziej cierpieć oraz unikać nawet cienia grzechu.
II. Teraz mówić będę o drugim sposobie przemawiania
Boga do mej duszy.
Zdarzało się, że podczas
modlitwy - nagle i w jednej chwili, bez żadnego przewidywania niczego
znajdowałam się w obecności mego Brata albo Najśw. Maryi Panny - tego
Arcydzieła Trójcy Przenajświętszej - albo też Jezusa ukrzyżowanego i nie wiem,
czy widziałam Ich oczyma otwartymi czy zamkniętymi. Wydaje mi się, że słowa
wizji (wymawiane bez słów), Jak również słowa przekazu wyobrażeniowego, niejako
wyciskały swe piętno na mej duszy i, oświecając ją, zapalały w niej ogień
miłości Bożej, oczyszczały ją; całkowicie ogołacały i bez przemocy nakłaniały
jej wolę do pełnienia woli Bożej. Ale mało tego: rzec by można, że nasza wola
traciła swą zdolność chcenia czy niechcenia, że stawała się jak najściślej zjednoczona
z wolą swego Najwyższego Dobra, stopiona z Nim, tak iż się wydaje, że od tego
momentu dusza ma wolę samego Boga, że może chcieć tylko tego, czego chce Bóg
błogosławiony, że kocha tę wolę Bożą, która jednakże pozostaje stała i
niezmienna, podczas gdy łaska to nad łaskami - dusza jest podtrzymywana
najmiłosierniejszą mocą Boga.
Wydaje mi się, że w tym
stanie wiara bardzo pomaga duszy pragnąć gorącym pragnieniem utracić swą własną
wolę, aby się całkowicie zjednoczyć z wolą Boga, którą uznaje za najlepszą i
najmiłościwszą. Dusza w tym stanie jest jakby umocniona w Bogu, którego kocha
żarliwą miłością i widzi (bez oczu cielesnych) wielkość, piękno, dobroć, potęgę
tego Boga nie stworzonego, który - niezmienny w sobie - działa nieustannie i
sprawuje rzeczy tak cudowne w duszach swych stworzeń. Nie umiem opisać finezji
działań miłości Bożej w duszy. Wiem tylko, że gdy miłość ta staje się panem
serca, doprowadza do zjednoczenia z Boskim Oblubieńcem, tak iż odtąd dusza
nigdy się nie rozstaje ze swym kochającym Jezusem, zawsze się lękając, by Go
nie obrazić, by nie zrobić najmniejszej rzeczy, która nie podobałaby się jej
Ukochanemu. Jeśli zaś chodzi o nią samą, to zna ona swą słabość i przepaść swej
nędzy, jest całkowicie przekonana, że z siebie samej byłaby absolutnie
niezdolna uczynić jakiegoś dobra, które by mogło zjednać zasługi dla życia
wiecznego. Wie, że jeśli robi akt miłości, jeśli pragnie miłości, cierpienia,
pogardy, męczeństwa, śmierci męczenników itp., to wszystko to jest łaską i
dziełem wielkiego miłosierdzia Jezusa ukrzyżowanego, którego kocha z całego
serca, ze wszystkich sił. - Amen.
III. Stan trzeci. W tym
stanie miłosierdzie naszego najmilszego Jezusa udziela się duszy bez obrazów. Wydaje
mi się, że dokonuje się to za pośrednictwem umysłu - ale nie wiem i nie umiem
tego wytłumaczyć. Oto jak ja rozumiem tę rzecz i jak jej doświadczyłam. Otóż
słodki, harmonijny, łagodny, miłosny, potężny i przenikliwy głos mego
kochającego Jezusa, Króla mego serca, mówił mi: «Siostro moja, czy mogę
rozporządzać tobą swobodnie, tak jak
mi się podoba?». Głos ten był istotnie głosem, ale całkiem wewnętrznym. Był to
głos, który wraża się w duszę, ale który pozostawia w umyśle żywe, mocne,
nieodparte wrażenie, że jest głosem Boga błogosławionego. Wydaje mi się
również, że głos mego Najwyższego i Ostatecznego Dobra jest głosem sprawczym,
który, wypowiadając swe słowo, wykonuje łagodnie swą, podziwu godną, pracę w
duszy, której wszystkie trzy moce zostają błyskawicznie oświecone, Różne są
skutki wywierane na duszy przez to Boże udzielanie się, ale dusza, na którą
padło wielkie światło Bożego Majestatu nie stworzonego, schodzi w otchłań
nicości i widzi, że nie odpowiada łasce Bożej. Mimo to nie zniechęca się, ponieważ
przepełniona jest ufnością w miłosierdzie swego Boga, którego kocha mocno i
czule, ze wszystkich swych sił.
Zdawać by się mogło, że w
tym stanie można by już nie wzbudzać aktów wiary. Ze mną jest jednak inaczej.
Widząc się bezsilną odpowiedzieć na tyle dobrodziejstw, mawiałam częstokroć:
«moje drogie Dobro, wierzę Ci, wierzę w Ciebie: Dobroci nieskończona, Boże mego
serca, kocham Cię!».
Można jeszcze wyrażać Bogu
swój ból z powodu zniewag, wyrządzanych Jego Majestatowi oraz żywić nadzieję
wyjednania - przez zasługi Jezusa Chrystusa- ich całkowitego przebaczenia. A
akty pokory?... Wiemy, jakie upodobania ma Bóg Najwyższy w duszy pokornej.
Niejednokrotnie oddawałam całą swą wolę memu
drogiemu Jezusowi, dlatego też kiedykolwiek przemawiał do mnie, zawsze na nowo
żądał jej ode mnie, tak, że za każdym razem napawało mię to smutkiem. Zawsze
więc na nowo oddawałam Mu całkowicie swą wolę tak, że już nie miałam innej
aniżeli Jego droga wola. Wówczas widziałam, że przenikające mnie wielkie
Światło poszerzało moją inteligencję, że Bóg wszelkiego miłosierdzia
przywiązywał me serce do swego rozpłomienionego Serca i że swymi słodyczami,
nęcącymi a tajemnymi, przyciągał do siebie mą duszę swobodnie podporządkowywał
jej wolną wolę swemu żądaniu. Wtedy rozumiałam, że powinnam oddać Mu swą wolę
nie tylko w posłuszeństwie przykazaniom zewnętrznym: umysł mój powinien ugiąć
się przed przekonaniem, że w nich się wyraża wola Boga błogosławionego. Oko
wiary zawsze pokazuje Boga we wszystkich rzeczach, we wszystkich wydarzeniach i
zmiennych kolejach ziemskiego losu.
W tym trzecim stanie
miłosierdzie Boże jasno się ukazuje i, rozmawiając łaskawie z duszą, poucza ją,
zachęca do miłowania doskonalszego, bardziej wspaniałomyślnego, jak przystało
na prawdziwą, czystą miłość.
W tych intuicyjnych
kontaktach dusza nawiązuje najściślejszą łączność ze swym ukochanym Najwyższym
Dobrem i wydaje się, że nic nie może jej od Niego oderwać.
Rozumowanie nie jest w
stanie dokonać czegokolwiek, gdy odbywa się ten kontakt. Samo tylko serce zdaje
się chcieć wyrwać na swobodę - tak bije, skacze. Nie umiem powiedzieć, jak to
się dzieje, ale skoro tylko mój niezmiernie kochający Jezus raz w pełni
posiądzie duszę, wydaje się, że ulata ona w przestrzeń, że widzi aniołów, że
słyszy ich śpiew, że widzi wydarzenia w dalekich krajach i poznaje myśli
ludzkie.
W głębi serca czuje miłosny
lęk przed wyrządzeniem swemu Bogu nieprzyjemności, choćby najmniejszej.
Nigdy nie odrywa
od Niego oczu i wydaje się tak ściśle zjednoczona ze swym Bogiem, że już jest
niezdolna myśleć, działać sama, że we wszystkim jest uzależniona od woli i
upodobania tego Boga błogosławionego.
Tak więc zmysły urzeczone
tracą zdolność funkcjonowania, a dusza jest jakby w agonii upojenia miłością
Bożą, w której znajduje swój jedyny spoczynek. Jednakże miłość, ta nienasycona,
nie jest bezczynna: dochodząc coraz bardziej do głosu, wzywa duszę, aby mocniej
kochała. Dusza zaś bez przymusu, bez zniewalania biegnie, biegnie i biegnie
rzucić się na szyję swemu rozkochanemu i ukochanemu Jezusowi, nie przestając
pragnąć i żądać wieczystego zjednoczenia, znając bowiem swą słabość, drży na
myśl, że może obrazić i utracić swego Ukochanego.
Chciałabym, aby wszyscy ludzie znali miłość, jaką
Bóg darzy swoje stworzenia, wszystkim chciałabym głosić miłość, jaką; Bóg żywi
dla swych stworzeń, wszystkim chciałabym opisać głód zbawienia dusz odczuwany
przez Boga, powiedzieć ile dla naszej miłości wycierpiał nasz tak bardzo nas
kochający Jezus. Ale wszystko to, co mówię jest zbędne, wiemy bowiem, że dusza;
którą Bóg w swym nieskończonym miłosierdziu wprowadził do tego tajemnego
mieszkania albo raczej do tego ogniska miłości, ma tylko jedno pragnienie:
mówić tylko o tym skarbie, znalezionym po całkowitym wyzbyciu się siebie samej
i po swym aktywnym oczyszczeniu.
Może się zdarzyć, że pewne osoby już nie potrzebują
cierpieć w tym trzecim stanie nigdy nie nasyconego pragnienia coraz większego
ukochania Boskiego Mistrza Ale nie mnie, ignorantce, mówić o różnych stopniach
miłości Bożej ani o przedziwnych skutkach, jakie ona wywołuje w duszach. Powiem
tylko to, że wszystko zależy od wiernego odpowiadania na apele działanie Boga.
W tym trzecim stanie, który jest tylko stanem
miłości, zjednoczenia i upodobania, pragnęłabym bardzo kochać mego Boga i
wielkie było moje cierpienie, gdyż sądziłam, że jestem jedynym stworzeniem,
które odmawiało należnej miłości mojemu kochającemu Jezusowi. I coraz goręcej
pragnęłam, aby się zjednoczyć e swym Zbawcą, Jezusem ukrzyżowanym. Mimo tych
baw czułam w głębi serca, że kocham swego Jezusa że On mnie kocha, ale ogarnęła
mnie obawa, że mogęç być oszukiwana, mogę ulegać złudzeniu. Gdy pierwszym razem
ujrzałam swego rozmiłowanego Jezusa w widzeniu intelektualnym, zrobiłam znak
krzyża świętego i powiedziałam: «W imię Jezusa Chrystusa umarłego za rodzaj ludzki
i zmartwychwstałego swą własną mocą, zejdź mi z oczu, gdyż jestem Jego
własnością, składającą się tylko z miłości!». Mojemu Jezusowi podobał się mój
pokorny lęk, odezwał się przeto do mnie: «Siostro mego serca, nie bój się: jam
jest prawda i życie i nigdy nie pozwolę, aby piekielny nieprzyjaciel mógł ci
szkodzić. Bądź pokornie wierna wezwaniom Bożym, pilnie zachowuj moje
przykazania.... Tak więc kochałam i zdawało mi się, że Boska i wieczysta miłość
była jedynym przedmiotem mego życia, mego bytu...
W tym stanie zjawiska nadprzyrodzone są jaśniejsze,
bardziej przekonywujące, a drogi Boże niejako się pokazują i chociaż stary wąż,
aby zwodzić, naśladuje i małpuje ukazywanie się świętych a nawet Jezusa
Chrystusa, nie może oszukać duszy zjednoczonej z Jezusem, pokornej i
bojaźliwej.
Gdy byłam sama, bez przewodnika ludzkiego, wśród
zepsutego świata i w okolicznościach niebezpiecznych, mój Brat, pełen miłości i
miłosierdzia, raczył mnie ustrzec od niebezpieczeństw i ofiarować mi, bez mojej
zasługi, dar poznawania serc, odróżniania zła od dobra, oczywiście jeżeli Bóg
na to pozwoli.
Wypowiedziałam się, jak mogłam i wydaje mi się, że
tego dosyć".
Taki jest dosłownie przetłumaczony ten krótki
brulion, który Melania nazwała tak lekceważąco i który chciała rzucić na dno morza.
Czyż widok rzeczywistego życia duszy, jaki on odsłania, nie pozwala nam
zrozumieć, co znaczy pocałunek u kapliczki św. Rocha?
Okrąg - jeśli można tak się wyrazić - jej
wewnętrznego przeznaczenia został zamknięty. W tym okręgu mieszczą się
wszystkie kiełki jej przyszłej ofiary do Miłości ukrzyżowanej.
Widok ten umożliwia jasne rozszyfrowanie jej
autobiografii oraz lekturę opowiadania o jej dzieciństwie, stanowi wprowadzenie
do "poznania Melanii". ?
DZIECIŃSTWO
Zanim się zajmiemy tym rozdziałem,
dobrze będzie przypomnieć to, co w liście z 20 października 1893 r. do księdza
Roubaud mówi Melania o odpisie jej autobiografii z roku 1852, którą otrzymała w
Corenc, nieco "uporządkowaną" przez zakonnice. "Nie rozumiem,
jak mogłam pisać o pewnych faktach, rumienię się z tego powodu. Prawda, że
byłam wtedy księgą otwartą i myślałam, że jestem jak wszyscy inni lub że
wszyscy inni są tacy jak ja".
Melania Calvat (siostra Maria od Krzyża) przyszła na
świat 7 listopada 1831 r. w Corps, siedzibie władz kantonu Isére, położonej
przy drodze z Grenoble do Gap. Została ochrzczona nazajutrz i otrzymała imiona
Franciszki Melanii.
Przychodząc po trzech chłopcach, już dużych, została
przyjęta z radością. Po niej miało się jeszcze urodzić dwóch chłopców i dwie
dziewczynki. Jej rodzina była biedna. Ojciec, Piotr Calvat, zwany potocznie
Mateuszem (Mathieu), był murarzem. Najmował się wszędzie tam, gdzie był
zarobek. Do domu powracał tylko w sobotę wieczorem, a czasami, jeśli miejsce
pracy było odległe, pozostawał poza domem miesiąc albo nawet dłużej. Kochał swe
dzieci i pragnął, aby były dobrymi chrześcijanami. Miał siostrę, która
uchodziła za dewotkę Jeśli jednak chodzi o niego samego, to jego zawód i wpływ
towarzyszy pracy utrzymywały go często dala od sakramentów. Jego żona, Julia z
domu Bariud, była beztroska i wesoła, i nie omijała żadnej okazji wyjścia: w
zimie na wieczorki do jednych lub drugich, w ciepłej porze roku na zebrania,
bale, pokazy jarmarczne itp. Dlatego też niezadługo powzięła niechęć do tej córeczki
której tak pragnęła. Skoro tylko dziecko miało sześć miesięcy, brała je na
widowiska, za którymi szalała; mała zaś, gdy tylko zobaczyła mnóstwo ludzi,
zaczynała płakać i w końcu, kryjąc główkę ramionach matki, tak krzyczała, że
trzeba było z nią odejść. Ten lęk przed ludźmi nie zmniejszał się, gdy dziecko
wzrastało. W domu była milcząca i spokojna; siedziała sama gdzieś w kąciku.
Gdy ojciec był w domu, kazał dzieciom odmawiać
pacierz wieczorny i, wziąwszy Melanię na kolana, uczył robić znak krzyża świętego,
potem włożywszy w jej ręce krucyfiks, wyjaśniał jak Pan Jezus cierpiał umarł,
aby nam otworzyć bramy raju.
"To mi się bardzo podobało - pisze Melania w
swej autobiografii włoskiej. - Kochałam tego Jezusa, mówiłam do Niego, ale On
mi nic nie odpowiadał, myślałam więc w swej naiwności, że powinnam naśladować
Jego milczenie". Dlatego była małomówna, ale płakała, krzyczała i
szamotała się, gdy znalazła się tam, gdzie było dużo ludzi.
Była nieznośna. Gdy
pozostawiono ją samą w domu i gdy przyszedł jakiś ubogi, bez zastanawiania
dawała mu wszystko, cokolwiek miała pod ręką. Miała z tego powodu pewne
niewyraźne poczucie winy, gdyż skoro tylko matka zaczęła na nią narzekać i
wyrzucać jej, że lepiej by było, gdyby umarła, z całego serca przyzna- wała jej
słuszność i pragnęła naprawdę umrzeć, aby skończyła się udręka, którą
mimowolnie zadawała matce.
Matka, gdy raz jeszcze z
powodu niej musiała wyrzec się pięknego widowiska, postanowiła nie zwracać się
do niej imieniem "Melania, lecz "Mutta Gaura, co w miejscowej gwarze
znaczy "Niema Dzikuska". Zakazała swym synom nazywać ją siostrą, a
jej zabroniła wołać na siebie: mamo; oświadczyła, że nie należy do rodziny i że
jest stworzona na to, aby żyć z dzikimi zwierzętami w lesie jak mała wilczyca.
Dziewczynka miała wówczas zaledwie lat trzy.
Ubogi dom jej rodziców stał
na końcu wsi. Na sąsiednim zboczu, w niewielkiej odległości od wsi, znaj- duje
się las. "Już wtedy - tak w odpowiedzi na pytanie księdza Combe notuje
Melania w swej autobiografii z r. 1900 - już wtedy jakiś tajemniczy pociąg
prowadził mnie do samotni tego lasu. Ponieważ moja matka nie mogła patrzeć na
mnie siedzącą samotnie w kąciku, by mi nie powiedzieć: «Idź precz: niech cię
moje oczy nie widzą!», chciałam mieć dość siły, aby chodzić do tego lasu, ale padałam
w pobliżu domu. Wtedy natychmiast zjawiał się przy mnie śliczny chłopczyk w
moim wieku i podawał mi rękę, by mnie podnieść. Znałam go od dawna, widywałam
go niemal codziennie, dokąd tylko sięga moja pamięć...". Ale jak
"Mutta Gaura" chłopczyk ów nic nie mówił. Dopiero w lesie miał się
odezwać po raz pierwszy.
Narzecze wsi Corps jest
zniekształceniem języka prowansalskiego.
LAS
Pewnego wieczoru, wypędzona z domu, skierowała się
zatem Melania do lasu. Była bardzo zgnębiona i smutna, że nie ma już ni ojca ni
matki, ani braci, ani sióstr, ani nikogo, kto by chciał ją przygarnąć. Zaczęła
myśleć o Chrystusie swego ojca, o tym Chrystusie z zamkniętymi oczyma.
"Tak sobie myślałam - notuje w autobiografii włoskiej - Odkupiciel nie
spojrzał na mnie, nie zna mnie, jakże tedy może wiedzieć, że jestem sama? Nigdy
do mnie nie przemówił, a przecież umarł za mnie - wszak ma zamknięte oczy;
dlatego i ja chcę Go kochać, chcę umrzeć dla Niego, oddaję Mu się cała i na
zawsze... Chcę modlić się, ale nie głośno, jak mnie uczył ojciec; wszak
Chrystus ma usta zamknięte, więc i ja będę się modlić z zamkniętymi
ustami". Modli się zatem, ale - jak sama się zwierza - nie wiedząc
jeszcze, że to, o co trzeba przede wszystkim prosić, to łaska, bez niej bowiem
nie możemy nawet się modlić. Mówiła tedy (bez słów): Jezu, kocham Cię jak
przyjaciela, kocham Cię jak ojca dobrego dobrocią samą, chcę Ci służyć jak Ojcu
potężnemu a czułemu. Twoim tronem jest krzyż, ja także chcę krzyża".
Miałam na myśli krzyż drewniany: wyjaśnia - nie umiałam pójść dalej.
Słońce kładło się do snu, ptaki już nie śpiewały,
wokół panowała cisza. Biedna sierotka usiadła na ściętym drzewie i znów poczęła
płakać, przypomniawszy sobie rodziców, których pewnie opuściła na zawsze. Potem
wyobraziła sobie krucyfiks i tak myślała: Chrystus nie płacze i nic nie mówi,
bo ma oczy i usta zamknięte", chcę Go naśladować; więc już nie będę
płakała". Zamknęła tedy oczy i zasnęła ze smutku i znużenia. Obudziła ją
dopiero pieszczota porannego słońca.
SEN
Tej nocy miała sen. Ten sen - to odpowiedź na
modlitwę, dowód przyjęcia jej pragnienia: W przewijających się symbolach
widziała obraz swego życia.
Był to więc początek tych nadprzyrodzonych kontaktów
które będą urabiać jej duszę.
Śni się jej, że - znużona fizycznie, przygnębiona
duchowo - szuka miejsca spoczynku. Daremnie. Wreszcie spostrzega wielkie
drzewo, które ścięto, ponieważ grube korzenie, które wyrosły skrzyżowane jedne
nad drugimi, uniemożliwiały jego wykopanie. Wydawało się martwe, lecz z jego
pnia wyrastał zielony pęd. Siedząc na starym pniu, oparta plecami o nowe
drzewo; zasnęła ze znużenia i smutku. Wtedy to usłyszała wołanie:
"Siostro..., moja droga siostro.. Jestem twoim bratem... Zbliż się do
mnie...". Wygnanka wstaje, patrzy i widzi piękne dziecię, które już zna,
ubrane w strój różowy, w białych bucikach. Ale teraz chłopczyk przemawia.
Oczarowana dziewczynka chce go pocałować, lecz on mówi, że jeszcze nie pora na
to. Tymczasem jej cierpienia ustąpiły, jej serce rozpłomieniło się miłością, a
w całą jej istotę wlało się jasne i głębokie poznanie Odwiecznej Mądrości i
Dobroci Odwiecznej, które czuła w sobie wszędzie, aczkolwiek oczywiście nie
zajmowały miejsca. Zrozumiała, że wszelka prawdziwa wiedza polega na poznaniu
Stwórcy i umiłowaniu krzyża; że Boga należy kochać miłością czystą, nie za Jego
dary, a nawet nie za szczęście niebios, którym Jego miłosierdzie obdarza tych,
co Go naśladują, ale dla Niego samego.
Objawieniom tym towarzyszyło poczucie jej małości:
przy czym im bardziej się umniejszała; tym bardziej rosła w niej miłość jej
Odkupiciela; im bardziej "roztapiała się" w swej niskości, tym więcej
jej umysł otrzymywał światła, ciepła, pociechy.
Ale czując, że jest bezsilna odpowiedzieć na tyle
łask światła, jakimi ją tak hojnie obsypuje jej ukochany Brat, pragnie cierpieć.
Wyjaśni to później, w liście z 22 listopada 1898 r., skierowanym do ks. Combe:
"Gdy w głębi duszy żywo się odczuwa tę obecność Boga... cierpieć staje się
prawdziwą koniecznością, głodem, potrzeba dowiedzenia Ukochanemu, że się Go
kocha."
Wtedy jej Brat bierze ją za rękę i mówi: Dokąd
chcesz pójść?" Ona zaś natchniona natychmiast mu odpowiada: "Na Kalwarię!" "Dobrze - mówi Braciszek
- ale uważaj, żebyś mnie nie opuściła, bo upadniesz."
Wtedy las znika, oni zaś znajdują się u podnóża
wysokiej góry i zaczyna się heroiczna wspinaczka. Droga prosta, w którą trzeba
się zapuścić, by na pewno dojść do szczytu, zawalona jest cierniem i głazami, a
im wyżej wznoszą się wędrowcy, tym większe stają
się głazy, tym grubsze ciernie i tym częściej tkwią w nich krzyże; z nieba
również spadają krzyże, duże i małe: Jakby pogrzebana pod nimi pada dziecinka i
woła pomocy. Jej Brat natychmiast powraca do niej i mówi: "Jeszcze nie
doszliśmy do celu. Jeśli chcesz, możesz zawrócić, będziesz miała mniej
cierpienia". "Nie, chcę iść dalej... Pójdę za Tobą i tam, gdzie Ty
postawisz swoją stopę, ja postawię swoją" "Moja droga siostro,
domyśliłaś się sekretu" - odrzekł chłopczyk i podał jej swą delikatną a
mocną dłoń. Ale wspinanie jest mozolne, a krzyże niezliczone i ciężkie.
Wreszcie niebo zaciąga się
ciemnymi chmurami, zapada mrok. Ale oto dzieweczka traci odczuwanie dotyku, już
nie czuje dłoni, która ją pociągała i podtrzymywała. Czyżby ta dłoń
rzeczywiście ją puściła? Och, byłaby to niełaska nad niełaskami. Jej trwoga, jej
cierpienie jest tak wielkie, że nie czuje nawet kamieni, cierni i krzyżów.
Niezmierny niepokój przewyższa wszystko; jedyna rzecz, która w tym mrocznym
labiryncie przynosi jej pociechę; to cierpienie, które odczuwa jako zasłużone.
Tymczasem inną, szerszą i łatwiejszą
drogą przechodzą obok ludzie tłumnie, śmiejąc się i bawiąc, i widząc ją
mozolącą się, szydzą z niej, obelgami ją obrzucają, nazywają głupią, szaloną,
fałszywą dewotką, obłudnicą. Jedni idą pieszo, inni jadą
powozami. Ale wkrótce wszyscy zapadają w coś w rodzaju studni, z której zionie
płomieniami i dymem. Przerażona pada na kolana i ofiaruje Zbawicielowi swą
gotowość cierpienia codziennie przez całe życie, na wynagrodzenie zniewag
wyrządzonych Jego majestatowi.
Po tym akcie gorącej miłości odzyskuje uczucie dotyku, znów czuje
łagodne a silne ujęcie dłonią swego Brata. On jest przy niej, nie porzucił jej.
Ona też nie oddaliła się od niego. Radość jej była tak wielka, że się obudziła
i odnalazła się sama w lesie, w miejscu, gdzie zasnęła.
Słonko było już wysoko. Ale odtąd rzeka innego
światła, bardziej przenikliwego i stałego, kąpie dla niej wszystkie rzeczy i ją
samą.
OBJAWIENIE
Jak długo trwa to pierwsze i ostateczne
wtajemniczenie w życie Boże? Ile dni mała Melania pozostaje porwana i zagubiona
w tym zaczarowanym lesie? Nie wie tego. Wie tylko, że wtedy zostały jej
objawione wszystkie wielkie prawdy wiary, tajemnice miłości nie stworzonej, z
jej atrybutami i miłosierdziem. - Przedziwny to katechizm, choć bez szkolnych
formułek.
W tym samym czasie rodzi się w niej gorące
pragnienie zrozumienia i przekonania się, że Miłość Wieczysta jest nieskończona
i że jej własna miłość zawsze jest jakby niczym.
Jak odpowiedzieć na tę nieskończoną miłość, jeśli
nie cierpieniem i ukrzyżowaniem siebie samej na wzór Odkupiciela? Jej pierwsza
modlitwa, na podziękowanie za tyle światła, jest jednocześnie modlitwą o
uproszenie siły, która by jej pozwoliła zdobyć się na cierpienie tak wielkie,
że zjednałoby jej łaskę ukochania Odkupiciela tak, jak On chce być kochanym: -
To są jej własne słowa z autobiografii.
Jakby w odpowiedzi na swe
błaganie otrzymuje objawienie tajemnicy Eucharystii. "Im bardziej
dostrzegałam doskonałość Bożej Miłości, tym bardziej znikałam sama w swych
własnych oczach i gdyby Najwyższy zechciał pozostawić mnie mojej nicości;
byłabym upadła jak zeschły liść; który unosi wiatr i którego już nie sposób
odnaleźć...". Ale Najwyższy odrywa ją od niej samej: Ukazanie się
Najwyższego przemienionego w chleb nie trwało dłużej jak minutę... Słodki;
świetlany moment, moment rozkochania, w którym uniżone serce zostaje
pokrzepione; odnowione, wzmocnione... Zrozumiałam, że z siebie samej nic nie
mogę zrobić, aby nabyć tej ożywiającej miłości: miłość ta zakorzenia się w
sercach osadzonych silnie w żywej wierze, z której się rodzi czysta miłość Boga
i bliźniego, a wszystko to wyjednuje nam krew Zbawiciela... Podczas gdy
zamierzałam powiedzieć swemu rozkochanemu i Boskiemu Mistrzowi, że chciałabym,
aby On modlił się ze mną, we mnie, błyskawicznie ujrzałam nie oczyma ciała,
lecz ducha - jak ten mój słodki i drogi Odkupiciel przechodzi ukoronowany
cierniem, niosąc wielki krzyż.
KRZYŻ
Było to jej pierwsze
widzenie Chrystusa ukrzyżowanego. Gdy ono się zaciera, pozostaje tylko gorące
pragnienie znoszenia cierpień samej męki Chrystusowej. Składając siebie swemu
słodkiemu Jezusowi w całopalnym darze, błaga Go usilnie, aby ją przyjął jako
wspólniczkę swych mąk. Jej Brat przychyla się do jej prośby i - każąc jej zjeść
fioletowozielony kwiat, symbol bólu i żywej wiary - zadaje jej cierpienie,
które może ona znieść w swym młodym wieku. I zaraz, natychmiast zapala w niej
żywe pragnienie, aby wszyscy ludzie zostali oświeceni światłem odwiecznym i aby
byli świadomi wszechobecności Boga. Jeśli zaś o nią chodzi, to ona ma
wewnętrzną pewność, że gdziekolwiek znajdzie się na ziemi, choćby była w stanie
najwyższego ogołocenia i ubóstwa, zawsze trwać będzie w obecności Boga, pod
okiem Jego bezmiaru.
PIERWSZA KOMUNIA ŚW.
Żywiła się dzikimi owocami
rosnącymi w lesie, ale zawsze... "Muszę powiedzieć - tak się zwierza w
autobiografii włoskiej - że mój Brat kilka razy przyniósł mi wykwintne
pożywienie, podtrzymujące siły przez kilka dni". Początkowo były to kwiaty
zawierające rozkoszny sok. Później, gdy pewnego dnia pozostawała na klęczkach w
obawie, że nie wydała całej swej duszy pożerającemu płomieniowi miłości Bożej,
jej Brat ukazał się jej już dorosły, ubrany jak kapłan do celebry. Wtedy
jeszcze nie wiedziała, co to znaczy: Dowiedziała się o wiele później, gdy
pierwszy raz brała udział we mszy św: Brat jej miał na piersiach jakby serce
otwarte, roztaczające świetliste promienie - ognie miłości i pokoju. W pewnej
chwili sięgnął ręką do tej gorącej rany Serca, dwoma palcami wyjął z niej mały
bielutki krążek, na którym widniał Jego portret, ale portret z żywego ciała, z
ruchomymi oczyma i ze słowami na ustach. Wkładając jej ten krążek do buzi,
rzekł: "Siostro mego serca, przyjmij wieczną miłość Boga mocnych". W
tej chwili poczuła się ożywiona. Jej serce skakało w piersi, jakby chciało z niej
się wyłamać, ale umysł zachował całą swą zdolność spostrzeżeń, bo zanotowała
potem: "Uścisnęły się dwie skrajności: niezmierna, wieczna, nieskończona
wielkość i najmniejsze nic".
OBDARZENIE STYGMATAMI
"Jakiej łaski pragnie to nędzne stworzenie?
zapytał ją razu pewnego jej Brat. - "Jeśli to jest zgodne z wolą
Wieczystego Światła - odrzekła Melania - chciałabym służyć jego chwale na
drodze ukrzyżowania".
Wówczas jej Brat owiał jej wargi swym tchnieniem,
położył swe ręce na jej głowie, następnie swą prawą dłoń na jej prawej dłoni i
swą lewą dłoń na jej lewej, dotknął jej stóp i serca...
"Tego już nie mogę wyrazić - mówi Melania. O,
prawdziwe upojenie bolesne, miłosne - być umarłą i żyć jednocześnie! O Jezu, spraw,
aby wszyscy ludzie znali Cię i kochali, a ja abym kochała Cię, Ogniu, tak jak
Ty kochasz; gdy to nastąpi, będę zadowolona".
Od tej godziny odczuwała wielkie bóle w częściach
ciała, na których Jezus wycisnął stygmaty swej męki, a w pewnych momentach,
zwłaszcza w piątki w czasie wielkiego postu, rany się w nich otwierały i
krwawiły: Ale ta krew nie podobała się "Wilczycy" - przyznaje się
sama - gdyż odsłaniając jej stan mistyczny, uniemożliwiała zaspokojenie jej
pokornego pragnienia pozostania w ukryciu, a nadto - dodaje naiwnie -
utrudniało to zachowanie higieny. Niech więc jej pozostaną bóle nie
zmniejszone, ale niech znikną ich zewnętrzne znaki - pokornie błaga o to Najśw.
Maryję Pannę, swą prawdziwą Matkę. Jednakże tajemnicze te rany często się otwierały,
jak później zobaczymy.[7]
Gdy przebywała w samotności, daleka od wszelkich świadków, jej ręce musiały
często krwawić; niektóre z jej ostatnich listów śladami krwi potwierdzały
słuszność tego przypuszczenia.
PIERWSZE UKAZANIE SIĘ NAJŚW. MARYI PANNY
Najświętsza Panna stała się Mamusią Melanii.
"Nasza Mamusia" - tak się wyraził jej drogi Braciszek już w dniu jej
pierwszej Komunii. Co za radość: mała wygnanka znów ma Mamusię; i to jaką!
Ukazała się Ona - cała piękna jako Nowa Oblubienica, miła jak Miłość nad
miłościami; pociągająca jak magnes; świeża jak rosa poranna (z autobiografii
włoskiej). I powiedziała jej: "Córko moja; będę cię strzegła jako matka i
mistrzyni". Następnie, przedstawiając zarys jej powołania, poleca jej
ofiarować się przez zasługi Jezusa Chrystusa za Kościół Święty, a szczególnie
za duchowieństwo.
Od razu małe dziecko wniknęło w tajemnicę
współdziałania Maryi w dziele Odkupienia. Zrozumiało, że Ona doprowadza do
pojednania ludzi z Bogiem. Została ukoronowana na Królowę w niebie i na ziemi.
"Czym Jezus Chrystus jest z natury, Jego Przenajświętsza Matka jest przez
łaskę" (list do ks. kanonika Brandta z 7 sierpnia 1886).
Tak więc Najśw. Maryja Panna została dana Melanii za
Matkę na wieki. Ale czy to dziecko zdaje sobie z tego sprawę? Czy wie np., że
jej mały Braciszek, Brat ukochany i Mistrz, jest jednocześnie Jezusem
Chrystusem, jej Bogiem?
Powyższe pytanie - jak ona sama relacjonuje w swej
autobiografii z roku 1900 - zadał jej ks. Combe, ona zaś odpowiedziała mu
następującą notatką: "Pyta mnie Ksiądz, czy wiedziałam, że ten Chłopczyk,
który przychodził do mnie, był Boskim Dzieciątkiem Jezus. Otóż muszę
powiedzieć, że mój ukochany Brat pozostawiał mnie w niewiedzy co do Jego osoby,
ja zaś wierzyłam szczerze i po prostu - na Jego słowo - że jestem Jego
siostrą... Jego odwiedziny przyjmowałam bez rozumowania... Ku swemu
zawstydzeniu muszę powiedzieć, że wielka to radość była dla mnie mieć tak
dobrego Brata, do którego mogłam mówić o moim drogim Jezusie... Zresztą nie
miałam zwyczaju zastanawiać się, a i czasu na to nie miałam, bo odkąd się
dowiedziałam, że nasz dobry Bóg, który wiecznie się cieszy swoją chwałą i który
wobec tego nie potrzebuje nikogo, zeszedł na świat i przyjął ciało i duszę
ludzką, aby móc cierpieć, odtąd byłam nieustannie pogrążona w myślach o tej
tajemnicy miłości i dlatego nie miałam czasu myśleć o tym, co nie jest
konieczne do tego, aby móc kochać Boga".
O święta prostoto miłości szczerej i czystej! Nasze
przyzwyczajenia ciasnej samoanalizy, nasze bardzo subiektywne poglądy wprawia
ona w zdumienie. Ta dusza wolna od siebie samej idzie prosto do swego jedynego
przedmiotu: mało ważne przez kogo i jakim sposobem podoba się Bogu dać się
poznać i pokochać, byle tylko był On znany i kochany.
POWRÓT DO DOMU
Nadeszła pewna sobota. "Wiedziałam o tym:
ostrzegł mnie głos wewnętrzny, który podczas modlitwy polecił mi wrócić do
domu, zanim moja nieobecność nie wywoła niepokoju w rodzinie".
Natychmiast wychodzi z lasu. Był już wielki czas. W
drodze spotyka ojca, który jej szukał. Ojciec ją całuje i pyta, jak długo była
poza domem. "Nic nie mogłam mu odpowiedzieć" - informuje nas
pustelnica - bo naprawdę nie wiedziałam, ile dni czy tygodni przebywałam w
lesie, ale mu powiedziałam, że byłam tam ze swym Bratem. Zapytał mnie, co jadłam.
Odpowiedziałam, że mój Brat przynosił mi bardzo dobre rzeczy. Ojciec się
uspokoił, pokój wrócił też do rodziny.
Jednakże dzień niedzielny bardzo jej ciąży, rozmowa
ją nudzi: jakże można mówić, nie mówiąc o dobrym Bogu? Mimo napomnień, aby się
nie odosobniała, ona kryje się po kątach i milczy, przemyśliwując nad tym, jaką
by pokutę zadać sobie i jak się zabrać, by zgodnie z zachętą swego Brata -
wykonać trzydzieści trzy przyklęknięcia, następnie leżeć krzyżem albo modlić
się stojąco z opuszczonymi ramionami jak skazaniec.
Po kilku dniach zachorowała. Długa, zagadkowa
choroba. Wezwano lekarza. Dziewczynka jednak nigdy nie pozwoli się dotknąć.
Jakaś niezmierna a przewlekła słabość nią owładnęła; nie może się utrzymać na
nogach, gdy ją podniosą upada, często miewa torsje i zemdlenia. W pewnym
momencie jej Mamusia, "Przenajświętsza Dziewica", przyszła dodać jej
odwagi, natchnąć cierpliwością i męstwem. Wreszcie przychodzi do zdrowia. Ale
jej skłonność do izolowania się i zamykania w sobie jeszcze się rozwinęła i
utrwaliła. Nic nie może oswoić tej małej dzikuski. Milcząca, ale miła i uległa
w domu, nie daje się jednak nakłonić do pójścia na bal, na widowisko.
Opór ten pociąga za sobą sceny, groźby, kary. I oto
ta grzeczna i anielskiego serca dziewczynka poczuwa się do winy względem matki.
Każdy z tych aktów nieposłuszeństwa budzi w niej piekący żal. Ale też ten żal,
pogłębiając jej pokorę, staje się jakby odskocznią moralną, z której żarliwa
jej dusza tym szybciej się wznosi ku wyższej doskonałości wewnętrznej i czystej
miłości. Każdy przykry wypadek w życiu tej małej wieśniaczki znaczy się na jej
mistycznej drodze osiągnięciem wyższego poziomu i wlaniem nowego światła.
Tak było ze sprawą lalki za parę groszy i
jarmarcznego kuglarza.
LALKA
Aby ją oswoić z ludźmi, matka zabierała ją do
sąsiadek. Pewnego dnia, gdy zgromadzone kobiety trudniły się szyciem, niektóre
z nich stroiły lalki. Mała Melania, patrząc ze swego kącika, podziwiała te
lalki, uważając je za maleńkie dzieci i zapragnęła gorąco mieć jedną z nich na
własność, gdyż wyobrażała sobie, że będzie mogła opowiadać jej o dobrym Bogu i
tym sposobem nauczy ją kochać Go serdecznie. Ale jak to zrobić? Gdy się
zdarzyło, że była sama w domu, wzięła z szuflady dwa miedziane pieniążki,
biegnie szybko kupić lalkę i, powróciwszy do domu, natychmiast zaczyna ją
pouczać o "rzeczach Bożych", każe jej wymawiać najświętsze imiona
Jezusa i Maryi. Matka, otworzywszy drzwi, nie może się nadziwić, słysząc Niemą
Dzikuskę rozmawiającą. Zbliża się więc do niej, by zobaczyć co ona robi. A mała
skarży się matce: "Ta lalka nie chce nic powiedzieć... Nie mogę jej
namówić, by wypowiedziała święte imię Jezus, ona mi się nie podoba...".
Nie zwracając uwagi na świętą naiwność dziecka, matka pyta, kto jej dał tę
lalkę. "Nikt mi jej nie dał - odpowiada z dziecięcą prostotą Melania.
Kupiłam ją za dwa pieniążki; które wyjęłam z szuflady". Matka wybucha
gniewem; wyrywa dziecku lalkę, krzyczy na nie, mówiąc, że za wszystkie te swoje
wady zginie w więzieniu. Do nieposłuszeństwa dodała kradzież: Bóg nie jest z
niej zadowolony... Dziecko przeprasza matkę, przyrzeka zwrócić jej pieniążki,
ojciec zapewne ich jej nie odmówi: Lecz jej sumienie jest niespokojne, bo
zgrzeszyła. Chce odkupić winę. Pozwoli poprowadzić się do teatru bez słowa
skargi: Przyrzeka to. Prosi Go jednak, aby pomógł jej dochować Mu wierności,
wytrwać w pierwszym postanowieniu. Niech więc strzeże jej zmysłów, niech nie
pozwoli, aby widziała; aby słyszała coś, co Mu się nie podoba. I została
wysłuchana.
KUGLARZ JARMARCZNY
Zjawił się właśnie jakiś wędrowny sztukmistrz.
Ludzie cisną się wokół niego. Zapowiada, że zetnie głowę człowiekowi, a
następnie przyprawi ją, nie zadając mu żadnego bólu. Wszystkie oczy zwrócone są
na scenę. Również matka Melanii cała pochłonięta jest widowiskiem i cieszy się,
że jej córka zachowuje się spokojnie, ale w chwili, gdy głowa ma być ścięta i
gdy matka woła do niej: "Patrz! patrz!; no; patrz!", dziecko wydaje
głośny okrzyk: "Nie, to nieprawdziwe! Moje oczy nie mogą patrzeć na oszustwo!"
i zaczyna płakać tak głośno, że trzeba ją odprowadzić do domu. Niepoprawna
dzikuska... Matka ją wyrzuca z mieszkania.
W KOŚCIELE. ROZGRZESZENIE
Była już ciemna noc. Biedna
dziewczynka nie mogła iść do lasu, ale przyszła jej myśl, żeby pobiec do
kościoła; dokąd raz zaprowadził ją ojciec. Kościół był jeszcze otwarty. Właśnie
dopiero co skończono wieczorny pacierz. Pozostała tylko jedna osoba
odprawiająca drogę krzyżową. Była to ciotka Melanii, siostra ojca;
"Dewotka". Mała idzie prosto do ołtarza Matki Bożej: Po raz pierwszy
modli się w kościele, przed statuą. Cała jest w nią wpatrzona. Wydaje się jej;
że statua się ożywia. Skruszona do głębi, z powodu kradzieży matczynych
grosików modli się z całego serca. Wtem nagle spostrzega, że klęczy nie przed
kamiennym posągiem, lecz przed żywą Osobą, Matką Wszechmiłosierdzia.
Matka Najświętsza na swej lewej ręce trzyma
najdroższego Braciszka Melanii, On zaś ma w swych rączkach błyszczącą ramkę:
Ale nie, to nie ramka, to zwierciadło srebrne. Braciszek się w nim przegląda,
ale nie widzi się dobrze, bo jest poplamione. Dziewczynka zrozumiała, że
zwierciadło Bóstwa - to jej dusza, a plamy na nim - to jej grzechy. Trzeba
usunąć te plamy, aby Bóg znów widział w nim swoje odbicie i aby z upodobaniem w
nie patrzył.
"Uklękłam - tak czytamy w jej autobiografii
włoskiej - prosząc Maryję, Dziewicę-Matkę, aby przez zasługi męki i śmierć
Jezusa Chrystusa, przez zasługi swego ubóstwa wyjednała przebaczenie mych
win... Prosiłam też swego najsłodszego Jezusa, aby mi udzielił rozgrzeszenia.
Jezus uczynił to prawą rączką. Wtedy Najświętsza Panna wskazującym palcem swej
prawej ręki zrobiła znak krzyża świętego na zwierciadle, które natychmiast
stało się jaśniejące, a Jezus znów się w nie wpatrywał, ale tym razem z
upodobaniem".
Jezus jeszcze udzielił jej błogosławieństwa i
wszystko znikło, ona zaś spostrzegła, że klęczy przed ołtarzem w kościele.
Dobra ciocia ją zauważyła, zabrała do siebie i aby
ją uchronić przed karami, czekającymi ze strony matki, zatrzymała ją w swym
mieszkaniu. Melania przebywała tam dwa lub trzy miesiące. Ciocia codziennie
odprawiała modły, a w niedzielę - wraz ze swymi przyjaciółkami - idzie,
odmawiając po drodze różaniec, do Matki Boskiej w Gournier, do małej kapliczki,
znajdującej się w wąwozie górskim, w odległości półtorej godziny od Corps, przy
drodze do
Ale matka Julia wścieka się widząc córeczkę wśród
tuzina dewotek. Pewnej niedzieli, gdy mała pielgrzymka przechodzi obok jej
drzwi, już nie może wytrzymać: wypada na drogę, zabiera Melanię i zamyka ją w
domu.
PASTERKA
Nadeszła pora, kiedy górale przybywają do Corps, aby
nająć pasterzy. Biorą ich mniej więcej na 6 miesięcy - czas, w którym się
wypasa trzody na wysokich halach. Odsyłają ich po pierwszych jesiennych
śniegach. Matka skwapliwie oddaje Melanię pewnej starszej kobiecie do pasienia
jej owiec.
"Moi rodzice byli biedni - pisze Melania w swej
autobiografii z r. 1900 - ale prawdą jest, że ja byłam bardziej zła aniżeli
uboga, dlatego też zostałam tak wcześnie oddana na służbę swej drogiej Matki
Niebieskiej".
Wówczas nie miała jeszcze siedmiu lat.
Niskiego wzrostu na swój wiek, była od innych dzieci cichsza i poważniejsza.
Tym, którzy ją pytali o imię, odpowiadała, że nazywa się "siostrą",
dlatego też wkrótce wszyscy ją tak nazywali. Mówiła gwarą i rozumiała tylko
gwarę. Do szkoły chodziła bardzo krótko (gdy była u ciotki) i nie nauczyła się
nawet rozpoznawać liter. Przypomina sobie, że nigdy nie słyszała w niej wyrazu
"śliczny". Nie lubiła jej, ponieważ było w niej dużo wrzawy, nadto
chciałaby w niej robić tylko to, co by robiła w niebie wraz ze swą
"Mamusią". Wszak Braciszek powiedział jej: "Zalecam ci, abyś
dobrze zamknęła swe serce na wszelkie głosy świata; nie słuchaj tego, co mówi
świat, nie czyń tego, co czyni świat, nie wierz temu, co świat pisze."
Milczenie było jej drogie. Teraz będzie mogła je zachować całymi godzinami na
pastwiskach. Oto więc idzie prowadzona za rękę, przez starą kobietę do domu
stojącego w odosobnieniu na skraju osady, gdzie nie będzie widziała nikogo
prócz swej gospodyni i owiec. Zaczyna się jej życie pasterki i służącej. Odtąd
doskonalenie w niej dzieła łaski polegać będzie na ścisłym spełnianiu
obowiązków stanu służącej, często bardzo przykrych, na cierpliwym i wiernym
posłuszeństwie swym panom, nawet niedobrym. Nadszedł czas, że na dary udzielone
jej bez żadnej zasługi ma odpowiedzieć cnotami nabytymi własnym wysiłkiem.
Alpejskie pustkowia sprzyjają skupieniu,
przypadają więc do gustu Melanii. Uczy się tam podziwiać przyrodę, poznawać
zwierzęta, poznawać rośliny, które wiosną i latem swym różnobarwnym kwieciem
świadczą o wspaniałości dzieł Bożych. Ona, która nie umie bawić się z innymi i
tak jak inni, bawi się czasem sama budując swój "raj" - domeczek z
kamieni górskich. Wejście do niego jest szerokie, bo - bez okien i drzwi - ma on
tylko trzy ścianki. Na te trzy ścianki położyła płaski kamień na kształt dachu.
Dach przykryła kwieciem, a całość otoczyła wieńcami. Wnętrze lilipuciego domku
ma być jej mieszkaniem; a ukwiecony dach - rajem.
Niekiedy jej "Braciszek" przychodzi do
niej, aby z nią zrywać kwiaty, zdumiewa ją to, że On znajduje piękniejsze
aniżeli ona, ale właśnie te kwiaty jej daje. Siostro moja - mówi jej - jeśli
możemy je zrywać, to tylko dlatego; że jesteśmy mali. Wielcy nie wiedzą, jak
się do tego zabrać. Trzeba się zrównać z ziemią" (z autobiografii
włoskiej). Przesłodkie wspomnienie, którego ona nigdy nie zapomni. W
dzienniczku księdza Combe pod datą 8 lipca 1900 r. czytamy zapis: "Jest
rzeczą interesującą śledzić ją wzrokiem, gdy wychodząc z plebanii przez kuchnię
przechodzi obok klombu kwiatów. W sześćdziesiątym dziewiątym roku życia jest to
jeszcze ta sama pasterka, która ongiś rozmawiała z kwiatami dobrego Boga;
Zatrzymuje się jakby przyciągana magnesem klombu; uśmiecha się, kontemplując
jakiś kwiat, dotyka go delikatnie, nie zrywając jednak; znać, że wielbi Stwórcę
tego małego cudu; wysiłek, jaki ją kosztuje oderwanie wzroku od tych kwiatów,
jest aż nadto widoczny".
Z uczuciem tęsknoty wspomina czasy tej ubogiej, ale
sakralną idyllą owianej egzystencji na pustkowiach podniebnych hal. "Jakże
ja byłam szczęśliwa - zwierza się panu Schmidowi w liście 23 czerwca 1896 r.
gdy pasąc krowy nie wiedziałam, że stworzenie może obrażać dobrego Boga".
Ona jednak pilnie wystrzega się obrażania Go. On zaś
nigdy nie pozostawia jej samej. Uczy ją wszystkiego, co powinna wiedzieć. Na
początku swej służby Melania nie miała żadnego pojęcia o własnościowym podziale
ziemi, nie wiedziała np., że obszary górskie należą do różnych właścicieli i
pragnąc, by jej krówki miały lepszą trawę; chętnie byłaby im pozwoliła paść się
na cudzych łąkach. Ale jej Brat udziela jej pouczeń o granicach rodzin, gmin,
krajów; wszczepia w niej jasne i niewzruszone pojęcia sprawiedliwości; dzięki
temu dziewczynka stopniowo się wznosi od rzeczy przyziemnych do pojęć
najwyższych i najszerszych.
Działo się to w r. 1838. Od tego czasu przez trzy
kolejne lata Melania jest już to w jednej rodzinie, by paść krowy czy owce, już
to w drugiej, by opiekować się dzieckiem; nigdy jednak nie opuszcza swej
rodzinnej wsi. Na zimę zawsze powraca do rodziców (wg listu do ks. Combe z 29
kwietnia 1899).
W SZKOLE
W zimie matka poleca jej
zbierać opał, a o szkole i katechizmie ani myśli. Ojciec jednak wróciwszy
pewnego dnia z pracy, domaga się, aby zapisać ją do szkoły. Najstarszy brat August,
odprowadza ją tam rano, a przyprowadza do domu wieczorem.
Nauczycielka, osoba pobożna
i dobra, zainteresowała się tą dziwną małą uczennicą i polubiła ją: Pewnego
dnia zamierza ją uczesać. Udaje się to jej z wielkim trudem, gdyż Melania nie
pozwala zbytnio zbliżyć i się do siebie i odpycha każdego, kto się chce jej
dotknąć. 'Włosy - jak sama pisze w swej autobiografii włoskiej - miała w
nieładzie, gdyż były zlepione krwią (zapewne ze stygmatów, chociaż ona sama nie
wspomina o tym). Trzeba byłoby je wymyć, ale w domu nie było wody. Nie mogąc
tedy uporać się z tymi rozczochranymi włosami, zaczesała je do góry i upięła na
wierzchołku głowy. "Cóż to za nowość? - pyta matka, gdy córka tak uczesana
wróciła do domu. Już kokieteria? Jeszcze tego ci brakowało. I już trzyma
nożyczki i już włosy na podłodze. Nazajutrz nauczycielka jest jednak
niezadowolona, bo myśli, że dziewczynka zbuntowała się i sama dobrowolnie dała
obciąć sobie włosy. Ale ojciec, który akurat tego dnia wrócił z pracy,
przyszedł do szkoły na wywiadówkę i zmusił córkę do wyjawienia prawdy.
W domu zaczynają się sceny
między ojcem a matką, a ich przyczyną jest Melania. Bardzo się tym martwi, ale
wszystkie jej wysiłki, aby umiejętniej postępować, jeszcze pogarszają sytuację.
GUZIK KOSZULI
Pewnej niedzieli ojciec
biorąc czystą koszulę, spostrzega brak guzika u mankietu. Niezadowolony bierze
inną: tej brakuje guzika na przodzie. Ojciec się unosi: Bardzo mi jest przykro,
ale pomyliłem się poślubiając kobietę, która myśli tylko o rozrywkach, wydaje pieniądze
na zabawę, a nie myśli o domu". Melania w mig chwyciła pierwszą koszulę,
przyszyła guzik i zadowolona, że wszystko zażegnała - podaje ją ojcu. Skutek
przeciwny swemu zamiarowi. Ojciec obsypuje matkę wyrzutami: "Małe dziecko
jest lepszą gospodynią, aniżeli stara matka. Gdy córeczka będzie miała lat
dziesięć, jej powierzy dom, ona utrzyma w porządku bieliznę, nie będzie
trwoniła czasu i pieniędzy na tańce, na teatr, będzie oszczędna, zatroskana o
rodzinę...".
Po tej scysji ojciec
wyjeżdża na miesiąc. Teraz matka, zazdrosna; daje swobodny upust złości.
Melania jest fałszywa - to obłudnica, złośliwa bigotka; aby uchodzić za
staranniejszą aniżeli matka, przyszyła guzik; chce matkę odepchnąć, skazać na
śmierć ze wstydu i zmartwienia; to haniebna kreatura piekielna... Tymczasem
Melania zachowuje swe drogie milczenie i - jak się zwierza w autobiografii
włoskiej - całuje w duchu wszystkie słowa, które kierowała do niej matka.
Wreszcie tak kończy ten epizod: "Była to dla mnie okazja do zgłębienia mej
małości i nicości. Przyjęłam więc z radością wszystkie udręki. Spełniałam bez
słowa skargi nakaz spania nie na łóżku, lecz pod łóżkiem" (z autobiografii
włoskiej).
Wkrótce do tych prześladowań dołącza się
doświadczenie moralne, o wiele boleśniejsze. Chce trwać w skupieniu, a nie
może. Gdy się ucieka do Boga, myśli obce ją prześladują. Dręczą ją wątpliwości.
Czy nie wkroczyła na błędną drogę? Gdzież jej modlitwy i pokuty? Czy one
podobały się Bogu? Wbrew jej zamiarom nic jej się nie udało. Bóg ją opuścił...
Opiera się tym podstępnym myślom, ucieka się do swej najsłodszej Mamusi
niebieskiej i mówi w duchu: "Zejdź z mej drogi, przeciwniku duszy, droga,
którą szedł mój Boski Mistrz, droga wyrzeczeń i upokorzeń, jest prawdziwą drogą
życia, tą drogą i ja chcę iść... Z pomocą łaski Bożej przejdę cały świat i
piekło, aby się zanurzyć w Bogu, ośrodku mej miłości" (z autobiografii
włoskiej).
NA SŁUŻBIE
Nastała piękna wiosna roku 1841. Melanii szedł rok
dziesiąty. Do Corps przybyła góralka szukać dziewczynki, która by opiekowała
się dzieckiem, podczas gdy rodzice pracowaliby w polu. Gdy ojciec był w domu,
chora Melania leżała w łóżku i życie w domu układało się spokojnie, ale skoro
odszedł, matka skorzystała ze swobody i oddała córkę na służbę.
Mieszkanie nowej pani stoi na uboczu, w odległości
dwu godzin marszu od Corps. Najbliższa wioska nazywa się Le Serre i należy do
gminy Saint-Jean-des-Vertus (wg listu z 29 kwietnia 1899 do ks. Combe).
Rodzina składała się z tej kobiety, która zabrała
Melanię, jej dwudziestopięcioletniej córki, z chłopca lat około dwunastu, no i
małego dziecka, którego matką była wyżej wymieniona córka.
Gdy po upływie miesiąca ojciec Melanii wrócił do
domu, zasmucił się, że córeczka jest tak daleko. Natychmiast poszedł ją
odwiedzić. Ucałowali się serdecznie. Rozstanie było ciężkie, ale Melania,
zawsze równa w obliczu Boga - jak sama notuje w swej biografii włoskiej -
zachowała spokój.
I znów odważnie i całkowicie poświęca się swoim
obowiązkom służącej. Jest jednak jeszcze tak dziecinna i tak naiwnie miłosierna,
że popełnia błędy, które zresztą są dla niej źródłem nowych oświeceń.
ZŁODZIEJE
Pewnego dnia, gdy mała niania była sama w domu,
pojawili się jacyś ludzie w maskach, żądając pieniędzy i pożywienia. Co do
pieniędzy mała nie wie, gdzie one są, żywności zaś jest pod dostatkiem. Oto u
sufitu wiszą połcie wędzonki... Mała gosposia cieszy się, że panowie złodzieje
się najedli, ale jeden z nich odchodząc; rzuca wiecheć zapalonej słomy na
kołyskę dziecka: Melania ugasiła ogień. Tymczasem dym i swąd spalenizny alarmuje
gospodarzy, którzy natychmiast przybiegają. Słysząc opowiadanie naiwnie
szczerego dziecka, nie posiadają się z oburzenia: Co, pozostawiono ją, aby
strzegła domu, ona zaś ułatwia robotę rozbójnikom, staje się ich wspólniczką!
To straszny grzech!...
A więc obraziła ciężko Jezusa? Myśl ta rozdziera jej
serce: Z siebie samej zdolna jest tylko do czynienia złego - sama dobrze wie o
tym. Czyżby więc Jezus pozostawił ją samą?
Ale oto nagle oczyma ducha spostrzega przed
sobą tego, którego kocha. To naprawdę On, ale ona nie śmie spojrzeć na Niego...
"Siostro mego serca - rzecze jej Jezus - pokój z tobą!". I w tej
chwili zalewa ją niewymowny spokój... Bóg przebacza sercom skruszonym.
Nie, ona nie obraziła majestatu Bożego. Jej
intencje były czyste, a przecież to, co ma znaczenie, to dobra wola, którą
stale oświeca i kieruje umysł prawy. Kogo cechują te przymioty, ten jest zdolny
kochać Boga. "Zrozumiałam - czytamy w jej autobiografii włoskiej - że
czystość umysłu jest strażniczką czystości ciała, że tam, gdzie nie ma
czystości umysłu, nie ma także prawdziwej cnoty czystości i że umysł nie jest
czysty, jeśli ze wszystkimi zmysłami nie jest ukrzyżowany wraz z
Chrystusem".
Biedne dziewczątko odzyskało ufność, odwagę, gorące
pragnienie cierpienia, nieustannego wyzbywania się siebie samej, ściągania na
siebie pogardy wszystkich. Zajęta tymi myślami i pragnieniami, pracuje nic nie
mówiąc. Wydaje się nieczuła na wszystkie nagany i wyrzuty. W istocie jednak ta
nieczułość to tylko pozór, ale uważając to karcenie za słuszne, nie pragnie go
uniknąć, a nawet ma w nim upodobanie. Dlatego też modli się w milczeniu za
swych chlebodawców.
WIZJA CZYŚĆCA
W tym to czasie miała widzenie czyśćca.
"Pewnego dnia - tak notuje w autobiografii włoskiej - gdy pasąc krowy swej
gospodyni, byłam zajęta myślami o nieskończonym miłosierdziu mego Najwyższego
Dobra ogarnęło mnie gorące pożądanie zbawienia wszystkich dusz, pragnęłam
cierpieć za wszystkich grzeszników, aby porzucili grzech, a stali się
własnością Jezusa i kochali tylko Jego samego. Nie wiem, jak to się stało,
dość, że gdy w postawie adoracji klęczałam z twarzą na ziemi; zostałam jakby
uśpiona i jakby we śnie ujrzałam swego anioła stróża, który mi rzekł: Siostro;
chodź ze mną, pokażę ci dusze przyjazne Bogu, które Go kochają, nie mogą jednak
cieszyć się Jego widokiem, ponieważ będąc zbrukane grzechami muszą wpierw się
oczyścić, ale jeśli zechcesz za nie ofiarować Ojcu Przedwiecznemu krew i mękę
Jezusa Chrystusa; zostaną umyte z grzechów i pójdą połączyć się z Bogiem. Po
tych słowach wyruszyliśmy nagle, jakby lotem, następnie zniżyliśmy się, ziemia
się przed nami rozwarła; a my weszliśmy do ciemnego podziemia, które się
wydawało wydrążone w niej. Trzecim lotem dotarliśmy do bramy - jeśli to bramą
zwać można - przez którą widać było przerażającą scenę wszelkiego rodzaju
cierpień i męczarni zadawanych żarem płynnego ognia oraz scenę tych okrutnych
mąk, którymi torturują niezaspokojone pożądania, głód, pragnienie... W całym
tym tłumie, wśród tego ubóstwa dusz pogrążonych w najstraszliwszych
cierpieniach nie widziałam dwóch, których męka byłaby podobna; wszystkie te
cierpienia były różne, zależały od złośliwości, z jaką grzech był popełniony i
od upodobania, jakie w nim znajdowano. Widok ten był dla mnie nie do
zniesienia; modliłam i modliłam się za wszystkie te dusze święte i pogodzone z
wolą Bożą, błagałam Boga przez śmierć i mękę Jezusa Chrystusa, aby raczył dać
ulgę wszystkim tym duszom oraz wyzwolić siedemdziesiąt dwie nich przez miłość
Maryi Dziewicy, która się przyczyniła do odkupienia rodzaju ludzkiego.
W tejże chwili ujrzałam przybywającego anioła Bożego
trzymającego w ręku kielich bezcennej krwi Baranka, który gładzi grzechy
świata. Wylał on kilka jej kropli na płomienie, które natychmiast zmniejszyły
swą wysokość i natężenie, a następnie na dusze, które czekały na miłosierne
modlitwy chrześcijan, aby odlecieć na łono Ojca Niebieskiego i które tym
sposobem zostały wyzwolone.
Och! Gdyby grzesznicy, gdyby
osoby poświęcone Bogu mogły wyobrazić sobie katusze i straszliwe płomienie
pożerające, które zapaliła sprawiedliwość Boża... Każdy ze zmysłów
nieokiełznanych w tym życiu - miał tutaj swą torturę. Tak więc widziałam wielką
liczbę dusz, które piły ogień płynny... O, bluźniercy znieważający święte i
uwielbienia godne imię Boga, Najświętszego Sakramentu, Najświętszej
Dziewicy!... Nie wszystkie dusze oczyszczają się tym ogniem. Są tam wszystkie
cierpienia, wszelkich rodzajów i form... Myślałam sobie: Bóg chce, żeby
uwielbiony był przymiot Jego sprawiedliwości... Na pewno i mnie trzeba będzie przyjść
do tego ciemnego miejsca, aby odpokutować za wszystkie swoje grzechy, będę więc
pozbawiona kontemplacji i wielbienia mego ukochanego Jezusa za mych braci, a to
cierpienie nie będzie mi zjednywało zasług...
Czy ja się obudziłam ze snu? Nie, tylko powróciłam
do siebie i ujrzałam się w miejscu, gdzie ze swymi krowami byłam przed
porwaniem...
Z całą jasnością umysłu przechowywałam żywy obraz,
który widziałam i który mi wyjaśniono, aczkolwiek ja sama nie wypowiedziałam
ani słowa:
Od tego czasu starałam się,
jak mogłam, z pomocą Bożą nie sprawiać żadnej nieprzyjemności swoim
pracodawcom, trzymać swe zmysły pod hamulcem obecności Boga Najwyższego,
pragnęłam kochać, lecz prawdziwą, czystą miłością mego drogiego Jezusa - nie za
Jego dary, nie aby mieć pociechę, nie aby być pobożną, nie..., ale dlatego, że
Bóg sam jest godzien być kochanym, że sam zasługuje na całą naszą miłość i że
chce być kochanym Jego własną miłością. Od tego też czasu szukałam wszelkich
możliwych sposobów sprawienia ulgi duszom czyśćcowym i wyjednania ich
uwolnienia... W tej wsi, gdzie przebywałam, nie znano narzędzi pokutnych... W
swój skromny sposób postarałam się o kilka drobnych rzeczy do zadawania sobie
pokuty cielesnej, jeśli zaś chodzi o cierpienia wewnętrzne, to już nasz
miłosierny Jezus dostarcza ich."
"Drobne rzeczy" to ciernie tarniny i
dzikiej róży, pędy jeżyn, które kładła sobie na posłanie. Podobne umartwienia
zadawała sobie po powrocie do rodziców w zimie. Osobliwą pobudkę miała do tego.
Oto matka oskarżyła ją o kradzież pierścionka. Gdy ojciec go znalazł, robił
matce wyrzuty; że niesłusznie posądza córkę. Melania więc, aby zadawać sobie
karę za winę, której się nie dopuściła, sporządziła sobie pas nabity od
wewnątrz gwoźdźmi i nosiła go czterdzieści lat.
GOŁĄBKA
Mijały miesiące, swym pokornym i bezgranicznym
oddaniem pasterka pokutowała za to, że powiedziała złodziejom, gdzie wisi
wędzonka, gospodyni zaś opowiadała ludziom, którzy przychodzili w niedzielę ją
odwiedzić: "Ta mała to święta - nie ma co gadać, nieustannie modli się i
pracuje, ani myśli się bawić, nie ruszy niczego, jest bardzo posłuszna. Kilka
razy prosiła mnie nawet, abym jej pozwoliła spać w chlewie, ale nigdy jej nie
pozwoliłam". Melania słyszy te pochwały i to jej sprawia więcej cierpienia
aniżeli nagana i pogarda.
Nie jest już ona na swej
drodze. "Nie ma już we mnie życia ukrzyżowanego - skarży się w
autobiografii włoskiej. Cóż pocznę? Pozbawiona skarbu swego drogiego
cierpienia, nie będę miała racji życia. Ale nieco dalej dodaje: "Mówię
tylko o przykrościach, którymi mój kochający Jezus darzył mnie przez mych
pracodawców, ponieważ dzięki miłosierdziu Bożemu nigdy nie zostałam pozbawiona
w duszy i ciele miłosnych cierpień Jezusa".
Jednakże dłuży się jej czas
- wloką się dni smutne, bezbarwne. Lecz oto razu pewnego, gdy pasła na górze
krowy, pogrążyła się w głębokim skupieniu i nagle ujrzała swego Brata, który
uśmiechając się, patrzył na nią. Ale lepiej niech ona sama mówi o tym
spotkaniu: "Był uśmiechnięty. Na Jego piersiach, pod ubraniem, coś się
poruszało i wydawało jakby ciche jęki. Mój dobry Braciszek rzekł do mnie (nie
wymawiając żadnego słowa): Miłosierdzie Boże niech będzie z Tobą, Siostro mego
serca. - Amen!" odpowiedziałam. Mój Brat, cały zamieniony w miłość,
powiedział jeszcze: Wielkie miłosierdzie Boga jest z tobą bez żadnej twej
zasługi, po czym wyjął z zanadrza maleńką bielutką gołąbkę z otwartym
dzióbkiem. Widząc to powiedziałam: "O mój Bracie, ona umiera z pragnienia,
ratuj ją, póki jeszcze żyje!". On zaś odpowiedział: Dam jej pić i ubiorę
ją jak oblubienicę". Potem tchnął trzykroć w dzióbek gołąbki, włożył na
nią naszyjnik, wyrwał jej pięć piór i śliną wyleczył powstałe ranki, wreszcie
wyjął z zanadrza pieczęć i przyłożywszy ją do jej serca, zapytał: Siostro mego
serca, czy teraz jesteś zadowolona? - O tak, jestem zadowolona ze wszystkiego,
co zrobiłeś. Ale nie widzę Krzyża. Krzyż umieściłem wewnątrz i na zewnątrz,
teraz zaś włożę to jako zabezpieczenie. Mówiąc to, wyjął ze swej piersi pewną
liczbę cierni i umieścił je jeden po drugim wokół gołąbki. Ja zaś zapytałam
zdumiona: O, moja Miłości, co robisz? Czyż więc Twoją wolą jest, abym wydawała
ciernie nadające się tylko do spalenia? - Nie, Siostro moja, przyjrzyj się
dobrze. I wyjaśnił mi, że ciernie nie tylko nie zapuszczały korzeni, ale nawet
nie dotykały i nie urażały delikatnych piórek gołąbki... Te ciernie są dla
zabezpieczenia gołąbki... To są pewne błędy i wady widoczne; które Bóg w swym
nieskończonym miłosierdziu zostawia osobom umiłowanym, by je ustrzec od pychy.
Podziękowałam swemu Bratu, On mnie pobłogosławił i
przyszłam do siebie" (z autobiografii włoskiej).
Wieczorem, po tym jakby zachwyceniu, Melania czuła
się umocniona, uzyskała bowiem pewność, że jej Najwyższe Dobro, Bóg, jest
niezmienny w sobie samym i cieszyła się niewymownie, że jej drogi, kochający
Jezus - ten szalony z miłości - jest tym, czym jest.
Nadszedł czas, w którym pasterka powinna była
powrócić do rodziny na miesiące zimowe. Jednakże jej gospodyni chciała ją
zatrzymać. Przyszła tedy do Corps, aby porozumieć się z rodzicami w tej
sprawie. Ojciec był nieobecny, zajęty pracą, matka zaś bez trudności zgodziła
się na pozostanie córki.
Melania jest przekonana i słusznie; że Pan udziela
jej łaski znoszenia surowej zimy. Jakoż istotnie śnieg padał obficie, często
wiał mroźny wiatr, drogi były zasypane, tymczasem po wodę musiała chodzić na
odległość piętnastu minut drogi. Wtenczas na wsi nie znano jeszcze zapałek.
Przykryty popiołem żar przechowywał się zwykle do rana, ale zdarzało się, że w
bardzo mroźne noce wygasał. Wtedy trzeba było iść do wsi po głownię. Ale
nierzadko mgła była tak gęsta, że niebożątko błądziło. Pewnego ranka wicher
wiał tak gwałtownie, że łuczywo zgasło. Wtedy mała upadła na śniegu na kolana,
wołając głośno miłosierdzie Boże o pomoc. Potem wstała i rada nie rada, puściła
się w drogę do domu. Cóż bowiem miała robić w taki czas? Idąc była srodze
strapiona, że z jej "winy" gospodyni będzie miała niedogodność, nie
wiedziała, że jej wołanie usłyszał kruk, gdy bowiem była już blisko domu litościwy
ptak, jak kometa przeleciał nad nią z płonącą pochodnią i usiadłszy na kamieniu
podał ją dziewczątku. Ona zaś wielbiąc Boga błogosławionego, co sił pobiegła z
nią do domu.
MAURYCY
Chociaż była bardzo posłuszna, to jednak mała służka
oskarża się przed swą gospodynią, że jest "zazdrosna" o swą osobę, to
jest, że kierując się skromnością i troską o zachowanie absolutnej czystości,
nie pozwala, by ktokolwiek się jej dotykał, choćby tylko jej ręki czy twarzy.
Raz przyszedł do jej gospodarzy pewien człowiek: Był
młody, nazywał się Maurycy. Przy stole Melania znalazła się obok niego. Patrzył
na nią sympatycznie i chciał ją wziąć na kolana, ona się broniła, następnie
chciał ją pocałować, na to ona uderzyła go w twarz, wtedy puścił ją, mówiąc:
"E, ta wasza święta nie jest tak spokojna, jak wam się wydaje!".
Złajana poprosiła o przebaczenie, ale powiedziała Maurycemu: "Żebyś się
nie ważył mnie całować!" i uciekła na odosobnienie.
Maurycy był ojcem dziecka córki gospodyni, ale oboje
nie byli jeszcze połączeni związkiem małżeństwa. Odtąd młoda gospodyni stała
się twarda dla Melanii.
ŚWIĘTE OBLICZE
Ale Melania myślała tylko o zniewagach wyrządzanych
Zbawicielowi i o pokutach, które chce Mu ofiarować na zadośćuczynienie. W
takich chwilach widzi Go, Boga-Człowieka, spoliczkowanego, wyśmianego,
wzgardzonego, którego źli ludzie traktują jako szaleńca, fałszywego proroka,
człowieka o wygórowanych ambicjach. On zaś zachęca ją, aby szła za Nim.
"Patrząc na mego umiłowanego i miłującego
Jezusa, moje Dobro Najwyższe, sprowadzone grzechami do tego stanu, nie mogłam
znieść tego widoku i chciałam wytrzeć Jego piękne, słodkie i uwielbienia godne
oblicze, pokryte plwocinami. Ale On, rozmiłowany Jezus, porywacz serc,
powiedział mi: Nie, nie tak, Siostro mego serca... W tej chwili umysł mój
został oświecony i zrozumiałam - jak zresztą rozumieją to, a może jeszcze
lepiej, wszyscy chrześcijanie - że uwielbiony Jezus nie chce, by Jego oblicze
materialnym płótnem ocierano z plam, którymi je okrywają nieprawości i
niewdzięczność tylu dusz drogich Mu a nie znających Go. On chce, aby Mu dawano
miłość za miłość. Dla otarcia Jego oblicza trzeba ekspiacji i wynagrodzenia, a
więc miłości i pokuty" (autobiografia włoska).
Ale - dodaje ona nieco dalej
- "pokuty, które przekładałam nad inne, były te, które mój Bóg zsyłał na
mnie już to bezpośrednio; już to przez swoje stworzenia, często zaś nachodziła
mnie obawa, że małe rzeczy,[8]
które czyniłam, nie podobają się memu kochającemu Jezusowi".
NAWRÓCENIE MAURYCEGO
Wiosna zwlekała z
nadejściem: było już późno, a góry pokrywał śnieg, bydło nie mogło jeszcze
wejść: Melania, jak zwykle, trudniła się pracą w domu i w chlewie.
Pewnego dnia gospodyni
zawołała ją, by jej powiedzieć, że codziennie będzie zanosiła posiłek
człowiekowi; który pracuje w pobliżu w kamieniołomach. Ma jednak nie wchodzić
na teren pracy: człowiek ów sam ją zobaczy nadchodzącą i przyjdzie zabrać
koszyk. Przede wszystkim jednak gdyby ktoś ją pytał, od kogo jest posiłek, ma
odpowiedzieć, że nie wie. Słysząc ten rozkaz i nie widząc jeszcze jego
podstępu, dziecko, zazwyczaj tak posłuszne, buntuje się. "Na to - tak
dalej sama relacjonuje - odparłam natychmiast i, jak zwykle, bez zastanowienia:
Nie, moja dobra gospodyni, nigdy język mój nie wypowie słów sprzecznych z
prawdą i nie sprofanuje kłamstwem przybytku Ducha Świętego - raczej umrzeć! -
Ach, moja mała odrzekła gospodyni - ty nie wiesz jeszcze, że jeśli chcesz żyć w
pokoju z ludźmi, musisz kłamać w niejednej okoliczności. Małe kłamstwa nie są
grzechem. Twoim obowiązkiem jest ukrywać przed ludźmi, co się dzieje w domu
twych panów. Ja znam lepiej zasady wiary... Zanieś ten koszyk, jak ci poleciłam
i wracaj szybko".
Idzie więc ścieżkami,
których jeszcze nie zna, pytając napotkanych ludzi o drogę.
Wreszcie, po trzech
kwadransach marszu pod górę; znalazła się pod kamieniołomami. Wychodzi z nich
jakiś człowiek i zbliża się do niej... To Maurycy!
Dziewczynka jest przerażona.
Wzywa na pomoc Najświętszą Dziewicę: "Mamo, moja Niepokalana, Mamusiu, przeczysta,
cała piękna, ratuj mnie! Jestem cała Twoja, do Ciebie należę... Jezu, ratuj
mnie, a zostanę uratowana. Przez zasługi swej najdroższej Krwi nawróć Maurycego
i ratuj mą duszę!".
Maurycy zbliża się, zdejmuje
kapelusz, pozdrawia z uszanowaniem, bierze koszyk i, nic nie mówiąc, oddala
się.
Wieczorem
kamieniarz powraca do domu. Za chwilę gospodyni woła Melanię i pyta się jej, co
to za pani była przy niej, gdy Maurycy przyszedł po koszyk i w którym miejscu
drogi przyłączyła się do niej. Czy Melania powiedziała jej coś wbrew zakazowi
gospodyni? Melania szczerze odpowiedziała, że była sama i sama wracała, że nie
widziała nikogo i nie zdradziła tajemnicy swych gospodyń...
Jeszcze
czas jakiś codziennie zanosiła posiłek Mau- rycemu. Codziennie też - tak dalej
sama dosłownie zdaje sprawę - "wypowiadałam do niego kilka zdań, których
znaczenia wcale nie znałam - jak papuga... a on płakał... Potem pewnego dnia
powiedział mi, że postanowił zmienić życie i że poślubi córkę mej gospodyni.
Tak też uczynił oraz uregulował swe życie z Bogiem i z bliźnimi".
Z WILKAMI
Nadeszła
wreszcie ciepła pora. Na łąkach porosłych zielenią i soczystą trawą pasły się
stada krów i owiec. "Ja zaś znów - mówi ta dziwna pasterka - znajdowałam
się poza obrębem stworzeń rozumnych". Ponieważ jednak wierzchołki górskie
były jeszcze pokryte śniegiem, stworzenia dzikie, wilki i lisy stroniąc od
nich, trzymały się niższych partii. Nigdy jednak nie atakowały jej bydła. Ona
zaś widząc, że cierpią głód i wiedząc, że nie jedzą trawy, dawała im z litości
swój chleb. Najpierw zbliżył się jeden wilk, następnie przyszedł stary lis,
ujął ją delikatnie za sukienkę i począł gdzieś ciągnąć. Gdy znaleźli się nad
jego jamą, lisek czmychnął do niej i w mig wyniósł jedno ze swych szczeniąt,
chore, a Melania pogłaskawszy je, natychmiast uzdrowiła.[9]
Gdy nadbiegły jeszcze inne zwierzęta, ona poczęła im mówić o Bogu. "Wiele
razy - tak nam opowiada w autobiografii włoskiej - gdy ich się dużo zebrało, kazałam
im urządzić procesję na uczczenie Boga, który je stworzył i głosiłam kazania,
przypominając im ich szczęśliwe życie pierwotne przed winą Adama, pierwszego
człowieka, gdy żyły w przyjaźni z człowiekiem bez lęku i w pokoju".
DRAMAT
Mówiono
już o bliskim ślubie młodej gospodyni z Maurycym. Jednakże w domu nie panował
idealny spokój.
Pewnego
wieczoru, gdy Melania powróciła z bydłem, gospodyni rzuciła jej oskarżenie o
kradzież wielkiej sumy pieniędzy, które stanowiły posag córki i groziła, że ją
wtrąci do więzienia, jeżeli nie zwróci wszystkiego, co ukradła. Melania nic nie
odpowiadała... "Nie wypytywano mnie" - wyjaśniała potem... Była
świadoma, że nie ruszała tych pieniędzy, nie wiedziała nawet, gdzie się
znajdują. W duszy składała dzięki Panu Jezusowi za fałszywe oskarżenie. Nie,
ona nie okradła swej gospodyni, ale czyż nie kradła swemu Panu czasu, którego
jej udzielił, aby Go chwaliła, wielbiła, wynagradzała za wyrządzone Mu
zniewagi? A więc ta niesprawiedliwość chlebodawczyni była sprawiedliwością Pana.
Następuje
dramatyczna scena: wobec wszystkich krewnych zgromadzonych, a także Maurycego,
wzywa się Melanię, aby zwróciła pieniądze Ona zaś odpowiada z prostotą, że
nigdy nie zabrała nic gospodyni. Podejmuje z wdzięcznością zmartwienia, które
Ojciec Niebieski zsyła na nią, co zaś do więzienia, to będzie to dla niej
wielką radością, jeśli zostanie do niego wtrącona, ponieważ dla uzyskania
przebaczenia swych grzechów będzie mogła naśladować, przynajmniej niedoskonale,
swego Boskiego Zbawiciela i towarzyszyć Mu na Jego drodze krzyżowej...
"Och, tak! - rzekła rozgniewana narzeczona Maurycego - ty robisz sobie
własną religię, czy sądzisz, że Bóg Ci przebaczy, jeśli nie zwrócisz rzeczy
skradzionej? Jesteś obłudną nabożnisią, moja droga; a twoje cuda są fałszywe."
Cuda, to znaczy?... Jedna z kobiet obecnych podczas tej sceny istotnie
słyszała, że Melania miała zdziałać dwa cuda. Czy te pogłoski mają jakąś
podstawę?
"Bynajmniej
- odpowiada pracodawczyni - są to rzeczy całkiem naturalne. Raz nasze małe
dziecko wpadło do ognia, na jego krzyki nadbiegła matka, wyciągnęła je całe
poparzone (a przynajmniej myślała, że jest poparzone), zawołała o pomoc i
zemdlała. Melania natychmiast przybiegłszy, przeżegnała dziecko mówiąc: Nie
bójcie się, to nic nie jest. Gdy ja z kolei nadeszłam, zastałam dziecko bez
żadnych śladów oparzenia, nie było bowiem w ogniu tak długo, aby wyrządzić
sobie krzywdę... I oto cud... Innym razem posłałam Melanię do wsi po chleb.
Musiała czekać, gdyż chleba nie wyjęto jeszcze z pieca. W tym czasie pewna mała
dziewczynka wdrapała się na gruszę, aby zerwać owoc, ale! spadła i - gadają
ludzie - złamała sobie stopę. Melania zbliżyła się do dziecka i rzekła do
otaczających je ludzi: Nie płaczcie: tu nic nie jest -zdejmijcie jej obuwie! -
Nie możemy - odparli ludzie, którzy nie śmieli dotknąć ofiary wypadku. - Ja
zdejmę, nie bójcie się. Nie będzie ją bolało. To rzekłszy, Melania zdjęła
dziecku buciki, otarła krew, która nie pozwalała widzieć uszkodzenia, złożyła
złamane kości, uczyniła nad nóżką znak krzyża świętego i kazała podnieść
dziewczynkę, która natychmiast zaczęła chodzić, a wszyscy głupcy zaraz zaczęli
wołać, że cud. Niech mi ta święta zwróci pieniądze - to będzie dla mnie cud.
Dosyć już tego! - wtrącił się zniecierpliwiony Maurycy. - Zajmijmy się swoimi
sprawami, a ta biedna dziewczynka niech idzie do swej roboty. I odeszłam pełna
radości i pociechy" - tak kończy Melania (w autobiografii włoskiej).
Gdy,
słuchając opowiadania Melanii, ks. Combe dziwił się, że ona zdawała się
podzielać stanowisko pracodawczyni, otrzymał odpowiedź: "Przyznawałam
słuszność gospodyni, bo ona wiedziała, że tylko Bóg czyni cuda. Ja zaś do owego
dnia byłam przekonana, że nawet święci Pańscy nie mogą ich działać własną mocą,
choćby nie wiem jak wielka była ich cnota: Tylko Bóg, jedyna istota
Wszechpotężna, czyni cuda, sam lub przez kogoś innego i dla tego celu chciał
posłużyć się spaloną słomą, popiół ten nie mógł uzurpować sobie uprawnień
Bożych mówiąc: zdziałałem cud". W dalszym ciągu swego listu do księdza
Combe Melania wyjaśnia, że gasząc ogień i ratując dziecko rzeczywiście ciężko
poparzone, jak też zestawiając złamaną stopę, modliła się i działała wzywając
najświętszego imienia Jezusa i mocy Jego Krzyża (z autobiografii włoskiej).
Maurycy trafnie się domyślał oszustwa. Istotnie, po pewnym czasie
pracodawczyni przeprosiła Melanię i wyjaśniła jej, że udawała kradzież
pieniędzy, by doświadczyć Maurycego i przekonać się, czy poślubiłby jej córkę
bez posagu. Melania z niesłabnącym męstwem i ze zwykłym spokojem znosiła to, co
nazywała "czasem utrapienia i spustoszenia", nie przestając
utrzymywać się w stanie kontemplacji. I znów pewnego dnia ujrzała swego
ukochanego Brata, który wyjąwszy z zanadrza małą białą gołąbkę, przedstawiającą
jej duszę, tchnął w oczy tego ptaka i powiedział Melanii: "Siostro mego
serca, odtąd będziesz widziała moimi oczyma".
Odtąd Melania przywłaszczyła sobie Boży punkt widzenia wszystkiego.
Pod koniec listopada gospodyni odprowadziła pasterkę do Corps, tak jak
umówiła się z jej ojcem wtedy, gdy przyszedł ją odwiedzić. Zgodnie z tą umową
miała ją znowu zabrać w lutym (1843 r.). Ponieważ jednak ojciec był nieobecny,
matka nie chciała nic przyrzec. Ale chociaż była przekonana, że za długo będzie
utrzymywać córkę przez zimę bez zatrudnienia, to jednak nie chciała jej
pozwolić na żadną pracę (zapewne dlatego, by w ojcu nie utrwaliło się
przekonanie, że jest ona bardziej gospodarna aniżeli matka). Rada tedy, że może
cierpieć, Melania "utkwiła wzrok swej duszy w Bogu" i, posłuszna
wewnętrznemu natchnieniu, odprawiała nowennę za nowenną dla wyjednania
wyzwolenia dusz z czyśćca (autobiografia włoska).
UWOLNIENIE
KAPŁANA Z CZYŚĆCA
Skoro
tylko mogła wyrwać się z domu, biegła do kościoła. "Pewnego dnia wszedłszy
do kościoła - tak opowiada w autobiografii włoskiej - u stóp ołtarza głównego
ujrzałam kapłana, który zdawał się być w pokornej postawie modlitewnej. Z
szacunku nie zbliżałam się zbytnio do tego ołtarza... Ale nagle, sama nie
wiedząc jak, znalazłam się tuż przed ołtarzem obok tego księdza i zobaczyłam,
że jego sutanna była podarta a oblicze smutne, choć spokojne i zrezygnowane.
Wtedy on odezwał się do mnie: Niech na wieki błogosławiony będzie Bóg
sprawiedliwości i nieskończonego miłosierdzia! Już przeszło trzydzieści lat
pokutuję, sprawiedliwie skazany na czyściec za to, że nie odprawiałem z wiarą
Ofiary, która jest przedłużeniem tajemnicy Odkupienia i że nie troszczyłem się
tak, jak powinienem o zbawienie dusz, które mi zostały powierzone. Przyrzeczono
mi, że zostanę wybawiony w dniu, w którym będziesz za mnie uczestniczyła we
mszy świętej - na wynagrodzenie za moją karygodną oziębłość. Teraz proszę cię,
abyś zrobiła za mą duszę trzydzieści trzy przyklęknięć, jakie zwykle czynisz,
ofiarując Ojcu Przedwiecznemu zasługi życia Jezusa Chrystusa w imię tegoż Jego
umiłowanego Syna. Można sobie wyobrazić - ciągnie dalej mała pastuszka - jak
bardzo pragnęłam nazajutrz wziąć udział we mszy świętej, ale moje grzechy były
zbyt wielkie, nie miałam szczęścia. Matka mi nie pozwoliła wyjść z domu w
odpowiednim czasie. Co tedy było robić? Czyż mogłam pozostawić duszę tego
świętego kapłana w okropnościach czyśćca? Czyż mogłam być przyczyną opóźnienia
jego wejścia do miejsca doskonałej radości, w doskonałej miłości jego Boga? A
jednak nie mogłam dopuścić się nieposłuszeństwa.
W
ciągu tych trzech dni, w których nie było mi dane pójść na mszę świętą,
czyniłam wszystko, co mogłam, dla wybawienia tej duszy, ofiarując się cierpieć
za nią w zjednoczeniu z moim Jezusem, ponieważ ten święty kapłan cierpiał, ale
nic nie zasługując. Wreszcie Pan Jezus pozwolił, że trzeciego dnia druga msza
św. rozpoczęła się nie o ósmej, jak zwykle, lecz o dziesiątej. Matka o tym nie
wiedziała, uzyskałam więc pozwolenie wyjścia. Pobiegłam do kościoła i akurat
trafiłam na tę mszę świętą i uczestniczyłam w niej, ofiarując ją za tą
błagającą duszę.
Zbyteczne,
chyba powtarzać, że nie umiałam się modlić. Zadowoliłam się tylko klęczeniem u
stóp Krzyża, na tej ponawiającej się Kalwarii, podczas niekrwawej Ofiary Boga-Człowieka
i łączyłam się z zasługami Jego przenajdroższej Krwi, wylanej za rodzaj ludzki.
Jako zepsuty przedmiot nie chciałam wdawać się w sprawy Boże. Dlatego, aby
złożyć moją ofiarę Ojcu Przedwiecznemu, posługiwałam się głosem, ustami,
miłością Jezusa Chrystusa. Ofiarowałam jedną po drugiej wszystkie cnoty,
praktykowane przez mego bardzo kochającego Jezusa, na wynagrodzenie za stygnącą
miłość, za spóźniony zapał, za chwiejną wiarę tej chłodnej duszy. Ofiarowałam
zniewagi, jakich doznaje Przenajświętszy Sakrament, na wynagrodzenie za
ubieganie się o zaszczyty świata i tak dalej i dalej przedstawiałam Bogu całe
życie Boskiego Odkupiciela i Zbawcy świata.
Po
mszy świętej ujrzałam tego świętego kapłana odzianego w szaty nowe, zdobne
jaśniejącymi gwiazdami, jego dusza cudownie wypiękniała, cała promieniejąca
chwałą uleciała do nieba".
RODZINNE
KŁÓTNIE
W święto Bożego Narodzenia (1842 r.) ojciec Melanii wrócił do domu na
dwa tygodnie, dwa tygodnie burz. Jakoż istotnie między ojcem a matką ciągle
wybuchały przykre dyskusje z powodu Melanii. Matka zaczęła opowiadać, że
gospodyni pozbyła się Melanii, bo dziewczyna była nieznośna i że wobec tego już
jej nie chce. Ale oto ta gospodyni przychodzi do Corps akurat w tym czasie,
kiedy ojciec jest u siebie, prostuje te wszystkie kłamliwe wypowiedzi i prosi o
małą służkę na następny sezon. Ten incydent, tudzież opowiadania sąsiadów o
tym, jak "droga matka" traktuje swą córkę, bardzo rozsierdziły ojca.
Melania nie przypomina sobie dobrze okoliczności, dość, że gdy w swym
kąciku była cała zajęta wykonywaniem przyklęknięć i pozdrowień, które polecił
jej Braciszek, nagle usłyszała brzęk patelni rzuconej o posadzkę. I nie
wiadomo, jak by się sprawy dalej potoczyły, gdyby matka, chwyciwszy swe
najmłodsze: dziecko, nie salwowała się ucieczką do swych rodziców. Wszystko, co
mogła zrobić Melania, to ukryć pod fartuszkiem i zanieść matce jej porcję
rodzinnego posiłku.
Jedyną zapłatą ze strony matki był głośny policzek, od którego dziecko
upadło na ziemię. Na szczęście przybiegli inni. W końcu zatarg załagodzono,
matka wróciła do domu, ojciec poszedł do pracy, nastąpił miesiąc spokoju.
Melania
jednak boleśnie, ale po swojemu przeżyła to smutne zajście. Zdjęta skruchą za
tyle niepokoju, którego - jak sama twierdzi w autobiografii włoskiej - była
przyczyną, zwróciła się do nieba z następującą modlitwą: "Miłości moja, Ty
wiesz, że bez Ciebie nic nie mogę zrobić, zabierz więc wszystko, co Ci się we
mnie nie podoba. Pozostaw mi tylko bo, co ma mnie ustrzec od zdrady prawdy i
sprawiedliwości; spraw, żebym Cię kochała, a będę Cię kochać, uwielbij siebie
samego na ruinach wszystkich rzeczy, które we mnie nie są Tobą...
Wówczas
"w okamgnieniu znalazłam się przed odwiecznym tronem Boga, Jego wieczystej
potęgi. Widziałam, jak Byt niestworzony reaguje, rządzi, zachowuje, wszystko
stwarza swą nieskończoną mądrością, pozostaje jednak niezmienny. Im bardziej
kontemplowałam i kochałam tego wielkiego Boga, tym bardziej czułam się
pobudzana i pociągana, by kochać Go dla Niego samego jako początek i cel wszelkich
moich emocji, wszelkich moich miłości... Bezmiar Boga był dla mnie pociechą za
wszystko, a poznawanie tego bezmiaru zachwycało mnie. Tylko sam ten bezmiar
jest niezależny od wszystkiego... Człowiek, stworzenie rozumne, jest
obłąkańcem, po tysiąckroć obłąkańcem, jeśli nie kocha tego nieskończonego
Najwyższego Dobra; nie podporządkowuje się całkowicie temu Dobru, które mu
przyrzeka raj i radość z obecności jego swego Boskiego Majestatu".
ZNÓW
W GÓRACH
Gdy
ojciec po miesiącu nieobecności powrócił na kilka dni do domu, przyniósł
Melanii płótna, aby uszyła dla siebie kilka koszul. Lecz ledwie tylko odszedł,
matka zabrała jej wszystkie: płótna, igły, nici. "Niesłychana to rzecz,
żeby chłop dawał dzieciom koszule do szycia! Ta mała wariatka zapewne swą bigoterią
zawróciła mu głowę. Już ja dam sobie z nią radę". I wnet się jej wyzbyła
oddawszy ją gospodarzom, którzy zobowiązali się ją ubrać. Nie czekała nawet na
dawną gospodynię z Serre, która niezadługo miała przyjść po dziewczynkę.
Nowi
gospodarze mieszkali we wsi Sainte-Luce, mieli do pasienia krowy i owce.
Rodzina składała się z ojca, matki i dwóch dorosłych córek. Wszyscy wiedli
życie chrześcijańskie, wieczorem codziennie wspólnie odmawiano pacierz. Z
wyjątkiem trudu swych zajęć pasterka nie miała tam żadnych przykrości, dlatego
mało mówi o dwu sezonach (1843 i 1844), które spędziła w Sáinte-Luce.
Gdy
tam przybyła, w lasach wyżej położonych zalegał jeszcze śnieg, wygłodniałe
przez długą zimę wilki krążyły wokół owiec, dlatego pasterze grupowali swe
stada razem, aby łatwiej je obronić i trzymali się niższych partii gór.
Zachęcali również Melanię, by przyłączyła się do nich, ona jednak nie zdoławszy
dobrze zapamiętać wyglądu swego dobytku bała się, żeby się nie zmieszał z
obcymi stadami. Trzymała się tedy na ustroniu, tym chętniej zresztą, że lubiła
samotnię i góry. Prowadziła więc swe bydło aż do granicy śniegów, pod sam las.
Stamtąd codziennie słyszała gwizdy, nawoływania i krzyki pasterzy, czasem
dochodził do jej uszu nawet ich płacz i wtedy widziała wilka unoszącego
owieczkę. Inne trzody były stale napastowane, ona zaś co wieczór przyprowadzała
do domu swe stado w komplecie. Kupiła sobie jednak - za monetę znalezioną na
łąkach - drewniany malowany gwizdek, z którym nigdy się nie rozstawała. Nawet
jej Braciszek, aby ją rozweselić, gwizdał nim czasem.
Na
tym kończy się autobiografia włoska, przerwana po wyjeździe z Mesyny. Jej
napisania podjęła się na żądanie ks. kanonika Annibale di Francia,[10]
założyciela pożytecznego instytutu chrześcijańskiego, pasterza i opiekuna
wielkiej liczby zakonnic i sierot. Jednakże na końcu Melania dodaje jeszcze:
"Na łąkach wilk najpierw wypatruje pasterza, następnie nie spuszczając go
z oczu, krąży wokół stada, by porwać owcę skoro tylko zauważy, że pasterz nie jest
czujny".
DOBRY
ROK
W
roku 1845 Melania została najęta jako pasterka najpierw w przysiółku
Saint-Michel, potem w Quet-en-Beaumont. To ten rok (poprzedzający bezpośrednio
rok objawień) nazwała sama rokiem łask albo "dobrym rokiem". Ta,
która tak pilnie i tak wytrwale szukała krzyża, znalazła go w niedostatku i
złym traktowaniu. Nie potrzeba więc wysilać się na pokutę, miłosierdzie Boże
samo troszczy się o nią.[11]
Gdy
Melania przybyła do Saint-Michel, szedł jej rok czternasty. Rodzina, u której
podjęła służbę składała się z męża, żony i małego dziecka lat dwu lub trzech. W
domu było tylko jedno łóżko. Gospodarze liczyli, że Melania będzie spała z
nimi. Na ich wezwanie odmówiłam i "znów uklękłszy - tak sama opowiada -
kontynuowałam pacierz. Gospodarze nalegali. Chwilami czułam się już zwyciężona
ich prośbami, nie chciałam bowiem sprawiać im przykrości, byłam skłonna położyć
się z nimi i chociaż to wydaje się niewiarygodne, jednocześnie trwałam mocno w
postanowieniu, by raczej umrzeć aniżeli ich usłuchać...". Tak było
następnego i jeszcze trzeciego wieczoru. Zachęcana, kuszona, padając ze
znużenia, walczy jednak i w końcu zwycięża... Z opowiadań swego Brata wie, jak
dla miłości Bożej święci pozbawiali się snu, stojąc kłuli się igłą, aby nie
zdrzemnąć się i nie upaść ze znużenia. Ona także wytrwa. Jakoż istotnie
czwartego wieczoru miała własne łóżko, ustawione w nogach łóżka gospodarzy, ale
było to świńskie koryto, o wiele za krótkie na nią, wypełnione suchym ostem.
Położyła się w nim zadowolona, rozebrawszy się częściowo.
Jeszcze
inny pastuszek z Corps służył w tym samym przysiółku. Uzyskawszy krótki urlop,
chłopczyk ten przyszedł wcześnie rano zapytać się, czy Melania nie chciałaby z
nim pójść, aby mogli wzajemnie odwiedzić swe rodziny. Gospodarze Melanii odmówili
pozwolenia. Wszyscy jeszcze spali, chłopczyk ten widział więc posłanie
służącej... Po kilku dniach powiadomiono Melanię, że matka jest chora, że zatem
powinna opuścić gospodarzy i wrócić do domu.
W
domu zastała matkę w dobrym zdrowiu. Była to niedziela. W czwartek zawarto
umowę o służbę w innej rodzinie, w Quet-en-Beaumont, a w następną niedzielę
nowa gospodyni przyszła ją zabrać. "Chwała niech będzie Bogu miłosierdzia
i miłości - mówi Melania - nic nie straciłam na zmianie".
Rodzina,
nazwiskiem Le Moine, do której teraz przyszła Melania, składała się ze starego
ojca, matki i dwojga dorosłych dzieci, chłopca i dziewczyny, z których każde
miało lat około dwadzieścia pięć. Była to rodzina prawdziwych rozbójników,
notowana w żandarmerii, utrzymująca się bardziej z grabieży aniżeli z pracy.
Stary całymi dniami bluźnił Bogu, wygadywał przeciw religii przy każdej okazji
i był równie szalony jak jego krowy. Te "szalone" krowy - jak je
nazywa naiwnie Melania - były to dwa byki, a także krowa i kilka kóz. Rzeczą trudną
i niebezpieczną było odwiązywać i przywiązywać byki. Pierwszym rankiem przyszła
z pasterką córka gospodarzy, odwiązała zwierzęta, dała Melanii duży kij i
kazała jej zaprowadzić je na gminną łąkę. Cały dzień biedna pasterka trapiła
się, jak ona je uwiąże wieczorem. Ale przypomniawszy sobie, że - według
pouczenia jej drogiego i ukochanego Braciszka - człowiek przed swym upadkiem
rozkazywał wszystkim zwierzętom, że był królem wszelkiego stworzenia i że
posłuszne mu były wszystkie zwierzęta, powiedziała sobie: "Skoro mój tak
bardzo kochający Jezus przez chrzest święty uczynił mnie dzieckiem Bożym i
skoro swą Krwią zmył wszystkie moje grzechy, wobec tego mogę w imię zasług tej
Krwi nakazać swoim krowom, aby zachowywały się spokojnie, gdy będę je przywiązywać
i odwiązywać". Wieczorem przywiązała je bez trudu (z autobiografii z r.
1900).
A
więc nie ze zwierzętami miała toczyć boje, tutaj także musiała walczyć z
ludźmi, aby móc spać samotnie.
Były tylko dwa łóżka: w jednym spali rodzice, w drugim syn z córką. W tym
drugim robi się miejsce dla Melanii, łóżko jest duże, a ona mała. Dziewczynka
odmawia. Nakazuje się jej - ona stawia opór, ale tym razem ma do czynienia z
brutalami. Opętany wściekłością stary zbój ciągnie ją za włosy, uderza jej
głową o płyty posadzki, wreszcie rycząc; woła o siekierę, by - jak mówi - uciąć
jej głowę. Ona jednak zebrawszy całą swą odwagę, powtarza: "Nie; nie będę
spała z waszymi dziećmi". Następnie spodziewając się śmierci, odmawia
wyznanie wiary i w tej samej chwili wszystko się zaciera i zmienia wokół niej,
po obelgach następuje rozkoszna muzyka. Dziewice ubrane w jaśniejące szaty
ofiarują jej, jedna po drugiej tajemnicze kwiaty. Ona zaś czuje się niegodna je
otrzymać. Wręcza je tedy Najświętszej Pannie, swej Królowej, opiekunce i skarbniczce,
która je przyjmuje, uśmiechając się, i okrywa swym welonem tę wiązankę
heroicznych cnót. Także Jezus jest tam i zwraca na nią swe przenikliwe a
łagodne oczy. Jezus trzyma palmę. Po tym znaku Melania poznaje, że chociaż nie
wycierpiała swej agonii do końca, to jednak jej ofiara została przyjęta. Wtem
budzi się na podłodze obok złamanego krzesła. Jej gospodarze kłócą się i
zachodzą w głowę, jak ona mogła wymknąć się z domu i powrócić, skoro drzwi były
zamknięte na klucz. Stary woła, że ta dziewczyna doprowadzi go do szaleństwa.
Tymczasem ona wstaje zmaltretowana - włosy częściowo powyrywane, powieki
zaklejone zakrzepłą krwią. Wychodzi cichutko z mieszkania, aby się umyć. Ale
gdzie woda? Głos wewnętrzny mówi jej, aby skręciła na prawo za domem, tam rynienka
doprowadza świeżą źródlaną wodę do poidła. Umyła się tam i poszła na cały dzień
z bydłem.
Gdy
po kilku dniach chłopiec poszedł z domu, dziewczyna, na której zachowanie się
Melanii wywarło niemałe wrażenie, przegrodziła łóżko deską i wtedy Melania zgodziła
się w nim spać, aczkolwiek niechętnie. Gdy jednak nadeszły żniwa i gdy wszyscy
sypiali bezładnie w szałasie w polu, ona wolała spać sama pod gołym niebem.
Polecono jej zbierać kłosy. Gdy jednak wyzbierała je z pola gospodarzy,
nakazali jej zbierać także z cudzego pala, a nawet wyjmować kłosy z cudzych
snopów, odpowiedziała stanowczo, że nie może brać cudzego mienia. Obrzucona
obelgami, których dokładnego znaczenia zresztą nie rozumiała, oddala się. Wtedy
stary piekielnik rzuca w nią kamieniami. Jeden z nich trafił ją w usta,
wybijając dwa zęby, inny w głowę - i zamroczył. Za całe pożywienie ma tylko
trochę spleśniałego chleba. Miejscowi ludzie, którzy znają rodzinę Le Moine i
którzy wiedzą, że pastuszki uciekają od nich już nazajutrz po przybyciu, litują
się nad nią, pozwalają jej dożywiać się owocami ze swych sadów i starają się
bronić ją przed znęcaniem się nad nią tych zdegenerowanych ludzi. Pewnego
wieczoru Melania, powróciwszy z pastwiska, znajduje dom zamknięty. Sąsiadka
wyjaśnia jej, że gospodarze poszli na rabunek, Tymczasem zaczął padać ulewny
deszcz. Dziewczynka bojąc się byków, nie idzie spać do chlewa, lecz wszedłszy
na najwyższy stopień zewnętrznych schodów, usiłuje tam się jakoś ulokować.
Wkrótce jednak deszcz ją przemoczył. Szczęście, że litościwa sąsiadka zabrała
ją i ułożyła w swym mieszkaniu. Te napady furii nieludzkich gospodarzy nieraz
się powtarzały. Tymczasem nędza zaznacza się wrzodami na ciele Melanii
Gospodarze; bojąc się, że może to być ospa, zawiadomili rodziców. Wkrótce zabrano
ją, a na jej miejsce przyszedł jej brat Henryk, o dwa lata młodszy od niej.
Ale
życie bez tej ciężkiej służby staje się jej nieznośne. Po kilku dniach mówi
matce, że czuje się lepiej i prosi, żeby jej pozwoliła powrócić do Quet.
"Gospodarze są nieobecni, Henryk nie znając pastwisk, będzie miał
kłopoty". Matka chętnie udziela pozwolenia. "Wzięłam żywności, aby ją
dać Henrykowi - mówi Melania. - Przez całą drogę nie szłam, lecz biegłam".
Gospodarze zwlekali z powrotem. Melania cieszyła się wielką samotnością. Jej
Braciszek już nie przychodzi do niej. Pewnie boi się tych szalonych krów -
myśli sobie w swej naiwności pastuszka. W dalszym ciągu przymiera głodem.
Pewnego dnia szuka orzechów na drodze, lecz z wycieńczenia upada na ziemię
zemdlona. W tym czasie przechodził drogą jakiś nieznany mężczyzna - niby to do
lasu, aby uzbierać drzewa na opał. Zauważywszy ją, dał jej trzy małe krążki ze
znakiem krzyża, dziwnie podobne do chleba ołtarzowego. Wzmocniona tym cudownym
pożywieniem, składa dzięki Opatrzności, ale natychmiast odczuwa żal, że do
końca nie wykorzystała okazji cierpienia. A oto co sama zanotowała w swej
autobiografii z roku 1900: "Ach - pomyślałam sobie - minęła łaska. A
przecież aby wynagrodzić za zniewagi i krzywdy wyrządzone mojemu najlepszemu i
najmilszemu Jezusowi, całym sercem zgodziłam się na wszelkie te udręczenia.
Chciałabym być unicestwiona, byle tylko Jego kochano, wielbiono, byle tylko
Jemu służyli ludzie... Na to odpowiedział mi słodki a przenikliwy głos idący ze
środka wielkiego Światła: "To co chciałaś zrobić, zostało w oczach Bytu
nie stworzonego przyjęte jako rzeczywiście zrobione... Opróżniłaś swe serce z
rzeczy zniszczalnych, a Bóg uczynił je zdolne do przyjęcia Jego samego."
Po tych słowach chwytanych tylko umysłem, skoncentrowałam się na swej nicości i
zrozumiałam jeszcze więcej aniżeli te słowa mi powiedziały".
W
niedzielę, która nastąpiła po tym wydarzeniu, powrócił jej ojciec i
dowiedziawszy się od Henryka oraz od ludzi z Qúet, jak traktuje się jego córkę,
kazał jej powiedzieć, że chce aby wróciła do dom; nie czekając Wszystkich
Świętych, czyli dnia, w którym wygasa umowa o jej najem.
Gospodarze
musieli jej pozwolić odejść. Gdy powróciła, ojciec wybierał się do pracy.
Powiedział jej wtedy, że nie życzy sobie, aby tam powróciła, ani też aby
dokądkolwiek indziej udała się na służbę.
Skończył
się dobry rok.
NAUKA
KATECHIZMU
Nieregularnie
między okresami swej służby, Melania chodziła na katechizm, ale nie umiejąc
czytać, nie mogła utrwalić sobie lekcji i nigdy nie odpowiadała na pytania ks.
wikarego. Zdarzało się też, że z polecenia matki musiała zbierać chrust w
czasie nauki katechizmu. Pewnego dnia ks. wikary, kontrolując obecność uczniów,
powiedział do Henryka Calvat, który regularnie uczęszczał na religię:
"Twoja siostra nie przychodzi - dlaczego? W tym roku nie zostanie
dopuszczona do pierwszej Komunii św., a przecież skończyła już czternaście
lat...".
Gdy
dziewczynka dowiedziała się o tym, bardzo się zasmuciła, usłyszała jednak głos wewnętrznego
światła: módl się i odpowiadaj wiernością na łaski Boże.
Modli
się więc zawsze, modli się za wszystkich i czy to zbierając suche gałązki wśród
śniegu, czy też klęcząc na środku kościoła za spóźnienie się na katechizację -
uważa się za całkiem małą, zupełnie zapomnianą w ręku Tego, który wszystko
obraca na nasze dobro pod okiem Najwyższego.
Wówczas
to, w pierwszych dniach wiosny 1846 r., miała miejsce ta już wcześniej
wspomniana przechadzka do kapliczki św. Rocha, w czasie której - jak sobie przypominamy
- Melania otrzymała od swego Brata mistyczny pocałunek jako znak i rękojmię
zjednoczenia z Boskim Oblubieńcem.
Mimo
tych łask Melania nadal pozostaje małą dziwną i dziką dziewczynką, której
usposobienie jest nieznośne dla matki. Dlatego też gdy ludzie z Ablandins,
przysiółka należącego do gminy
CZĘŚĆ D R U G A
MISJA W OGNIU PRÓBY
ZJAWIENIE
Sama
tylko jasnowidząca Melania z Maksyminem może je opowiedzieć. Dokonawszy tego
ustnie, niezliczoną ilość razy, w roku 1878 postanowiła je opisać. Opis ten,
zaopatrzony w imprimatur ks. biskupa Zoli, wydrukowano po raz pierwszy w Lecce
(Włochy) 15 listopada 1879 r., a następnie (bez żadnych zmian) w Lyonie
(Francja) w r. 1904, na kilka miesięcy przed śmiercią Melanii. Ta francuska
broszurka jest już niemal niedostępna. Podajemy tutaj jej dokładne tłumaczenie.
"Dnia
18 września 1846 r., w przeddzień świętego ukazania się Najświętszej Dziewicy,
pasąc krowy swych gospodarzy, byłam jak zwykle sama. Około godziny 11 przed
południem zauważyłam zbliżającego się do mnie małego chłopca. Przestraszyłam
się na ten widok, bo jak mi się wydawało - wszyscy powinni wiedzieć, że ja
stronię od wszelkiego towarzystwa. Chłopczyk ten podszedł do mnie i rzekł:
"Mała, zostanę z Tobą, ja też jestem z Corps." Na te słowa zaraz
ujawniła się moja zła natura, bo cofając się kilka kroków, powiedziałam mu:
"Nie chcę nikogo; chcę pozostać sama." Ale chłopczyk idąc za mną,
odparł: "No, pozwól mi pozostać z Tobą, mój gospodarz kazał mi paść moje
krowy z twoimi, ja jestem z Corps." Oddalając się dałam mu znak, że nie
chcę nikogo. Odszedłszy, usiadłam w pewnym oddaleniu na trawie i rozmawiałam z
kwiatkami dobrego Boga.
W
chwilę potem obejrzawszy się, widzę Maksymina siedzącego obok mnie, on zaś
natychmiast odzywa się do mnie: "Pozwól mi pozostać - będę bardzo
grzeczny." Ale moje złe usposobienie nie słuchało rozumu: Wstałam
pospiesznie i uciekłam dalej nic nie mówiąc i znów poczęłam się bawić z
kwiateczkami dobrego Boga. Za chwilę Maksymin znów znalazł się przy mnie
mówiąc, że będzie bardzo grzeczny, że nic nie będzie mówił, że przykrzyło mu
się samemu, że jego gospodarz przysłał go do mnie itd., itd. Tym razem ogarnęła
mnie litość, dałam więc znak aby usiadł i w dalszym ciągu zajmowałam się
kwiatkami dobrego Boga.
Maksymin
nie omieszkał przerwać ciszę, zaczął się śmiać (przypuszczam, że ze mnie), a
gdy spojrzałam na niego, rzekł mi: "Zabawmy się, zagrajmy w co." Nic
mu nie odpowiedziałam, byłam bowiem taką ignorantką, że przebywając zawsze
sama, nie znałam żadnej zabawy z inną osobą. Znów zajęłam się zabawą z
kwiatami, gdy nagle Maksymin, zbliżywszy się do mnie, ciągle się śmiał, mówiąc,
że kwiaty nie mają uszu, aby słyszeć i że powinniśmy bawić się razem. Ja jednak
nie miałam żadnej skłonności do zabawy, którą mi proponował, ale zaczęłam z nim
rozmawiać, on zaś mi powiedział, że dziesięć dni, które ma przebywać u
gospodarza, wkrótce upłynie, a on powróci do swego ojca w Corps itd.
Gdy
on mówił do mnie, dał się słyszeć dźwięk dzwonu w
Nazajutrz,
19 września, spotkałam się z Maksyminem na drodze. Weszliśmy na górę razem.
Stwierdziłam, że Maksymin był bardzo dobry, bardzo prosty, że chętnie mówił o
tym, o czym ja chciałam mówić. Był także bardzo giętki i nie obstawał przy
swoim. Był tylko trochę ciekawy, bo gdy tylko oddaliłam się od niego i
zatrzymałam, szybko przybiegał do mnie, aby widzieć, co robiłam i słyszeć o
czym rozmawiałam z kwiatkami dobrego Boga. Gdy zaś nie zdążył przybiec na czas,
wypytywał mnie, co mówiłam.
Maksymin
prosił mnie, aby go nauczyć jakiej zabawy. Ranek już miał się ku końcowi.
Kazałam mu zbierać kwiaty, aby zrobić raj. Oboje zabraliśmy się do dzieła,
wkrótce mieliśmy mnóstwo różnobarwnego kwiecia. Niebo było jasne, bezchmurne.
We wsi dzwoniono na Anioł Pański. Gdyśmy powiedzieli dobremu Bogu to, cośmy
umieli, powiedziałam Maksyminowi, że trzeba zaprowadzić bydło na pastwiska nad
wąwozem, gdzie jest dużo kamieni do zbudowania raju. Zapędziwszy tam bydło,
zjedliśmy skromny posiłek, po czym zabraliśmy się do znoszenia kamieni i do
budowy domku. Składał się on z parteru, który miał być naszym rzekomym
mieszkaniem oraz piętra, które miało być rajem.
Całe
to piętro były przybrane różnobarwnymi kwiatami poutykanymi tak, że ich korony
zwisały do dołu. Raj przykryliśmy jednym płaskim głazem, na którym rozłożyliśmy
kwiaty i wokół którego również zwisały kwiaty. Po ukończeniu pracy
przypatrywaliśmy się swemu rajowi. Wkrótce zmorzyła nas senność i zasnęliśmy w
trawie.
Obudziwszy się i nie widząc krów, zawołałam Maksymina i wybiegłam na
mały pagórek. Zauważywszy, że krówki leżą sobie spokojnie, zaczęłam schodzić z
pagórka a Maksymin wchodził. Nagle ujrzałam piękne światło jaśniejsze aniżeli
słońce i ledwie wypowiedziałam słowa: "Maksymie, widzisz tam? Ach, mój
Boże!", upuściłam kij, który miałam w ręce. W tej chwili działo się we
mnie coś rozkosznego - nie umiem tego określić, ale czułam, że to światło mnie
przyciąga do siebie, czułam wielki i miłością przepełniony religijny szacunek,
me serce chciało biec szybciej aniżeli ja.
Patrzyłam z natężeniem na to światło, które początkowo było nieruchome,
wkrótce jednak jakby się rozwarło i wtenczas ujrzałam inne światło, o wiele
jaśniejsze i ruchome, a w tym świetle przepiękną Panią siedzącą na naszym raju
z twarzą ukrytą w dłoniach.
Piękna
Pani wstała, lekko skrzyżowała ramiona i patrząc na nas rzekła: "Zbliżcie
się, moje dzieci, nie bójcie się, jestem tu, aby zapowiedzieć wam wielką nowinę".
Te słodkie i łagodne słowa porwały mnie ku Niej, a serce moje chciałoby
przywrzeć do Niej na zawsze.
Gdy
stanęłam obok Niej, po Jej prawej stronie, Piękna Pani rozpoczęła mowę, ale też
łzy zaczęły płynąć z Jej pięknych oczu:
Skoro
mój lud nie chce okazać uległości, jestem zmuszona puścić rękę swego Syna. Ona
jest tak ciężka, że już nie mogę jej utrzymać.
Od
jak dawna już cierpię za was! Jeśli chcę, żeby mój Syn was nie opuścił, muszę
Go nieustannie prosić. Wy zaś nic sobie z tego nie robicie. Zresztą daremnie
byście się modlili, daremnie wysilali, nigdy nie moglibyście wynagrodzić trudu,
jaki dla was podejmowałam.
Dałam
wam sześć dni do pracy, a siódmy zarezerwowałam dla siebie, a ludzie nie chcą
mi go dać. Z tej właśnie przyczyny ramię mego Syna staje się tak ciężkie.
Woźnice
nie umieją mówić bez używania imienia mego Syna. Te dwie rzeczy najbardziej
wpływają na to, że ramię mego Syna jest tak ciężkie. Gdy płody ziemi niszczeją,
to tylko z waszej winy. Udowodniłam wam to zeszłego roku, jeśli chodzi o
ziemniaki, wyście jednak to zlekceważyli, więcej jeszcze, gdyście znajdowali
ziemniaki zepsute, przeklinaliście, szargając imię mego Syna. W dalszym ciągu
będą wam się psuły, na Boże Narodzenie już nic ich nie pozostanie".
Tutaj
zastanawiałam się, co może znaczyć wyrażenie
pommes de terre, myślałam, że ono znaczy jabłka.[12]
Odgadując moją myśl, Dobra Pani tak mówiła dalej :
Nie
rozumiecie moje dzieci, będę więc mówiła do was inaczej. Jeśli macie zboże, nie
trzeba go siać. Wszystko co zasiejecie, zwierzęta zjedzą, a to co wyrośnie, w
pył się zamieni podczas młócenia. Przyjdzie wielki głód. Przed nadejściem głodu
małe dzieci poniżej lat siedmiu zapadać będą na konwulsje i umierać w rękach
osób, które będą je trzymały. Inni pokutować będą głodem. Orzechy staną się
niedobre, winogrona będą się psuły".
Teraz
przez chwilę nie słyszałam tej Pięknej Pani, która mnie zachwycała, widziałam
jednak, że poruszała wdzięcznie swymi kształtnymi wargami i z tego
wnioskowałam, że coś mówi: to właśnie Maksyminowi powierzała jego sekret. Potem
zwracając się do mnie, Najświętsza Maryja Panna wypowiedziała mi mój sekret po
francusku. Oto pełna i dokładna jego treść:
«Melanio,
to co ci teraz powiem, nie będzie zawsze tajemnicą, w roku 1858 możesz to
opublikować.
Kapłani
słudzy mego Syna, przez całe swe złe życie, przez nieuszanowanie i
lekceważenie, z jakim sprawują święte tajemnice, przez miłość pieniędzy,
zaszczytów, przyjemności, stali się stekiem nieczystości.
Tak,
kapłani żądają pomsty, a pomsta wisi nad ich głowami. Biada kapłanom i osobom
poświęconym Bogu, którzy swą niewiernością i złym życiem na nowo krzyżują mego
Syna. Grzechy poświęconych Bogu wołają o pomstę do nieba, a oto pomsta jest u
ich drzwi, bo już nie ma nikogo, kto by błagał o miłosierdzie i przebaczenie
dla ludu, nie ma już dusz wspaniałomyślnych, nie ma już osoby, która byłaby
godna ofiarować Przedwiecznemu za świat Żertwę bez skazy.
Niezadługo
uderzy Bóg w sposób bezprzykładny. Biada mieszkańcom ziemi! Cierpliwość Boża
wkrótce się wyczerpie, a wtedy nikt nie zdoła się schronić od tylu klęsk
nagromadzonych.
Szefowie
i przywódcy ludu Bożego zaniedbali mo- dlitwę i pokutę, a demon zaciemnił ich
rozum, stali się tymi błędnymi gwiazdami, które stary diabeł pociągnie swym
ogonem, by je zgubić. Bóg pozwoli staremu wężowi siać niezgodę między
panującymi we wszystkich społeczeństwach i we wszystkich rodzinach. Ludzie
znosić będą cierpienia fizyczne i moralne; Bóg zostawi ludzi ich własnemu
losowi i ześle kary, które następować będą jedne po drugich, przez lat więcej
niż trzydzieści pięć.
Niech
namiestnik mego Syna, Najwyższy Kapłan Pius IX, nie wychodzi z Rzymu po roku
1859, ale niech będzie nieugięty i wspaniałomyślny, niech walczy bronią wiary i
miłości: ja będę z nim. Niech nie ufa Napoleonowi, jego serce jest dwoiste;
zechce jednocześnie być papieżem i cesarzem, wkrótce Bóg odwróci się od niego.
Jest on tym orłem, który chcąc zawsze się wznosić, spadnie na miecz, którym
chciał zmusić narody do wywyższenia siebie samego.
Włochy
będą ukarane za ambicję, za chęć zrzucenia jarzma Pana panów, cały kraj
zostanie uwikłany w wojnę, krew będzie się lała wszędzie, kościoły zostaną
zamknięte lub sprofanowane, kapłani, zakonnicy będą wypędzeni, niektórzy z nich
zginą, a zginą śmiercią okrutną. Niejeden porzuci wiarę, a liczba kapłanów i
zakonników, którzy oderwą się od prawdziwej religii, będzie wielka, wśród tych
osób znajdą się nawet biskupi.
Niech
Papież ma się na baczności przed fałszywymi cudotwórcami, nadszedł bowiem czas,
kiedy najbardziej zdumiewające dziwy dziać się będą na ziemi i w przestworzach.
W
roku 1864 Lucyfer z wielką liczbą demonów zostanie wypuszczony z piekła,
stopniowo wyrugują oni wiarę. Wygaszą ją nawet w osobach poświęconych Bogu,
oślepią ich do tego stopnia, że jeśli nie będzie ich wspierać łaska
nadzwyczajna, przejmą się duchem tych złych aniołów, niejeden dom zakonny
utraci wiarę i doprowadzi do zguby wiele dusz.
Wielkie
mnóstwo złych książek będzie na całej ziemi, a duchy ciemności doprowadzą do
powszechnego rozluźnienia w tym, co dotyczy służby Bożej. Będą one miały wielki
wpływ na przyrodę, powstaną kościoły, w których służyć się im będzie. Będą one
przenosić z miejsca na miejsce różnych ludzi, a nawet kapłanów, ponieważ nie
kierowali się dobrym duchem, duchem Ewangelii, który wymaga pokory, czystości i
troski o chwałę Bożą. Będzie się wskrzeszać umarłych (odrzuconych) i
sprawiedliwych.
(To
znaczy, że ci umarli, aby lepiej zwodzić ludzi, przybierać sobie będą ciało
ludzi sprawiedliwych, którzy żyli na ziemi. Ci rzekomi zmartwychwstali, którzy
będą tylko demonami w ludzkiej postaci, głosić będą ewangelię inną aniżeli
Ewangelia Jezusa Chrystusa i przeczyć istnieniu nieba; będą to również dusze
potępionych. Wszystkie te dusze będą się po, jawiać połączone ze swymi
ciałami).[13]
We wszystkich miejscach dziać się będą nadzwyczajne dziwy ponieważ
prawdziwa wiara wygasła, a fałszywe światło oświeca świat. Biada książętom
Kościoła, którzy będą tylko gromadzić bogactwa na bogactwach, strzec swej
władzy i troszczyć się o dumne panowanie!
Namiestnik
mojego Syna będzie musiał dużo cierpieć, gdyż przez pewien czas Kościół będzie
znosił srogie prześladowania i przechodził głęboki kryzys, będzie to czas
ciemności.
Ponieważ święta wiara w Boga zostanie zapomniana, każdy osobnik będzie
chciał kierować się swymi własnymi zasadami i być wyższym od bliźnich. Władze
świeckie i kościelne zostaną zniesione, deptać się będzie wszelki porządek i
wszelką sprawiedliwość, panoszyć się będzie tylko mężobójstwo, zazdrość,
nienawiść, kłamstwo, niezgoda, bez miłości ojczyzny i rodziny.
Ojciec
święty dużo wycierpi, ale ja będę z Nim do końca, aby przyjąć jego ofiarę. Źli
zasadzać się będą na jego życie wielokrotnie, nie mogąc jednak mu szkodzić. Ale
ani on, ani jego następca nie ujrzy tryumfu Kościoła Bożego.
Wszyscy
władcy świeccy żywić będą ten sam zamiar, mianowicie wyrwać i wyrugować wszelki
pierwiastek religijny, aby zrobić miejsce materializmowi, ateizmowi,
spirytyzmowi i wszelkiego rodzaju błędom.
W
roku 1865 okropne rzeczy będą się działy w miejscach świętych, klasztorach
zgniją kwiaty Kościoła, a demon stanie się jakby królem serc. Niech przełożeni
wspólnot zakonnych odnoszą się krytycznie do osób, które mają przyjąć, gdyż
demon używać będzie całej swej przebiegłości, aby wprowadzić do zakonów osoby
oddane grzechowi, a rozprzężenie i zamiłowanie do przyjemności zmysłowych
rozpowszechnione będą po całej ziemi.
Francja,
Włochy, Hiszpania i Anglia będą prowadziły wojnę; Francuz będzie się z bił z
Francuzem, Włoch z Włochem, ulice spłyną krwią, potem nastąpi straszliwa wojna
powszechna. Na pewien czas Bóg zapomni o Francji i o Włoszech, gdyż Ewangelia
Jezusa Chrystusa. jest już nieznana. Źli rozwijać będą całą swą przebiegłość,
ludzie będą się wzajemnie mordować i masakrować nawet w domach.
Za
pierwszym uderzeniem piorunami rażącego miecza gniewu Bożego góry i cała natura
drżeć będą z przerażenia, albowiem rozprzężenie i zbrodnie ludzkie przebijają
sklepienia niebios. Paryż zostanie spalony, Marsylia się zapadnie; ziemia
trzęsąc się zburzy i pochłonie niejedno wielkie miasto, zdawać się będzie, że
wszystko stracone, widzieć się będzie tylko mężobójców a słyszeć tylko
bluźnierstwa i szczęk broni.
Sprawiedliwi
dużo wycierpią, ich modlitwy, pokuty i łzy do nieba się wzniosą, a wszystek lud
Boży prosić będzie przebaczenia i miłosierdzia i prosić będzie mej pomocy i
wstawiennictwa. Wówczas Jezus Chrystus - aktem swej sprawiedliwości i wielkiego
miłosierdzia dla sprawiedliwych - rozkaże swym aniołom, aby wszyscy Jego
nieprzyjaciele zostali skazani na śmierć. Nagle prześladowcy Kościoła Jezusa
Chrystusa i wszyscy ludzie oddani grzechowi zginą, a ziemia stanie
się jakby pustynią. Wtedy nastąpi pokój i pojednanie Boga z ludźmi. Wtedy
ludzie będą służyć Jezusowi Chrystusowi oraz wielbić Go i chwalić, a miłość
wszędzie kwitnąć będzie. Nowi królowie będą prawą ręką Kościoła, który będzie
mocny, pokorny, pobożny, ubogi, gorliwy i naśladujący cnoty Jezusa Chrystusa.
Ewangelia wszędzie będzie głoszona, a ludzie czynić będą wielkie postępy w
wierze, ponieważ jedność panować będzie wśród pracowników Jezusa Chrystusa, a
ludzie żyć będą w bojaźni Bożej.
Ten
pokój między ludźmi nie będzie długotrwały. Wskutek dwudziestu pięciu lat
obfitych zbiorów rolnych ludzie zapomną, że ich grzechy są przyczyną wszystkich
kar, które spotykają ziemię.
Zwiastun
Antychrysta, ze swymi międzynarodowymi wojskami, walczyć będzie przeciw
prawdziwemu Chrystusowi, jedynemu Zbawcy świata, wyleje dużo krwi i będzie
chciał wyrugować kult religijny, aby jego samego uważano za Boga.
Oprócz
dżumy i głodu, które będą powszechne, ziemię nękać będą wszelkiego rodzaju
plagi, srożyć się będą wojny aż do ostatniej wojny prowadzonej przez dziesięciu
królów Antychrysta, którzy będą mieli jeden cel i będą jedynymi władcami
świata. Zanim to nastąpi, będzie pewien rodzaj fałszywego pokoju na świecie.
Ludzie myśleć będą tylko o rozrywkach, źli oddawać się będą wszelkiego rodzaju
grzechom, ale dzieci Kościoła świętego, dzieci wiary, prawdziwi naśladowcy,
wrastać będą w miłości Bożej i w cnotach, które są mi najdroższe. Szczęśliwe
dusze pokorne, prowadzone przez Ducha Świętego! Będę walczyła łącznie z nimi,
dopóki nie dojdą do pełni wieku.
Nawet
natura woła o pomstę do nieba i drży z przerażenia w oczekiwaniu tego, co ma
przyjść na ziemię splamioną zbrodnią. Drżyj, ziemio! i wy, których zawodem jest
służyć Jezusowi Chrystusowi, a którzy wewnątrz adorujecie samych siebie,
drżyjcie! Bóg wyda was swemu nieprzyjacielowi, ponieważ miejsca święte są w
zgniliźnie, klasztory nie są domami Boga, lecz Asmodeusza i jego popleczników.
W tym to czasie urodzi się Antychryst z zakonnicy hebrajskiej, fałszywej
dziewicy, która będzie miała łączność ze starym wężem, mistrzem nieczystości;
rodząc się, będzie on miotał przekleństwa, będzie miał zęby niby diabeł
wcielony, będzie wydawał przerażające krzyki, czynił dziwy i żywił się
nieczystościami. Jego ojcem będzie B..... Będzie miał braci, którzy, nie będąc
wprawdzie demonami wcielonymi jak on, będą dziećmi zła. W dwunastym roku życia
wyróżnią się oni walnymi zwycięstwami, wkrótce każdy z nich stanie na czele zastępów
wspieranych przez legiony piekła.
Zmienią
się pory roku, ziemia wydawać będzie złe plony, zakłóceniu ulegnie regularny
ruch gwiazd, księżyc odbijać będzie tylko słabe czerwonawe światło, woda i
ogień wprawią kulę ziemską w konwulsyjne ruchy i straszliwe trzęsienia, które
pochłoną góry, miasta itp.
Rzym
zatraci wiarę i zostanie stolicą Antychrysta. Demoni powietrzni wraz z
Antychrystem czynić będą wielkie dziwy na ziemi i w przestworzach, a ludzie
coraz przewrotniejsi stawać się będą. Wszakże Bóg troszczył się będzie o swe
wierne sługi i o ludzi dobrej woli, Ewangelia będzie wszędzie głoszona,
wszystkie narody i ludy znać będą prawdę.
Zwracam
się z naglącym apelem do ziemi, wzywam prawdziwych uczniów Boga żyjącego i
królującego w niebie, wzywam prawdziwych naśladowców Chrystusa, który stał się
człowiekiem, jedynego prawdziwego Zbawiciela ludzi, wzywam swe dzieci, ludzi
prawdziwie mi oddanych, którzy mi się oddali, abym ich prowadziła do swego
Boskiego Syna, których niejako noszę na swych rękach, którzy mym duchem żyli,
wzywam wreszcie apostołów ostatnich czasów wiernych uczniów Jezusa Chrystusa,
którzy żyli w pogardzie świata i siebie samych, w ubóstwie, cierpieniu i
pokorze, wśród wzgardy i w milczeniu, w modlitwie i umartwieniu, w czystości i
w zjednoczeniu z Bogiem, nieznani światu, czas, aby wyszli i oświecili ziemię.
Idźcie i okażcie się jako me umiłowane dzieci, jestem z wami i w was, aby tylko
wasza wiara była światłem, które was oświecać będzie w dniach nieszczęść. Niech
wasz zapał uczyni was jakby spragnionymi chwały i czci Jezusa Chrystusa.
Walczcie dzieci światła! Wy nieliczni, którzy widzicie, bo oto czas czasów i
koniec końców.
Kościół zostanie zaciemniony, a świat będzie w przerażeniu. Ale Enoch i
Eliasz, napełnieni Duchem Bożym, nauczać będą z mocą Bożą, a ludzie dobrej woli
uwierzą w Boga i wiele dusz dozna pociechy, mocą Ducha Świętego robić będą
wielkie postępy i potępią diabelskie błędy Antychrysta. Biada mieszkańcom
ziemi! Będą bowiem krwawe wojny i głód, dżuma i inne zaraźliwe choroby, będzie
padał przerażający grad zwierząt, grzmoty i pioruny wstrząsną miastami, a
ziemia dygocąc pochłonie niektóre kraje; w przestworzach głosy słyszeć się
dadzą, ludzie bić będą głową o ścianę, wzywając śmierci, a śmierć będzie ich
kaźnią, krew płynąć będzie ze wszech stron. Któż zwyciężyć zdoła, jeśli Bóg nie
skróci czasu próby? Ale krwią, łzami i modłami sprawiedliwych Bóg da się
przejednać. Enoch i Eliasz zostaną zabici, pogański Rzym zniknie, ogień z nieba
spadnie i pożre trzy miasta, świat cały osłupieje z przerażenia, a wielu da się
uwieść, bo nie wielbili prawdziwego Chrystusa żyjącego wśród nich. Nadszedł
czas, słońce się zaćmiło, jedynie wiara będzie żyła.
Nadszedł czas - otchłań się otwiera. Oto bestia ze swymi poddanymi,
zwąca się zbawicielem świata, oto król królów ciemności. Uniesiony pychą wzbija
się on w przestworza, by nieba dosięgnąć, ale zmieciony zostaje tchnieniem
świętego Michała Archanioła. Spada zatem, a ziemia, która już od trzech dni
była nieustanną igraszką chaotycznych wirów, otwiera swe ogniste łono, a wtedy
on i wszyscy jego zwolennicy na zawsze pochłonięci zostają w wiekuistych
czeluściach piekła. Kiedy to się stanie, woda i ogień oczyszczą ziemię i
strawią wszystkie dzieła pychy ludzkiej i wszystko zostanie odnowione, wówczas ludzie
będą Bogu służyć i chwałę oddawać.
Następnie Najświętsza Dziewica podyktowała mi, także po francusku,
regułę nowego zakonu.
Podyktowawszy mi regułę tego nowego zakonu, Najśw. Maryja Panna tak
dalej zaczęła mówić (gwarą):
Jeżeli ludzie się nawrócą, kamienie i skały zamienią się w zboże, a
ziemniaki zasadzone będą na każdym polu.
Moje
dzieci, czy dobrze odmawiacie pacierz?".
Na to odpowiedzieliśmy oboje: O! nie, proszę Pani, nie za bardzo.
Ach, moje dzieci, trzeba go dobrze odmawiać rano i wieczorem. Jeśli nie
będziecie mogli więcej, odmówcie tylko Ojcze nasz i Zdrowaś Maryjo, a gdy
będziecie mieli czas i możność, odmówcie więcej.
Na mszę św. przychodzi tylko kilka starszych kobiet, inni całe lato
pracują w niedzielę, zimą zaś, gdy nie wiedzą co robić, przychodzą do kościoła,
ale tylko po to, aby szydzić z religii. W wielki post idą do wędliniarni jak
psy.
Nie
widziałyście dzieci moje, zepsutego zboża.
Oboje odpowiedzieliśmy: Nie, proszę Pani. Wtedy Najświętsza Panna,
zwróciwszy się do Maksymina, rzekła: Ależ ty, moje dziecko, powinieneś je
widzieć, gdy razu pewnego przechodziłeś z ojcem w pobliżu Coin. Właściciel pola
zwrócił się wtedy do twego ojca, aby zobaczył, jak psuje się pszenica. Wtedy
ojciec wziął parę kłosów, roztarł je na dłoni i wszystko rozpadło się w pył.
Następnie, gdy wracając do domu, mieliście do Corps tylko pół godziny marszu
ojciec dał ci kawałek chleba mówiąc:
- Masz, moje dziecko, jedz tego roku, bo nie wiem, kto będzie jadł na
przyszły rok, skoro pszenica tak się psuje. Maksymin odpowiedział, że tak było
istotnie, tylko on zapomniał o tym epizodzie.
Najświętsza Maryja Panna zakończyła swe przemówienie słowami: No, moje
dzieci, przekażecie te słowa całemu mojemu ludowi.
Odchodząc,
Piękna Pani przeszła potok, my zaś podążaliśrny za Nią oczyma, bo Ona
przyciągała nas ku sobie swym blaskiem a jeszcze bardziej swą dobrocią, która
mnie upajała. Gdy oddaliła się o dwa kroki od potoku, nie odwracając się do
nas, powtórzyła: No, moje dzieci, przekażecie te słowa całemu mojemu ludowi.
Następnie szła dalej aż do miejsca, gdzie niedawno ja weszłam, aby zobaczyć,
gdzie są moje krowy. Jej stopy dotykały tylko wierzchołka traw wcale ich nie
uginając. Wszedłszy na to wzniesienie, zatrzymała się, ja zaś w mig znalazłam
się przed Nią, aby móc Ją dobrze; dobrze widzieć i aby zobaczyć, którą drogą
zamierza iść. Co się ze mną działo, trudno mi opowiedzieć. W każdym razie
zapomniałam o swoich krowach, o gospodarzach, u których byłam na służbie. Przywiązałam
się zawsze i bezwarunkowo do swej Pani. O, chciałam żeby już nigdy, nigdy z Nią
się nie rozstawać, szłam za Nią bez zastanawiania się, jedynie z postanowieniem
słuchania Jej po wszystkie dni swego życia.
Zapomniałam nawet o swym raju. Ożywiało mnie tylko jedno pragnienie:
służyć Jej we wszystkimi wydawało mi się, że zdołam wszystko zrobić, co mi
poleci, byłam bowiem przekonana, że Ona ma wielką władzę. Patrzyła na mnie z
czułą dobrocią, która mnie przyciągała do Niej, chciałabym z zamkniętymi oczyma
rzucić się w Jej objęcia. Nie miałam jednak na: to dość czasu. Uniósłszy się
powoli od ziemi na wysokość więcej niż jednego metra i pozostając tak
chwileczkę w powietrzu, moja Piękna Pani popatrzyła w niebo, następnie na
ziemię - na prawo, na lewo, potem na mnie, ale wzrokiem tak słodkim, tak miłym
i tak dobrym, iż zdawało mi się, że przyciąga mnie Ona do swego wnętrza i że
moje serce otwierało się do Jej Serca.
I
podczas gdy serce moje tajało w słodkim uczuciu, piękna postać dobrej Pani
powoli znikała, zdawało mi się, że światło w ruchu skupiało się i zagęszczało:
wokół Niej, abym nie mogła długo Jej widzieć.
Tak
więc światło zajmowało miejsce części ciała, które znikały z mych oczu, albo
raczej wydawało mi się, że ciało mej Pani, roztapiając się; stawało się
światłem. Kula tego światła wznosiła się łagodnym ruchem na prawo ode mnie. Nie
mogę powiedzieć, czy masa światła zmniejszała się w miarę wznoszenia Pani, czy
też oddalanie sprawiało, że widziałam zmniejszanie światła wraz z jej
oddalaniem, wiem tylko to, że długo pozostawałam z podniesioną głową i oczyma
utkwionymi w światło, nawet wtenczas gdy stale się oddalając i zmniejszając swą
objętość, zniknęło wreszcie. Wówczas oderwawszy wzrok od firmamentu, rozglądam
się wokół i widząc Maksymina patrzącego na mnie, mówię mu: Maksiu, to musi być
dobry Bóg mojego ojca albo Matka Boska, albo jakaś wielka święta". A
Maksymin, wznosząc rękę do nieba, odpowie: Ach, gdybym wiedział o tym!
Tego
dnia wieczorem opuściliśmy pastwisko nieco wcześniej aniżeli zwykle. Przybywszy
do zagrody, zajęłam się przywiązywaniem krów i porządkowaniem wszystkiego w
chlewie. Jeszcze tego nie dokończyłam, gdy gospodyni przychodzi do mnie i
płacząc mówi: "Dlaczego, moje dziecko, nie przyjdziesz opowiedzieć mi, co
wam się zdarzyło na górze?" Okazało się, że Maksymin, nie zastawszy swych
gospodarzy, którzy jeszcze nie powrócili z pola, przybiegł do moich i
opowiedział wszystko, co widział i słyszał. Odpowiedziałam jej: Chciałam wam to
opowiedzieć, ale chciałam wpierw skończyć swoją robotę. W chwilę potem
znalazłam się w mieszkaniu, a gospodyni odezwała się do mnie, mówiąc:
"Opowiedz, coście widzieli; Maksuś, pastuszek Piotra Selme, wszystko mi
opowiedział."
Opowiadam;
ale oto w połowie sprawozdania przyszli z pola inni członkowie rodziny, a
gospodyni, która płakała słysząc skargi naszej tkliwej Matki, rzecze:
"Ach,
chcieliście jutro, w niedzielę zbierać z pola pszenicę; nie róbcie tego.
Chodźcie posłuchać, co się dzisiaj zdarzyło temu dziecku i chłopakowi Piotra
Selme: Następnie zwracając się do mnie, mówi: "Powtórz to; coś
powiedziała. Zaczęłam, a gdy skończyłam, gospodarz powiedział: To Matka Boska
albo może jakaś wielka święta przyszła z polecenia dobrego Boga, ale to tak
wygląda, jak by sam dobry Bóg przyszedł. Trzeba robić to, co ta święta
powiedziała. Jak ty to zrobisz, aby wszystko to powiedzieć Jej ludowi?
Odpowiedziałam: "Powiedzcie mi, jak mam robić, a ja będę tak robić".
On zaś, spojrzawszy na swą matkę, żonę i brata, dodał: "Trzeba o tym
pomyśleć", następnie każdy zajął się swoimi sprawami.
Było
już po kolacji. Gospodarze Maksymina przyszli do moich, aby im opowiedzieć, co
usłyszeli od swego pastuszka, i aby się razem naradzić, co trzeba robić.
Pastuszek też był z nimi. "Wydaje się nam - oświadczyli - że to
Najświętszą Maryję Pannę przysłał Bóg; domyślamy się tego z Jej słów. Ona im
poleciła, żeby te słowa przekazali całemu Jej ludowi. Trzeba więc chyba, żeby
dzieci poszły w świat i opowiadały wszystkim, że muszą zachowywać przykazania
dobrego Boga, inaczej wielkie nieszczęścia nas spotkają."
Po
chwili milczenia mój gospodarz, zwracając się do mnie i do Maksymina, zapytał:
"Czy wiecie, moje dzieci, co macie robić? Jutro wstańcie wcześnie, idźcie
oboje do ks. proboszcza i opowiedzcie mu wszystko coście widzieli i słyszeli,
powiecie mu dokładnie, jak się rzeczy miały, a on wam powie, co macie
robić."
Na
drugi dzień po objawieniu, 20 września, poszłam wcześnie rano z Maksyminem.
Przybywszy na plebanię, pukam do drzwi. Pokojówka księdza proboszcza przyszła
otworzyć i pyta, czego chcemy, odpowiadam jej (po francusku, mimo że nigdy nie
posługiwałam się tym językiem): Chcieliśmy porozmawiać z ks. proboszczem. - A
co chcecie mu powiedzieć? - zapytała - Proszę Pani - ciągnę dalej - chcemy mu
powiedzieć, że wczoraj, gdyśmy paśli krowy na górze Baisses, po naszym obiedzie
przyszła do nas jakaś piękna Pani... I tak dalej snując opowiadanie, doszliśmy
do połowy przemówienia Najśw. Maryi Panny. Wtem z kościoła doszedł dźwięk
dzwonka: było to ostatnie uderzenie przed mszą św. Wtedy ks. Perrin, proboszcz
Ponieważ gospodarze nie polecili mi wrócić natychmiast po rozmowie z
ks. proboszczem; sądziłam, że uczestnicząc we mszy św. nie postąpię źle. Poszłam
więc do kościoła. Rozpoczęła się msza św. Po pierwszej Ewangelii ksiądz
proboszcz odwraca się do ludu i usiłuje opowiedzieć swym parafianom objawienie;
które wczoraj miało miejsce na jednej z ich gór, i napomina ich, by nie
pracowali w niedziel jego głos był przerywany szlochem i cały lud był bardzo,
bardzo wzruszony. Po mszy świętej powróciłam do swych gospodarzy. Tegoż dnia
przyszedł p. Peytard, który jeszcze dziś[14]
jest mérem
Pozostawałam u swych gospodarzy na służbie aż do Wszystkich Świętych.
Następnie umieszczono mnie jako pensjonarkę u Sióstr Opatrzności Bożej w Corps,
mojej rodzinnej wsi.
Najświętsza Maryja Panna była wysoka i zbudowana proporcjonalnie. Była
tak lekka, że - jak mi się wydawało - najlżejsze tchnienie wiatru mogłoby Ją
poruszyć, a jednak stała mocno i nieruchomo. Jej postawa budziła pełen szacunku
lęk. Z jej oblicza bił majestat, lecz nie taki, jakim imponują wielcy tego
świata. Majestat ten narzucał szacunek zmieszany z miłością, ale też przyciągał
do Niej: Wzrok miała łagodny a przenikliwy. Jej, oczy zdawały się mówić do
moich, ale moje odpowiedzi wypływały z głębokiego i żywego uczucia miłości do
tego porywającego piękna, na którego widok rozpływało się serce.
Słodycz Jej spojrzenia, wyraz Jej niepojętej dobroci pozwalały
zrozumieć i odczuć, że Ona przyciąga do siebie i że chce się dawać, był to
wyraz miłości której nie da się opisać językiem ciała ani literami alfabetu.
Odzież
Najświętszej Dziewicy była srebrnobiała i jaśniejąca. Jednakże nie było w niej
nic materialnego: mieniąca się i opalizująca, składała się ze światła, dla jej
opisu nie ma na ziemi ani wyrazów, ani porównań.
Najświętsza
Dziewica była cała piękna i cała ukształtowana z miłości. Patrząc na Nią,
tęskniłam do stopienia się z Nią. W Jej stroju jak w całej Jej osobie wszystko
tchnęło majestatem; splendorem, wspaniałością niezrównanej Królowej. Wyglądała
biała, niepokalana, krystaliczna, olśniewająca, niebiańska, świeża, nowa jak
dziewica. Wydawało się, że słowo miłość stale wymykało się z Jej różanych,
przeczystych ust. Pokazywała mi się jako Matka pełna dobroci, łaskawości,
miłości do nas, współczucia, miłosierdzia.
Korona
z róż, jaką miała na głowie, była tak piękna, tak promienna, że nie sposób jej
sobie wyobrazić: wielobarwne róże nie były z ziemskich ogrodów. Był to zbiór
kwiatów okalających głowę Najświętszej Panny w formie korony, ale róże
zmieniały się i przemieszczały, przy czym ze środka każdej róży wypływało tak
piękne światło, że zachwycało i nadawało różom olśniewającej piękności. Z
różanej korony wznosiły się jakby złote gałązki, a wśród nich było mnóstwo
drobniejszego kwiecia i brylantów. Całość tworzyła przepiękny diadem, który sam
bardziej świecił aniżeli nasze ziemskie słońce.
Najświętsza
Panna miała bardzo śliczny krzyż zawieszony na szyi. Krzyż ten wydawał się nie
platerowany, lecz pozłacany, widywałam bowiem czasami przedmioty pozłacane z
różnymi odcieniami złota, co dla moich oczu robiło o wiele przyjemniejsze
wrażenie aniżeli zwykła złota blaszka. Na tym pięknym krzyżu, który cały
promieniował światłem, był Chrystus, Pan nasz, z ramionami wyciągniętymi. Na
obu krańcach poprzecznej belki krzyża znajdowały się: z jednej strony obcęgi, z
drugiej młotek: Chrystus był naturalnego koloru ciała, ale jaśniał wielkim
blaskiem, a światło bijące z całego Jego ciała wydawało się snopem bardzo
jaśniejących grotów, które przeszywały mi serce, wzniecając w nim pragnienie
stopienia się z Nim. Niekiedy Chrystus wydał się martwy, Jego głowa była
pochylona, ciało jakby obwisłe, tak iżby upadło, gdyby go nie przytrzymywały
gwoździe, którymi było przybite do krzyża.
Miałam
dla Jezusa gorące współczucie i chciałabym światu całemu przedstawić Jego
nieznaną miłość, wlać w dusze śmiertelników najczulszą miłość i wdzięczność
najwyższą dla Boga, który bynajmniej nie potrzebował nas, aby być tym, czym
jest, czym był i czym będzie zawsze; a jednak, niepojęta miłości do człowieka!
- stał się człowiekiem i zechciał umrzeć - tak, umrzeć - aby lepiej wyryć w
naszej duszy i w naszej pamięci wyobrażenie szalonej miłości, którą żywi dla
nas. Och, jakże ja nieszczęśliwa, że nie mogę wyrazić miłości, jaką nasz dobry
Zbawiciel żywi dla nas! Ale z drugiej strony jakże my szczęśliwi, że możemy
lepiej czuć to, czego nie możemy wyrazić!
Innymi
znów razy Chrystus wydawał się żyjący; głowę trzymał prosto, oczy miał otwarte
i zdawał się wisieć na krzyżu własnowolnie. Czasem także zdawał się mówić,
dowodzić, że wisiał na krzyżu dla nas, z miłości do nas, aby nas przyciągnąć do
swej miłości; dowodzić, że zawsze ma nową miłość do nas, że Jego miłość od
żłóbka do krzyża i aż do dzisiaj i na wieki jest zawsze ta sama.
Najświętsza
Maryja Panna płakała niemal nieustannie, gdy do mnie mówiła, łzy Jej spływały
powoli, jedna po drugiej, aż do kolan, następnie znikały jak iskry światła.
Były one jaśniejące, nabrzmiałe miłością. Chciałam ją pocieszyć, aby już nie
płakała. Wydawało mi się jednak, że Ona odczuwała potrzebę pokazania swych łez,
aby lepiej pokazać swą miłość, o której ludzie zapominają. Chciałabym rzucić
się w Jej ramiona i powiedzieć: "Moja dobra Matko, nie płacz! Ja chcę Cię
kochać za wszystkich ludzi na całej ziemi". Ale Ona zdawała się mówić do
mnie: Ach, tylu ich jest, którzy mnie nie znają!
Byłam
między śmiercią a życiem, widząc z jednej strony tyle miłości, tyle pragnienia
być kochana z drugiej tyle zimna i obojętności... O moja Matko, Matko
Najświętsza, najmilsza, moja miłości, serce mego serca!
Łzy
naszej tkliwej Matki bynajmniej nie umniejszały Jej majestatu Królowej i Pani,
lecz - przeciwnie - podnosiły go; czyniły Ją piękniejszą, potężniejszą,
pełniejszą miłości, bardziej macierzyńską i zachwycającą. Chciałabym pić te
łzy, na których widok współczucie i miłość rozsadzały mi serce. Widzieć płacz
Matki i to takiej! Matki, a nie przedsięwziąć wszelkich możliwych środków, aby
Ją pocieszyć, przemienić Jej bóle w radość - czyż to da się wyobrazić? O Matko
bardziej aniżeli dobra, jesteś utworzona ze wszystkich przywilejów, których Bóg
zdolny jest udzielić. Tyś niejako wyczerpała wszechmoc Boga, jesteś dobra, a
dobra dobrocią samego Boga. Bóg w tobie stał się większym, tworząc swoje
największe arcydzieło na ziemi i niebie.
Najświętsza
Dziewica miała żółty fartuszek. Żółty... cóż ja mówię? - jaśniejszy aniżeli
połączony blask wielu słońc. Nie była to tkanina materialna, ale upostaciowanie
chwały, a chwała ta była promienna i porywającej piękności. Wszystko w
Najświętszej Pannie sprawiało, że usilnie i jakby z niepohamowaną mocą poślizgu
dążyłam do mego Jezusa, aby Go adorować i kochać we wszystkich stanach Jego
ziemskiego życia.
Dwa
łańcuszki miała Najświętsza Dziewica: jeden dłuższy, drugi krótszy. Na krótszym
wisiał krzyżyk, o którym już mówiłam. Łańcuszki te - gdyż ostatecznie trzeba te
przedmioty jakoś nazwać - to raczej promienie chwały wielkiej jasności,
mieniące się wszystkimi blaskami brylantu. Buciki - jakąż inną nadać im nazwę?
- były srebrzystej promieniującej bieli, a wokół nich róże, róże zachwycająco
piękne, rzucające promienie, które przykuwały wzrok: Na każdym buciku sprzączka
ze złota, ale nie ziemskiego, lecz rajskiego.
Widok
Dziewicy sam stanowił doskonały raj: Miała: Ona w sobie wszystko, co może
zadowolić człowieka, zapomniałam bowiem o ziemi. Otaczały ją dwa światła.
Pierwsze bliższe Niej; jaśniejące przepięknym i bardzo migotliwym blaskiem;
docierało aż do nas.
Drugie,
nieruchomo, to znaczy nie iskrzące się, ale o wiele jaśniejsze aniżeli nasze
biedne ziemskie słońce, rozprzestrzeniało się wokół Pięknej Pani nieco dalej i
również nas obejmowało swą sferą. Wszystkie te światła nie raziły w oczy i
wcale nie nużyły wzroku.
Oprócz
tych wszystkich świateł, tego przepychu blasków, smugi bądź też promienie
światła wypływały z ciała Dziewicy, z Jej odzieży, zewsząd.
Jej
słodki głos czarował; zachwycał, uspokajał, łagodził, usuwał wszystkie
trudności, koił i karmił serce. Zdawało mi się, że chciałabym zawsze upajać się
jego melodią, a serce moje tańczyło z radości i wyrywało się, by w nim się
rozpłynąć. Oczu Przeczystej Dziewicy, naszej najczulszej Matki, niepodobna
opisać ludzkim językiem. Aby o nich mówić, trzeba by być serafinem, trzeba by
posługiwać się językiem Boga samego, tego Boga, z którego rąk wyszła jako
niepokalana, jako arcydzieło Jego wszechmocy; Oczy przedostojnej Maryi Panny
były tysiące i tysiące razy piękniejsze niż brylanty i wszystkie najbardziej
wyszukane klejnoty, błyszczały jak dwa słońca; były łagodne łagodnością samą,
czyste jak zwierciadła. W oczach tych widziało się raj. One przyciągały do
Niej, świadczyły, że Ona chce dawać siebie i przyciągać innych do siebie.
Im
dłużej na Nią patrzyłam, tym dłużej chciałam Ją widzieć; im dłużej Ją
widziałam, tym bardziej Ją kochałam, a kochałam ze wszystkich sił.
Ach,
te oczy!... Oczy pięknej Niepokalanej były jak brama Boża, brama z której widzi
się wszystko to, co może upoić duszę. Gdy me oczy spotkały się z oczyma Matki
Boga i mojej Matki, uczułam w sobie szczęśliwy przewrót miłości, a zapewnienie
miłowania Jej i roztopienia się w Niej z miłości - samorzutnié zrodziło się we
mnie. Gdyśmy patrzyły na siebie, nasze oczy rozmawiały z sobą na swój sposób,
ja zaś tak Ją kochałam, że chciałabym ucałować Ją w te oczy, które rozczulały
mą duszę i zdawały się ją przyciągać, aby ją stopić z Jej duszą. Jej oczy
wprawiały całą mą istotę w słodkie drżenie i bałam się zrobić jakikolwiek ruch,
który mógłby choć trochę być Jej nieprzyjemny.
Sam
widok oczu Najczystszej z dziewic wystarczyłby za niebo dla błogosławionego,
wystarczyłby, aby wprowadzić duszę w pełnię zamiarów Najwyższego wśród wydarzeń
zachodzących w ciągu ziemskiego życia. Wystarczyłby, aby dusza ta nie ustawała
w aktach czci, dziękczynienia, wynagrodzenia i przebłagania. Sam ten widok
wprowadza duszę w Boga i sprawia, że staje się jakby umarłą za życia, że na
wszystkie rzeczy tego świata - nawet na te, które się wydają najważniejsze -
patrzy jak na dziecinne zabawki, że pragnie rozmów tylko o Bogu i o tym, co
dotyczy Jego chwały.
Grzech
jest jedynym złem, które ona widzi na ziemi. Umarłaby na skutek tego z bólu,
gdyby Bóg jej nie podtrzymywał. Amen".
Castellamare,
21 listopada 1878 r.
Maria od Krzyża, ofiara Jezusowa, z domu Melania Calvat, pasterka z
PO
OBJAWIENIU
Dwie
cechy charakteryzujące umysłowość Melanii piszącej zaznaczają się bardzo silnie
w powyższym opowiadaniu. Pierwsza - to drobiazgowa, a nawet realistyczna
prawdomówność w przytaczaniu faktów, gdzie niczego się nie lekceważy, gdzie
wszystko ma swą wartość i w widzeniu czy kontemplacji Najświętszej Bogarodzicy,
gdzie góruje jej serce; druga - to wzlot mistyczny zdradzający jej duszę.
Tak
więc doszliśmy do tej daty 19 września 1846 r., która stanowi przełom w jej
życiu. Przeminęło dzieciństwo, przeminął okres pierwszych tajemniczych
inicjacji. Przewrócono jedną kartę. Wszystko zostało potwierdzone, ale i
wszystko odnowione - w niej i dla niej. To, co poznała, co widziała, trzeba
będzie teraz przeżyć.
"Niemniej"
polecono zabrać głos, a ona czyni to otwarcie, nie dając się prosić, co więcej,
mówi po francusku - ona, która nigdy nie używała tego języka. Ona, bojaźliwa
"dzikuska" zapuka bez wahania do drzwi proboszcza
Śledząc
stopniowo bieg wydarzeń od wieczoru 19 września i poranka 20 września,
dostrzegamy ich rytmiczną progresję. Pierwszą wiadomość o objawieniu podaje
mały Maksymin - Maksuś, jak go nazywają - najmłodszy, najbardziej naiwny i
najmniej przygotowany z dwojga jasnowidzących. Po nim Melania składa
dokładniejsze sprawozdanie. Maksymin wywołał zaniepokojenie, wyciska łzy,
Melania budzi wiarę. Jan Chrzciciel Pra, jej gospodarz, mówi: "To Matka
Boska albo może jakaś wielka święta przyszła z polecenia dobrego Boga, ale to
tak wygląda, jak by sam dobry Bóg przyszedł... Trzeba robić to, co ta święta
powiedziała".
I
już ci poczciwi ludzie z Ablandins wyobrażają sobie dwoje dzieci
przebiegających cały świat, aby wszystkim przekazać otrzymane orędzie. Przez
nich więc daje się słyszeć głos ludu chrześcijańskiego. A głos ten,
spontanicznie prawowierny, odwołuje się do autorytetu Kościoła: "Idźcie do
księdza proboszcza...".
Nazajutrz
rano proboszcz, mąż poświęcony Bogu, piastujący na wieki godność kapłańską,
mówi: "To Matka Najświętsza wam się objawiła!"
Melania,
która dotychczas prawie nie chodziła do kościoła, wchodzi za kapłanem i bierze
udział we mszy św. Znajduje się na końcu nawy, ukryta za wszystkimi.
"Bardzo się wstydziłam - powie potem[15]
- bałam się, że ludzie będą się oglądać i patrzeć na mnie".
Uczestniczy
we mszy św., bo - myśli sobie gospodarze nie polecili jej wracać natychmiast po
widzeniu z ks. proboszczem. Już dnia poprzedniego, gdy gospodarz zapytał ją,
jak będzie przekazywała światu słowa Pani, odrzekła: Powiecie mi, jak mam
robić, a ja będę tak robić. Zdanie typowe, zdanie charakteryzujące całe jej
życie. Jeśli podejmie jakąś inicjatywę: i to jedynie dwa lub trzy razy w ciągu
swego długiego życia - to tylko w tym celu, aby wywiązać się z powierzonej
sobie misji i bronić tajemnicy swego mistycznego życia; wtedy będzie umiała
walczyć lub uciekać. Ale zawsze i wszędzie okazywać będzie najzupełniejszą i
bezwarunkową uległość tym, których Opatrzność da jej na przełożonych. Tutaj
jest nim jej gospodarz, któremu umowa o najem dała władzę nad nią. Gdzie
indziej i później będzie miała innych zwierzchników w osobie swych spowiedników
lub innych kapłanów. Będzie im podlegała w wydarzeniach, które kierować będą
jej przeznaczeniem i zaważą na jej wolności, a to wyzbycie się przez nią swej
wolności wyjaśni wiele zagadek jej egzystencji tudzież jej ciągłe
pielgrzymowanie. Ci, co dawać jej będą rozkazy i lub udzielać rady, nie zawsze
będą mieli dość światła. Mniejsza o to, słuchać, a słuchać skoro, bez
szemrania, to wyzbyć się siebie samego, złożyć się Bogu w ofierze i - kochać.
Dobremu wszystko na dobre wychodzi.
ŚLEDZTWO
Proboszcz
W tym czasie okazało się rzeczą konieczną mieć dzieci zawsze do
dyspozycji duchownych prowadzących śledztwo i roztoczyć nad nimi dyskretny, ale
baczny nadzór, który by umożliwił poznanie ich moralności. Trzeba było także je
kształcić. Pensjonat, który Siostry Opatrzności Bożej z Corenc (koło Grenoble)
założyły w samym Corps, stwarzał najlepsze warunki w tym względzie. Za
staraniem i na osobisty koszt biskupa umieszczono tam Melanię i Maksymina 2
grudnia 1846 r.
Biskupem Grenoble był wówczas ks. Filibert de Bruillard. Diecezją
zarządzał on od r. 1826 i był już po osiemdziesiątce, ale jego siły fizyczne i energia
moralna były tak wielkie, że podeszły wiek nie hamował jego działalności
pasterskiej.
Biskup de Bruillard był jedną z najpiękniejszych postaci duchowieństwa
francuskiego i jednym z najwspanialszych wyjątków wśród episkopatu uznającego
konkordat. Jego arystokratyczną postawę miarkowała tak wielka przystępność i
miła wspaniałomyślność; że lubili go ubodzy. Dzięki gruntownej wiedzy
teologicznej był naprawdę nauczycielem swego duchowieństwa, a znajomość dusz,
jaką się odznaczał, opierała się na długotrwałym i wielorakim doświadczeniu.
Mówiono, że był synem naturalnym króla Ludwika XV i istotnie był do
niego podobny. Miejsce i data jego urodzenia nie były ustalone. Pierwsze
wykształcenie uzyskał w Dijon, a święcenia kapłańskie w Paryżu, w kaplicy
arcybiskupiej, we wrześniu 1789 r. Gruntowne studia, jakie odbył w Collégé de
Navarre a następnie w Seminarium św. Sulpicjusza, zdawały się zapowiadać mu
profesurę.
Tymczasem
Wielka Rewolucja Francuska, która wybuchła w następnym miesiącu, zamknęła wiele
instytucji kościelnych i zmieniła przeznaczenie młodego kapłana. Mógł on złożyć
przysięgę wierności nowej konstytucji, mógł też emigrować. Pozostał w Paryżu
niezależny, wierny. Żył w ukryciu i przebraniu, zawsze poszukiwany i zagrożony
aresztowaniem, nigdy nie ujęty. Był jednym z tych bohaterskich kapelanów,
którzy - zmieniając się codziennie po kolei - zmieszani z tłumem, zawsze
towarzyszyli potajemnie skazańcom wiezionym na gilotyny; tylko czyhając na
ukazanie się w ich oczach czy na ustach wołania duszy, by na to wołanie
odpowiedzieć modlitwą i ostatnim rozgrzeszeniem.
Dniem księdza Filiberta była środa. Jemu więc właśnie wypadało być przy
śmierci Ludwika XVI, on również - jak mówią - udzielił absolucji królowej Marii
Antoninie wiezionej na miejsce stracenia. Wcielono go do gwardii narodowej, co
go ratowało. Przebrany tedy za gwardzistę, przebiegał Paryż i jego
przedmieścia, niosąc posługę samarytańską chorym, kapłańską umierającym.
Potajemnie kierował rozproszonymi zakonnicami, a gdy przeminięcie terroru
pozwalało im stopniowo otwierać tu i ówdzie szkoły, został ich prefektem - że
użyjemy dzisiejszego języka. Tak więc poznał Zofię Barat, był jej przewodnikiem
duchowym i miał wielki wpływ na ukierunkowanie tej wybranej duszy oraz na
założenie przez nią Zgromadzenia Pań Sacre-Coeur, zajmującego się nauczaniem i
wychowaniem.
W r. 1803 został kanonikiem katedry Najśw. Maryi Panny w Paryżu; w 1810
- proboszczem parafii św. Mikołaja na Chardonnet; w 182i - proboszczem parafii
św. Stefana na Mont; gdzie zgromadziła się młodzież niemal wszystkich wyższych
uczelni. Stąd właśnie Ministerstwo Wyznań skierowało go do Grenoble, by
administrował tą wielką diecezją. Oto więc już od dwudziestu lat przebywa on
tam, wykazując zarówno wielką roztropność jak stałość. Przystępny dla wszystkich,
cierpliwy i łagodny, miał żywą świadomość swej władzy i głębokie poczucie
ciążącej na nim odpowiedzialności. Często ucieka się do modlitwy, wiodąc życie
ubogie i umartwione, szczodrą ręką czerpie ze swego prywatnego trzosu dla dobra
swych owieczek. Gdy tedy poinformowano go o fakcie saletyńskim i o położeniu
dzieci, zajął się ich wychowaniem, a nawet przyznał niewielką pensję rodzicom
Melanii.
Postanowił
wypowiedzieć swój sąd o objawieniu dopiero po poddaniu faktów najsurowszej i
bezwzględnej krytyce: Ustanowił tedy, już w grudniu 1846; dwie komisje: jedną
złożoną z księży kanoników, drugą z profesorów, wydając polecenie; aby każda z
nich oddzielnie zbadała wszystkie akta procesu i aby na ich podstawie
sporządziła raport absolutnie nie porozumiewając się z drugą komisją.
Badanie
protokołów zeznań dzieci oraz okoliczności towarzyszących objawieniu trwały
siedem miesięcy. Potem ukonstytuowała się jedna komisja złożona z szesnastu
członków i odbyła osiem posiedzeń pod przewodnictwem biskupa. Teraz właśnie
zaczęła ujawniać się głucha opozycja przeciw uznaniu cudu. Jej głównym
rzecznikiem był ks. Cartellier, proboszcz parafii św. Józefa w Grenoble. Ks.
biskup, daleki był od przeciwstawiania się jego pozycji negatywnej; poprosił
tylko, by ją uzasadnił. Oto, co pisze do niego 8 stycznia 1848 r.:
"Spodziewam się, że Ksiądz przyśle mi, możliwie najprędzej, pisemne
wyszczególnienie rzeczy, o których Ksiądz się dowiedział o dzieciach, a które
rzucają cień na ich zeznania i czynią je podejrzanymi...".
Nie
znajdując dowodów dla swych insynuacji, wymyślił ks. Cartellier proceder, który
powtarzało po nim wielu innych, który polegał na usiłowaniu zdyskredytowania
jasnowidzących.
Przede
wszystkim Melania, mniej sympatyczna niżeli Maksymin i bardziej zagadkowa,
stała się przedmiotem aluzji, niesprecyzowanych, ale jadowitych, które
kolportowane plotką, wkrótce miały nieomal osiągnąć zamierzony skutek, tj.
zniekształcić jej świadectwo i oczernić jej osobę.
Mimo
wszystko badania zakończyły się wydaniem listu pasterskiego, w którym ks.
biskup de Bruillard orzeka, że objawienie w
Podpisany
19 września 1851r. list został odczytany na wszystkich ambonach diecezji 16
listopada 1851r. W maju 1852 sędziwy książę Kościoła wjechał konno na świętą
górę, by położyć tam pierwszy kamień pod budowę sanktuarium poświęconego Matce
Bożej Saletyńskiej. Do jego obsługi zorganizował specjalne ugrupowanie
misjonarzy. Aprobatę Rzymu, wyrażoną listem kardynała Lambruschini; prefekta
Świętej Kongregacji Obrzędów, otrzymał biskup Grenoble 7 października 1851 r.
Reskrypt papieski z 4 sierpnia 1852 przyznaje świątyni prerogatywę ołtarza
uprzywilejowanego. W lutym 1879 nadano jej miano bazyliki.
PRZESŁUCHIWANIE
Tymczasem
Melania i Maksymin byli codziennie molestowani i to nie tylko przez osoby
prowadzące oficjalne śledztwo, ale także przez ludzi prywatnych, kapłanów i
świeckich, których już to pobożność, już to zwykła ciekawość sprowadzała coraz
więcej.
Siostry
Opatrzności Bożej natychmiast polubiły tych dwoje wyjątkowych uczniów. Chętnie
przyjmowały pielgrzymów i towarzyszyły rozmowom, jakie prowadzili oni z
dziećmi.
Do
najwierniejszych - jedna z pierwszych uzdrowionych cudownie pielgrzymów -
należała panna des Brulais, pobożna i wykształcona nauczycielka z Nantes, która
siedem razy z kolei doznała gościnnego przyjęcia w domu sióstr, mianowicie w
latach: 1847, 1849, 1851, 1852, 1853, 1854 i 1855. Od przełożonej, a także od
s. Tekli, która się szczególnie opiekowała dziećmi, dużo o nich się
dowiedziała; zresztą sama je widziała, wypytywała je, była obecna podczas ich
przesłuchiwań, które prowadzili duchowni. Jej notatki, jej listy, dużo mówią o
ich zachowaniu się, o ich wyglądzie zewnętrznym.
Ogólnie
i od pierwszego spotkania Maksymin bardziej się podoba. Jego nadzwyczajna
żywość, naiwność, przymilność, jego psoty - wszystko to bawi, ale też
kontrastuje z jego powagą, gdy mówi o objawieniu. W swej prostocie często
odwołuje się do Melanii: ona widziała oblicze Pięknej Pani, skrzyżowała swe
oczy z Jej niebiańskim wzrokiem, on natomiast między korpusem a nakryciem głowy
widział tylko jasność, która go olśniewała.
Melania,
wezwana do rozmównicy, zachowuje się tam z rezerwą, daje odpowiedzi ścisłe, lecz
zwięzłe; jest zamyślona, czasem melancholijna. Zdarza się, że okazuje minę
nadąsaną, rzuca ciętym dowcipem, a gdy jakieś zdanie wydaje się jej absurdalne;
odpowiada wzruszeniem ramion. Dopiero zaczyna poznawać język francuski i mówi
nim jak zwykli wieśniacy. Pod pensjonarskim mundurkiem kryje się jeszcze
alpejska pasterka. Ale jak do tego doszło, że ta dzikuska uciekająca od ludzi,
ta "wilczyca leśna" odważyła się znaleźć wśród mnóstwa istot
kipiących młodzieńczym życiem; że ta, której się wydawało, iż wszyscy ludzie są
podobni do niej, zmuszona została upodobnić się do wszystkich innych? Odpowiedź
jest zbędna. Dość, że Melania nagięła się do regulaminu i zwyczajów pensjonatu:
uczy się w klasie, bierze udział w rekreacjach i - co może jest dla niej najtrudniejsze
- zamiast bawić się sama z kwiatuszkami dobrego Boga, łączy się grzecznie z
towarzyszkami, bawi się i rozmawia z nimi, odpowiada na pytania sióstr i na
"wywiady" odwiedzających.
Przełożona
informuje pannę des Brulais, że "mimo braków pierwszego wychowania,
charakter Melanii ulega szczęśliwej przemianie, że robi w tym względzie wielkie
postępy, staje się mniej zadąsana a bardziej towarzyska". Teraz toczy ona
walki innego rodzaju aniżeli w Saint Michel i w Quet-en-Beaumont. Ileż wysiłku,
jakiegoż potencjału wewnętrznej mocy; jakiego samoopanowania, czujnego i
nieustannego; wymagać musiało to skryte zmaganie się z sobą! Pokorne
posłuszeństwo, którym się odznaczała, bez wątpienia zjednywało jej potrzebne
łaski, a jej Braciszek zapewne mówił jej - bez słów - co ma robić i mówić.
Większość z tego, co mówiła, zanotowała nauczycielka des Brulais. Wiele osób,
chcąc lepiej sprawdzić jej prawdomówność, zadawało jej pytania kłopotliwe. Nic
wszakże nie zbijało jej z tropu. Nigdy nie zmieniła ani słowa w opowiadaniu
objawienia, mimo że ludzie ciągle o nie proszą, a ona ciągle na nowo je
powtarza z niewzruszoną cierpliwością. A oto niektóre z pytań i odpowiedzi:
-
"Matka Boska poleciła panience opowiadać to wszystko swojemu ludowi. Czy
panienka nie czyni tego dlatego tylko, że jest tutaj?
-
Opowiadam to każdemu, kto mnie o to pyta.
-
Dlaczego panienka nie idzie głosić tego po wszystkich miastach?
- Zakonnice nie pozwalają mi
pójść.
- Gdyby Matka Boska poleciła
pójść, poszłaby panienka?
- Poszłabym.
-
Czy panienka lubi mówić o tym wszystkim?
-
To mi nie robi trudności.
-
Czy wolałaby panienka nic o tym nie mówić?
-
Wolałabym, byle tylko ludzie o tym wiedzieli.
-
Czy panienka chodziła to opowiedzieć merowi?
-
Nie, on sam przyszedł żądać tego.
- Wydaje mi się, że chciał on dać panience pieniądze. Dlaczego?
- Abyśmy tego nie opowiadali... a ja nie chciałam pieniędzy.
-
Ile chciał dać panience?
-
A czy ja wiem? Odrzuciłam je.[16]
-
Czy ktoś uczył panienkę tego?
- O, tak, proszę pana, gdyby nikt mnie tego nie nauczył, ja bym nie
umiała.
-
A kto panienkę tego nauczył?
-
Pewna osoba, proszę pana.
-
Co to za osoba?
-
Ta, co mówiłam".[17]
"Jakże panienka mogła zapamiętać całą tę historię, skoro - jak
panienka sama twierdzi - raz tylko była panience opowiedziana. Oto już po raz trzeci
słyszę, jak panienka mi ją opowiada, a nie mógłbym jej powtórzyć". -
"Proszę pana, gdyby Najświętsza Dziewica opowiedziała ją panu, umiałby
pan".
Podczas pielgrzymki w dniu 19 września 1847 panna dés Brulais jest obok
Melaniiü. "Skoro tylko zasygnalizowano obecność dziewczynki Matki Boskiej
relacjonuje nauczycielka - tłum natychmiast nas otoczył, jeśli jednak o nią
chodzi, można było poznać po jej zachowaniu się, po nieczułości jej wyrazu
twarzy, że była obojętna na ten napływ ludzi. Ktoś był na tyle niezręczny, że
powiedział jej: Proszę popatrzeć na te tłumy, to przecież panienka jest
sprawczynią tego wszystkiego! Melania zaś tylko wzruszyła ramionami, nic nie
mówiąc i odtąd cały swój wysiłek skupiła tylko w tym celu, aby się trzymać w
ukryciu. W końcu jednak; przekonawszy się, że niepodobna uniknąć napływu ludzi
wszędzie tam, dokąd ona przejdzie, postanowiła po prostu uciec ze swym ojcem.
Jakoż istotnie w pewnym momencie zapuścili się w ścieżki górskie wiodące na dół
i wkrótce zniknęli mi z oczu. A przecież kilkakrotnie zadowalała pobożną
ciekawość tych pielgrzymów, powtarzając słowa, które Pani poleciła jej
przekazywać swemu ludowi, czyniła to nawet z upodobaniem, jeżeli uznawała to za
pożyteczne. W tym dniu napływ ludzi był tak wielki, że była mowa nawet o
wezwaniu żandarmerii dla utrzymania porządku. Melania jednak powiedziała tonem
niezadowolenia, "Nie chcę; jeśli wszystko pójdzie dobrze, będzie się
mówić, że to oni są tego przyczyną".
Nieco później, gdy przeciwnicy cudu zaczną rozsiewać plotki, powie jej
ktoś: "Ta pani, którą panienka nazywa Matką Boską, siedzi w więzieniu w
Gap", Melania zaś odpowie mu: "Tę Panią tylko Bóg może umieścić w
więzieniu, a w tym więzieniu i ja chciałabym być".
Dnia
18 września 1849, w obecności około trzydziestu osób, księża podstępnie a
zawzięcie manipulują jej odpowiedziami, usiłując uszczknąć coś z jej sekretu.
-
Czy treść sekretu została wypowiedziana po francusku?
-
Tak, proszę księdza:
-
Ale przecież panienka nie zna francuskiego?
-
Tak, nie znam.
-
Jakże tedy panienka rozumiała tę tajemnicę?
-
Nie wiem, proszę księdza. Jeśli Matka: Boska chciała, to zrozumiałam.
-
Gospodarze panienki w Albandins również znali tylko gwarę, dlaczego więc
wieczorem po objawieniu mówiła panienka do nich po francusku?
-
Mówiłam tak, jak słyszałam.
-
Więc panienka mówiła, nie rozumiejąc?
-
Tak.
W
sprawozdaniu z rozmowy z 18 września 1854 panna des Brulais notuje bardzo
ciekawy fakt, mianowicie, że Melania nie mogła powiedzieć gwarą tego, co
Najświętsza Maryja Panna wypowiedziała po francusku i na odwrót, ale gdy ona
przekłada dane wypowiedzi Melania je rozumie i uznaje za dokładne.
W
toku pewnej rozmowy pada pytanie:
-
Tak więc powtarzała panienka jak papuga część francuską mowy, Pani?
-
Tak.
-
Panienka rozumiała dopiero później?
- Tak,
gdy nauczyłam się francuskiego.
Inny
rozmówca pyta ją:
-
Czy panienkę nie nudzi tak częste powtarzanie tej samej rzeczy?
-
Nie, proszę pana.
- To jednak powinno panienkę nudzić, zwłaszcza gdy zadaje się panience
pytania kłopotliwe.
- Nigdy mi nie stawiano pytań kłopotliwych. W roku 1849 Melania ma już
lat osiemnaście. Chociaż jej postać się rozwinęła, to jednak wygląda dopiero na
lat piętnaście. Jest w dalszym ciągu nieśmiała, małomówna, ale nabrała ogłady,
nie jest ładna, ale ma dużo uroku. Panna des Brulais coraz bardziej nią się
interesuje. 18 września 1849 r., w przeddzień dorocznej pielgrzymki, mogła sama
z nią porozmawiać gdy młoda dziewczynka przyniosła świecznik, aby go umieścić w
jej pokoju. Panna des Brulais prosi ją, aby jej wyjednała u Matki Najświętszej
pewną łaskę, Melania zaś odpowiada, że zrobi to, lecz dodaje: "Ale Najśw.
Dziewica nie chce jednak wyjednać łaski, o którą ja proszę".
- Po czym panienka poznaje,
że Ona nie chce panience wyjednać łaski?
- Po
tym, że mi jej nie udziela.
-
A czy panienka wie, że Ona nie udziela tej łaski?
-
Tak wiem, bo nie umieram.
- Więc panienka prosi o śmierć? Dlaczego?
- Dlatego, że nie chcę pozostawać tutaj na ziemi... To za brzydkie...[18]
Panna
des Brulais pyta ją, czy nie odczuwa w sobie pragnienia wybrania stanu życia.
-
Jakiego stanu?
-
Zakonnego... a zatem...
I
odchodzi, zamyślona.
Największą ciekawość stale budzi sekret, do którego jednak Melania nie
pozwala się wedrzeć. Na wspomnienie o proroctwach albo raczej o ostrzeżeniach zawartych
w mowie Najśw. Panny drwiący uśmiech wykrzywia usta. Nic z tego się nie
sprawdziło - zarzuca pewien sceptyk. "Tak się panu spieszy? - odpowiada
Melania. Bóg nie jest taki jak ludzie, nie karze natychmiast" (19 września
1849 r.).
A
gdy ktoś mnoży sprzeczności, Melania, nie broniąc się uporczywie, odpowiada:
"Powiedziałam, co słyszałam. Jeśli nie chcecie wierzyć, zostawcie to... -
Co panienka myślała, podczas gdy Ona mówiła? pada następne pytanie. - Nic nie
myślałam... Słuchałam". Gdy jednak pozyska się jej zaufanie i gdy np.
panna des Brulais, pragnąc zamówić jak najdokładniejszy obraz objawienia,
poprosi ją o opisanie Pięknej Pani, Melania, wzruszając się, woła: "Och,
co za widok, gdy moje oczy, wznosząc się, spotkały Jej oczy!" I płacze.
SIOSTRA
MARIA OD KRZYŻA
Między
drugą a trzecią pielgrzymką panny des Brulais, Melania Calvat przeszła do domu
macierzystego Sióstr Opatrzności Bożej w Corenc, tuż koło Grenoble; tam
rozpoczęła postulanturę (10 października 1850) i tam otrzymała habit (9
października 1851). Na pytanie, jakie imię zakonne chciałaby nosić,
odpowiedziała, że chciałaby się nazywać siostrą Ofiarą Jezusa. Zwrócono jej
uwagę, że imię to jest stosowne dla karmelitanki, a nie dla zakonnicy mającej
prowadzić czynne życie nauczycielki. Wtedy ona wybrała imię siostra Maria od
Krzyża. Odtąd tym imieniem będzie ją określać panna des Brulais.
Postanowienie
wstąpienia do klasztoru naraziło Melanię na trudności, a nawet na
niebezpieczeństwo. "Skoro zdradziła się w domu ze swym zamiarem - zapisuje
w swym notatniku matka Teresa de Maximy, która w Corenc była jej mistrzynią
nowicjatu - jej ojciec przyszedł po nią do klasztoru (w Corps) i siłą zabrał do
domu. Chciał ją odwieść od jej postanowienia, ale ona trwała przy swoim. Przez
cztery dni pozostawała bez pożywienia i snu. W nocy czyhała na dogodną chwilę,
aby móc uciec, ale daremnie: ojciec, z fuzją w ręku, nie spuszczał oczu z
drzwi. Pewnego razu zebrała swych braci i siostry na wspólną modlitwę i
następnie rzekła im: Wszelkie usiłowania zatrzymania mnie nie powiodą się,
ucieknę i zamknę się gdzieś w klasztorze... Chcę zostać zakonnicą i wolę raczej
umrzeć aniżeli żyć w tym oceanie zbrodni, którym zalana jest ziemia... Dzieci
nie omieszkały powtórzyć wszystkiego ojcu, który wpadł wtedy w tak straszny gniew,
że naładował fuzję, wyszedł z mieszkania, ustawił córkę przed sobą i
wystrzelił... Bóg zrządził, że kula przeszła jej pod pachą. Nadto, w tych
dniach Jego Opatrzność przysłała do Corps pewnego pana z Paryża, który bardzo
lubił Melanię. Skoro tylko dowiedział się on o tym, co zaszło, przybył do ojca
Melanii, który winien mu był sześćset franków.[19]
Wierzyciel oświadczył dłużnikowi, że jeżeli zechce sprzedać mu Melanię, daruje
mu dług. Ojciec zgodził się na tę sprzedaż, a dokonała się ona w pierwszy
piątek miesiąca o trzeciej po południu. Melania była bardzo szczęśliwa, że
chociaż tym drobnym epizodem upodobniła się do Pana Jezusa. Od tej chwili miała
więcej swobody. Zaraz nazajutrz wyjechała do Grenoble, by prosić o
błogosławieństwo czcigodnego arcypasterza, on zaś po rozmowie odesłał ją do
Corenc".
Szczegóły
te potwierdza ksiądz Combe notatką w swym dzienniczku. Dnia 11 września 1901 r.
był on z Melanią na pielgrzymce w
Opuściwszy
swych rodziców, którzy wreszcie dają jej wolność, Melania udaje się - jak już
wspomniano wyżej - do swego biskupa, trwa bowiem w posłuszeństwie, a ponieważ
obrała stan zakonny, dlatego - kierując się wielkim szacunkiem dla czcigodnego
męża Bożego jak też zmysłem Kościoła - spontanicznym pędem biegnie do swego
Arcypasterza, aby dać dowód swej zależności względem niego. Ks. biskup de
Bruillard przyjął ją z wielką dobrocią i udzieliwszy jej błogosławieństwa,
skierował ją do Corénc. Następnie stale poświęcał jej dużo uwagi. Pannie des
Brulais, która, wracając z Corenc zbudowana zachowaniem się siostry Marii od
Krzyża, wpadła do Grenoble; czcigodny arcypasterz powiedział, mając na myśli
Melanię, "To prawda, że ona jest nieprzeciętna."
Panna
des Brulais trzy razy odwiedziła Melanię w konwencie Opatrzności w Corenc: we
wrześniu 1851; w maju 1852 i we wrześniu 1853. Podczas pierwszej z tych wizyt
(21 września 1851) Melania jest jeszcze postulantką, odwiedzająca widzi się z
nią tylko przez chwilę, ale taką opinię o niej przekazuje swej przyjaciółce:
"Młoda dziewczyna jest aniołem; który zdaje się tylko ciałem trzymać
ziemi, lecz którego dech i serce są u stóp Tej, która ją zachwyciła".
Po
drugiej wizycie notuje: "S. Maria od Krzyża jest czarująca w swym habicie
nowicjuszki, który doskonale- harmonizuje z jej skromnym i na wskroś dziewiczym
zachowaniem się. Pytałam się jej, czy jest zadowolona, że ks. biskup założył
Zgromadzenie Misjonarzy Matki Bożej Saletyńskiej, "O tak, jestem bardzo z
tego zadowolona - odpowiedziała mi - a gdy będą siostry saletynki, radość moja
będzie jeszcze większa". Nadto powiedziała komuś: "Gdybym była
kapłanem, jakże głosiłabym pokutę!".
Podczas
trzeciej wizyty (1 października 1853) panna des Brulais zapisuje:
"Odpowiadając wymaganiom swego imienia zakonnego, s. Maria ad Krzyża w
dalszym ciągu daje dowody wielkiego umiłowania cierpień i gorącego pragnienia
śmierci... Wydawała mi się smutna." Przełożeni chlubią się jej pobożnością
oraz przestrzeganiem przepisów reguły. Wszystkie głosy całej wspólnoty
klasztornej były za dopuszczeniem jej do złożenia ślubów podczas ogólnych
rekolekcji, które właśnie się odbyły w Corenc. Jednakże jej przełożeni uznali
za stosowne odłożyć ten szczęśliwy dzień, którego wyczekiwała z takim
utęsknieniem. Przyczyną zwłoki, tak przykrej dla niej, jest - jak mówią to, że
zbyt częste wizyty podczas pierwszego roku odwodziły s. Marię od Krzyża od jej
nowicjatu i dlatego rok ten uznano za nie wystarczający; jej nowicjat musi
zatem trwać dwa lata".
Jest jakaś sprzeczność nieco zdumiewająca, między jednomyślną
przychylnością wspólnoty a decyzją przełożonych. Co się stało? Biskup Filibert
de Bruillard zrzekł się diecezji, jego następcą został ks. bp Ginoulhiac. To on
podsuwa - by nie powiedzieć - narzuca decyzję przełożonych. Melania przyjmuje
krzyż w cichości, lecz nie może ukryć smutku. Długie lata później, 3 lipca
1894, napisze w liście do panny Vernet: "Pensja, którą zawsze płacił
siostrom za mnie ks: bp Bruillard, została zawieszona natychmiast po przybyciu
biskupa Ginoulhiaca. Wszystko się zmieniło: stałam się istotą zbędną.
Błogosławię miłosierdzie Boże, które mnie utrzymywało w poczuciu nicości. Jak
dobroczynny deszcz strąca pyły wzniesione wiatrem tak upokorzenia,
prześladowania i niedostatek sprawiają, że dusza poznaje swą nicość".
SPRAWA
SEKRETU
Nowy biskup Grenoble założył weto przeciw profesji Melanii nie tylko z
powodu pensji - kwestii zresztą błahej.
Przypominamy sobie, że u kapliczki św. Rocha Braciszek przed
obdarzeniem Melanii mistycznym pocałunkiem zapowiedział jej "sprzeczności
i walki o prawdę". Otóż sprzeczność nadeszła, walka się rozpoczyna.
Podczas widzenia gołąbki czyż Melania nie powiedziała: "Nie widzę
krzyża?". A czyż jej Brat nie odpowiedział: "Krzyż umieściłem
wewnątrz i na zewnątrz"? A mała gołąbka, "Ofiara Jezusa", będzie
teraz odczuwać ten krzyż.
Od
już od początku przesłuchiwań, jakim się poddaje dwoje jasnowidzących,
najbardziej intryguje odwiedzających a wśród nich przede wszystkim duchownych,
to są te sekrety, które - według ich oświadczeń - każdemu z nich powierzyła
kolejno Najświętsza Panna, a których oni zazdrośnie strzegą.
Na
Maksyminie, młodszym i bardziej uczuciowym, usiłuje się wypróbować różne środki
nacisku: pochlebstwa, kuszenie blaskiem złota, usiłowanie podchwycenia i
doprowadzenia do zdrady. Podróż do Ars, do której - wbrew zakazom biskupa de
Bruillarda w roku 1850 politycy legitymiści nakłonili Maksymina, podyktowana
była nadzieją, że może święty proboszcz odkryje tajemnicę pastuszka, Jakże
sensacyjne środki propagandy miałaby partia, gdyby tak Najświętsza Panna oświadczyła,
że Francji potrzeba króla! Ale wszystko spełzło na niczym. Maksymin jest
niezadowolony; nie rozumie, co mu w konfesjonale mówi bezzębny starzec.
Proboszcz też nie rozumie dziecka: wydaje mu się, że Maksymin zaprzeczył,
jakoby widział Najświętszą Pannę. O sekrecie ani słowa. Wieść krąży, że
Maksymin wszystko odwołał. Doniesiono o tym co prędzej Melanii, ona jednak
wątpi, w końcu okazuje smutek i woła: "Nieszczęśnik!...", ale
pozostaje niezachwianie wierna sobie samej, swej Pani i przyrzeczeniu dochowania
tajemnicy.
Legitymiści
byli liończykami. Arcybiskup Lyonu, kardynał de Banald, niepokoi się incydentem
w Ars. Pod koniec marca 1851 r. powiadomił biskupa Grenoble, że papież wyraził
życzenie poznania tajemnicy jasnowidzących.[20]
Gdy
Melania, przebywająca w nowicjacie w Corenc, dowiedziała się o tym z ust
księdza Auvergne, wysłańca biskupa de Bruillarda, powiedziała: "To nie
papież żąda ode mnie wyjawienia sekretu. Inni nakłonili go do tego".
Jest
rzeczą delikatną i wręcz niemożliwą dowiedzenia się czy - i w jakiej mierze -
życzenie papieża było spontaniczne, czy też podsunął je kardynał lioński.
Wydaje się, że skoro już od pięciu lat Rzym był informowany o fakcie
saletyńskim i skoro porozumiewał się w tej sprawie z biskupem Grenoble, to dla
przekazania mu odpowiedniego polecenia nie potrzebował pośrednictwa kardynała
Bonalda. Ostatecznie biskup de Bruillard postanowił wysłać Ojcu świętemu
sekrety bezpośrednio, jak tego wymagała konstytucja Supremae maiestatis z 19 grudnia 1516 r.
Ale
trzeba było najpierw je uzyskać od obojga jasnowidzących. Biskup de Bruillard
zamierzał uszanować wolność, ale jeżeli sobie papież życzy, to czyż nie trzeba
posłuchać? Przedstawiono im sprawę otwarcie. Postawa, jaką zajęli - bez żadnego
porozumiewania się (Maksymin jest obecnie w niższym seminarium w Grenoble, a
Melania w Corenc) - była podobna: Jeśli Ojciec święty rozkaże, wydadzą
tajemnicę, ale tylko jemu samemu.
Maksymin decyduje się dość szybko i jak się wydaje, z pewnym
zadowoleniem, Melania z trudnością. Ks. Auvergne, a następnie ks. kanonik
Rousselot przybywają do Corenc, aby ją przekonać o konieczności posłuszeństwa,
jakie winna Ojcu świętemu. Ona jednak opiera się, jest silnie zaniepokojona,
płacze. Najświętsza Panna zakazała jej mówić. Mała "jest wzburzona do najwyższego
stopnia - informuje księdza kanonika Rousselota przełożona klasztoru w Corenc
nocy śniło się jej o tym, co było przedmiotem rozmowy jej z księdzem Auvergne,
a jej towarzyszka ż sypialni słyszała jej wołanie: "żąda się ode mnie
wydania sekretu... Trzeba albo wyjawić sekret papieżowi, albo zastać wyłączoną
z Kościoła (ks. Auvergne nie wspominał jej o wyłączeniu z Kościoła ani o
ekskomunice, to ona sama wyciągnęła ten wniosek). Te słowa "być wyłączoną
z Kościoła!", powtórzyła więcej niż czterdzieści razy";
Będzie
więc posłuszna, ale oświadczyła księdzu Rousselotowi: "Chcę powiedzieć
samemu papieżowi i na jego polecenie... Powiem to ustnie tutaj lub napiszę i
poślę w kopercie zaklejonej".
"A komu siostra wręczy ten list zapieczętowany,
aby go przekazać papieżowi? - pyta ks. Rousselot. Księdzu Biskupowi - odpowiada
Melania. Nie przekaże go siostra przez kardynała arcybiskupa Lyonu? - Nie,
proszę księdza. - A dlaczego? - Dlatego, że w Lyonie nie bardzo wierzy się w
Po powrocie z Rzymu delegaci, którzy jeździli z listem, oświadczą
Melanii, że jego czytanie wywarło wrażenie na papieżu. "Wydaje się, że
treść listu nie była schlebiająca - mówi jeden z nich. - Schlebiająca? - pyta
się ze zdziwieniem Melania: Tak, Czy siostra wie, co znaczy ten wyraz? - Tak;
wiem, to znaczy sprawiająca przyjemność. Ale to powinno sprawiać przyjemność
papieżowi, papieżowi, który powinien lubić cierpieć...". Panna des
Brulais; która przytacza te zdania w swym liście pisanym 21 września 1851 r. w
Corps, dodaje: "Wszyscy świadkowie tej rozmowy byli uderzeni tymi
ostatnimi słowami i niebiańskim uśmiechem, który im towarzyszył".
Pierwszy
raz sekret swój wyraziła Melania na piśmie 3 lipca 1851 w klasztorze
Opatrzności w Curenc w obecności dwóch świadków: ks. kanonika de Taxis i pana
Dausse, inżyniera budowy dróg i mostów. Nie odrywając ręki, zapisała trzy
strony; umieściła swój podpis, nie czytając ponownie, włożyła kartki do koperty
i zaadresowała: "Do Jego Świątobliwości Piusa IX w Rzymie". Nazajutrz
wpadła do pałacu biskupiego, "aby umieścić datę, której nie umieściła obok
czegoś", jak powie pannie des Brulais we wrześniu. Otwiera więc kopertę i
przepisuje swą tajemnicę; pytając obecnych o znaczenie wyrazów infailliblement (nieomylnie) i souillée
(zbrukany; miasto zbrukane) oraz o pisownię wyrazu "antychryst".
Wreszcie zakleja kopertę i odchodzi spokojna.
Z
listem Melanii i listem Maksymina pojechali do Rzymu ks. kanonik Rousselot oraz
ks. Gérin proboszcz katedry w Grenoble, i wręczyli je papieżowi podczas
audiencji prywatnej. Biskup de Bruillard nie robił żadnych starań, by poznać
sekrety. Postępował z największą uczciwością i względem dzieci, i względem Ojca
świętego, wiedział bowiem, że sam papież może wydać sąd o proroczych
tajemnicach, które są częścią składową objawienia: Czcigodny arcypasterz miał
wtedy 87 lat. Położywszy kamień węgielny pod budowę sanktuarium na górze
uświęconej objawieniem i ustanowiwszy Zgromadzenie Misjonarzy do jego obsługi,
zostawiając sprawy swej diecezji uporządkowane, złożył w Stolicy Świętej i w
Ministerstwie Wyznań rezygnację z zajmowanego stanowiska oraz pożegnał się ze
swym duchowieństwem i z wiernymi listem pasterskim z 21 grudnia 1852 r.
Ostatnie swe lata chciał spędzić w ciszy i na modlitwie: Zamknął się więc w
Sacré-Coeur w Montfleury powyżej Grenoble. Chciał jednak jeszcze dać wyraz swej
wierze w objawienie saletyńskie oraz nabożeństwu do Matki Bożej, przybył tedy
do
SPRZECZNOŚCI
Melania straciła w nim swego kościelnego opiekuna. Znał ją od
dzieciństwa, niemal od dnia objawienia bacznié ją obserwował, wspierał, pomógł
wstąpić do klasztoru, wierzył jej, a ona darzyła go czcią i zaufaniem.
Ks. biskup Ginoulhiac miał opinię pasterza odznaczającego się wiarą
oświeconą oraz świetnego administratora. Do grona episkopatu przyjęty został w
chwili, kiedy po rewolucji 1848 roku i po zaburzeniach, które były jej
następstwem, Napoleon III przywrócił cesarstwo, które zdawało się zapowiadać
pokój. O twarzy wydłużonej i ostrych rysach, temperamencie południowca, z
zapatrywań bonapartysta, nowy biskup będzie - jak sądzono - mile widziany przez
reżim.
Sekrety dwojga pasterzy przysparzały mu trosk. Chciałby je poznać i
nimi rozporządzać. Jeśli legitymiści usiłowali skłonić Maksymina do mówienia,
to czyż to nie dowód, że tajemnice saletyńskie popierają dążenia rojalistów i
że mogą wywołać, zwłaszcza wśród katolików, ruch opozycji przeciw rządowi
cesarskiemu? Biskup czuł się obowiązany przeciwdziałać temu. Ale odznacza się
on większą przenikliwością aniżeli tamci wszyscy politycy. Czyż nie wie on, że
sekret Melanii jest znacznie dłuższy od sekretu Maksymina i że bardziej zwrócił
na siebie uwagę papieża? A więc Melania sama przechowuje wszystkie rewelacje i
co więcej, lada dzień może je ogłosić. Jej obecność zagraża tedy porządkowi w
diecezji, a nawet w całym kraju.
W
liście z 3 lipca 1894 r. do panny Vernet Melania odpowiada na pewne pytania.
Niektórych słów w nim brakuje, przytoczmy więc z niego jedną wypowiedź w takiej
postaci, jaka pozostała: "1) że jego miłość własna została urażona odmową
pasterzy odsłonięcia tajemnic i że był zdecydowany zemścić się za tę obrazę; 2)
że chciał zjednać sobie życzliwość Napoleona i że wygnał pasterkę, aby uzyskać
od cesarza nominację na arcybiskupa lub kardynała".
Mała
nowicjuszka z Corenc może nie zawsze panowała nad swymi prorockimi odruchami,
które były zaskoczeniem dla niej samej. Czy nie wypsnęła się jej kiedyś jakaś
aluzja do "dwoistego serca" Napoleona? Czyżby już ujawniła przeczucie
załamania się cesarstwa oraz inwazji niemieckiej?
W
liście do p. Schmida z 28 października 1896 pisze ona: "Bardzo dobrze
przypominam sobie, że raz w domu macierzystym sióstr Opatrzności Bożej w
Corenc, podczas przerwy napisałam na tablicy w klasie: Prusacy w roku 1870 (we
Francji). I to cała prawda w tym względzie".
Szczególna obiektywność tego świadectwa dowodzi bezwiednych natchnień
jasnowidzącej. Ale było jeszcze co innego.
Notatka,
którą wręczyła księdzu Combe - na jego własną prośbę - a którą wpisał on do
swego dzienniczka pod datą 8 listopada 1902 r., odsłania nowe okoliczności;
które miały wpływ na wydarzenia roku 1852: "Ledwie się dowiedziałam od
ojca Sibillata[21] -
pisze ona - że kilku księży z diecezji Grenoble postanowiło utworzyć
Zgromadzenie Misjonarzy Matki Boskiej Saletyńskiej i że pracowano nad
zredagowaniem dla nich reguły, natychmiast powiedziałam ojcu Sibillatowi, że
Najświętsza Panna dała wszystko, co jest potrzebne tym zakonnikom i że, gdyby
zechciał zaczekać chwilę, natychmiast napisałabym coś z tej reguły. Gdy
napisałam kilka artykułów, o. Sibillat zabrał je i odszedł. Po kilku dniach
powrócił i powiedział, że biskup Giboulhiac uważa mnie za pyszną wariatkę
oddającą się złudzeniom i że powinno się spalić te papiery...
Ojciec
Sibillat powiedział mi jeszcze, że artykuły reguły, które napisałam, polecono
zbadać w Grande Chartreuse, aby się dowiedzieć, czy te słowa: «to reguła, którą
należy zachowywać» - odnoszą się do mnie samej, a po otrzymaniu odpowiedzi, że
istotnie dotyczą one tylko pasterki, odłożono regułę w cień i już nie było o
niej mowy. Od tego czasu zdwojono wysiłki zmierzające do wydalenia mnie z
Francji przynajmniej z diecezji".
Ponieważ reguły tradycyjne, od wieków obowiązujące w Kościele
dostosowują się do niemal wszystkich zgromadzeń i zakonów, Kościół w zasadzie
zakazuje innowacji w materii życia zakonnego. Odrzucając tedy z góry artykuły,
które napisała Melania, biskup Grenoble trzymał się przepisów prawa kanonicznego
i jego pierwszy odruch jest całkiem usprawiedliwiony. Aby jednak lepiej
naświetlić zagadnienie, mógłby prawdopodobnie zażądać całego tekstu, którego
Melania dała wszakże tylko fragmenty. Corenc jest zaledwie w odległości
czterech kilometrów od Grenoble, mógłby więc chyba biskup wezwać Melanię, aby
się z jej ust dowiedzieć, co słyszała i widziała w chwili dyktowania sobie
reguły, aby poznać sposób, w jaki ona sama rozumiała słowa przekazane, kartuzom
do zbadania; i aby w rezultacie zdać sobie sprawę, że ta reguła saletyńska,
daleka jest od znoszenia i wywracania ustaw kościelnych, dąży raczej do ich
wzmocnienia, odradzając ducha Ewangelii i dziecięctwa duchowego w połączeniu z
duchem ofiary.
Jednakże
jeden szczegół - jeden jedyny, jak się wydaje - przykuł całą uwagę i wzbudził
oburzenia biskupa: oto niewykształcona wieśniaczka przepisała (a może
zredagowała - któż to może wiedzieć) zarys reguły, którą chce narzucić innym.
Ta biedna siostrzyczka gra rolę założycielki: ambicja to bezsensowna, a nawet
niebezpieczna! Żadną miarą nie wolno jej tolerować!
Teraz
Melania znajduje się w domu macierzystym Opatrzności w Corenc w dwuznacznej
sytuacji. Jeśli bowiem wiele zakonnic w dalszym ciągu otacza ją niezmienną
życzliwością, jeśli ją podtrzymuje serdeczne zaufanie, jakim ją darzy jeszcze
mistrzyni nowicjatu, to jednak raniąca krytyka, oczernianie i plotki że wszech
stron ją otaczają, wynaturzają fakty, a do jej moralnego oblicza podsuwają
krzywe zwierciadło.
Rozeszła
się np. pogłoska, jakoby razu pewnego Melania w klasztorze publicznie się
wyraziła, że ks. biskup Ginoulhiac jest szalony.
"Czy
to prawda; że siostra powiedziała to lub coś podobnego o swym biskupie?"
zapytał ją raz ks. Combe; gdy na jego prośbę uzupełniała swe wspomnienia.
"Ależ, nie, mój Ojcze! Pewnego dnia widząc, jak Pan nasz, Jezus Chrystus,
okazuje swą miłość, zawołałam, sądząc, że nikt mnie nie słyszy: Panie, Tyś
szalony, szalony, szalony! Ks. Biskup myślał, że ja o nim to powiedziałam"
(Dziennik księdza Combe, 8 listopada 1902).
Notatnik
matki Teresy de Maximy, która była świadkiem incydentu, podaje więcej
szczegółów:
"Gdy
pewnego poranka - notuje mistrzyni nowicjuszek - cała wspólnota Opatrzności
była zebrana na rozmyślaniu; nagle głęboką ciszę, jaka wtedy panowała, przerwały
słowa s. Marii od Krzyża, wypowiedziane głośno i wyraźnie: "O, mój Jezu,
Tyś szalony... tak tyś szalony z miłości, szalony, szalony, szalony!"
Słowa te wzbudziły niemal powszechny śmiech w kaplicy. Przełożona, oburzona,
dała znak mistrzyni nowicjatu, aby wyprowadzić siostrę Marię od Krzyża, co też
natychmiast uczyniła, wyciągnąwszy ją niezbyt delikatnie z jej miejsca, przy
czym szturchając ją w ramię, mówiła do niej: "Idiotko, wywołujesz
rozproszenie i przeszkadzasz wszystkim podczas rozmyślania!". A
nowicjuszka szła pokornie przed mistrzynią z głową i oczyma spuszczonymi.
Tego
samego dnia pod wieczór przyszła odwiedzić asystentkę, która ją zapytała,
dlaczego mówiła głośno w kaplicy. "Moja Matko - odrzekła s. Maria od
Krzyża - ja się nie spostrzegłam. Mówiłam Jezusowi, że pozostając w
Najświętszym Sakramencie, jest szalony z miłości do swych stworzeń, które są
tak niewdzięczne, ale nie wydawało mi się, że mówię głośno".[22]
Melania
wyróżniała się wielką pokorą, wszak matka de Maximy zanotowała jej słowa:
"Najmniejszy kwiatuszek polny lepiej uwypukla chwałę Boga i jest mu
wierniejszy aniżeli ja". Mimo to cierpi ona z powodu wrogich
nieporozumień, a cierpi w swej duszy i ciele, wreszcie zapada na zdrowiu.
Nadarzył się więc pretekst do przyzwoitego usunięcia jej z domu macierzystego w
Corenc.
Panna
des Brulais mogła pisać - w Corps dnia 6 września 1854 - do swej przyjaciółki:
"Możesz sobie, moja Najdroższa, wyobrazić, jakże ja szczęśliwa, że
znajduję się tutaj z siostrą Marią od Krzyża, która mnie przyjęła z wielką
miłością. Zachowała ona ten wyraz skromności, ten pełen rezerwy sposób bycia,
który - jak mi się wydaje - jest jej szczególnym znamieniem. Ponieważ jej
zdrowie uległo nadwerężeniu, jej przełożeni przysłali ją tutaj, by mogła
patrzeć na swą umiłowaną górę i oddychać rodzinnym powietrzem. Ale widzi się,
że pobyt w Corps naraża ją na cierpienia moralne. Ich źródłem jest rodzina,
która ją ciągle szykanuje". Wobec takich warunków wraca po pewnym czasie
do Opatrzności w Corps i z pokorą podporządkowuje się swej dawnej przełożonej.
ZIELNIK
Między
tą przełożoną oraz panną des Brulais i Melanią rozegrała się wzruszająca
scenka:
"Wskutek
zachęty matki przełożonej - pisze p. des Brulais 11 września 1854 r. s. Maria
od Krzyża pokazała mi zielnik kwiatów, które zebrała na swej drogiej
-
Siostro Mario od Krzyża, gdzie siostra zerwała te kwiatki?
-
Tuż koło źródełka... tak blisko, jak tylko mogłam. Było zimno tego dnia,
drapałam śnieg paznokciami, aby wyrwać drogie kwiatki.
-
Siostro Mario od Krzyża, niech siostra da ten zeszyt pannie - rzekła matka
przełożona.
- O,
nie dałabym go za cesarstwo Napoleona!
-
Ale z miłości do Najświętszej Dziewicy nie dałaby siostra?...
-
Gdybym miała ten zeszyt, droga siostro, pokazywałabym go wszystkim jako
oczywisty dowód, że siostra w dalszym ciągu jest przekonana o ukazaniu się
Najświętszej Maryi Panny na
- Ach, czy jestem przekonana o prawdziwości objawienia?
Odpowiedziałabym twierdząco nawet wtedy, gdyby usiłowano mnie zabić, i to nie
jednym ciosem, ale powoli.
- Jak siostra zdecydowała się opuścić tę drogą górę, gdzie widziała
Maryję?
- Ach, Jej już tam nie było! Odeszła, a nas zostawiła sierotami...
Matka
przełożona powraca do ataku:
- No, siostro Mario od Krzyża, niechże siostra da wspaniałomyślnie ten
zeszyt, niech zrobi tę małą ofiarę!
- To nie jest mała ofiara, to wielka... Ale czy naprawdę chcecie, droga
panno, abym Wam dała swój drogi zeszyt?... Wobec tego - proszę bardzo...
Pozwólcie mi tylko wyłączyć z niego jedną kartkę.
Wtedy
pokazawszy jej jedną kartkę, zapytałam:
-
Którą mam wyciąć? Nie tę, nieprawdaż? Sądzę bowiem, że siostra woli tę.
Mówiąc to wskazałam na kartkę pokrytą pierwiosnkami. Gdy Melania dała
znak potwierdzenia, wycięłam tę kartkę i dałam jej".
WYJAZD
Trzy
dni później (20 września 1854) panna des Brulais, wzruszona, opisuje swej przyjaciółce
nowe wydarzenie dnia: "S. Maria od Krzyża opuszcza Francję. I oto za kilka
dni ta pasterka mieszkać będzie w Anglii! Jak długo? Nie wiem. W każdym razie
dziś rano odjechała do Grenoble w towarzystwie księży Chambon i Gérin oraz ojca
Burnoud (przełożonego misjonarzy saletyńskich) i ks. prałata Newsham. Wyjazd
ten był tak nieprzewidziany, że jestem osłupiała ze zdumienia...
Biedne
dziecko dopiero po uroczystościach (obchody ósmej rocznicy objawienia)
dowiedziało się o zamiarze wyjazdu. Wczoraj wieczorem, w chwili gdy miała
opuścić
Ks.
prałat Newsham jest zachwycony, że może zabrać s. Marię od Krzyża, spodziewa
się bowiem, że obecność uprzywilejowanego dziecka Matki Bożej przyczyni się do
nawrócenia jego kraju.
W
dalszym ciągu swego listu, zakończonego w dniu następnym, panna des Brulais
odtwarza swej przyjaciółce ostatni (przed odjazdem) obraz Melanii na świętej
górze objawienia.
Karawana
wyruszyła z Corps o zmroku w wigilię święta. Począwszy od wsi Dorciéres
zapadająca ciemna noc sprawiała, że marsz niedoświadczonych pątników stawał się
coraz bardziej niebezpieczny. Panna des Brulais bardzo się bała, miała bowiem
skłonność do zawrotów głowy. A oto dosłowny fragment jej listu: "s. Maria
od Krzyża była naszą Opatrznością, szła przodem, z jak najczulszą troskliwością
wskazując nam te ścieżki, którymi mieliśmy iść i te, w które nie należało się
zapuszczać. Była dla nas ujmująco miła; podążaliśmy za nią z radością".
Nazajutrz
krótkie pożegnanie i szybki odjazd. Wygnanie. Biedna i bez środków do życia,
niepotrzebna w rodzinie, niepotrzebna w klasztorze, gdzie przecież miejsce
wydawało się najodpowiedniejsze dla niej, wypędzona z owczarni przez...
pasterza, idzie w nieznane, powierzywszy - posłusznie, jakby z zamkniętymi
oczyma - swe losy nieznanemu duchownemu.
Oto
więc nieubłagany los skazał ją na tułaczkę, która się skończy dopiero z jej
życiem.
DARLINGTON
Pobyt
Melanii w Anglii trwać będzie sześć lat: od września 1854 do września 1860 r.
Lata
ciemne, słabo oświetlone zbyt małą liczbą dokumentów, lata mroczne, zaciemnione
mgłą nieporozumień. Właściwy Melanii lakonizm skąpi szczegółów. Jeszcze skąpsze
są wyciągi z archiwum karmelu w Darlington, które zdołano dotychczas zdobyć.[23]
Trzeba
ich ściśle się trzymać, nie można bowiem brać poważnie pod uwagę kilku anegdot,
które już krążą o Melanii, podawane bez kontroli z ust do ust, z klasztoru do
klasztoru. A więc siostrę Marię od Krzyża miała nurtować jakaś dziwna choroba,
a jej skrytą przyczyną był ów pas nabity gwoździami, noszony jak wiemy z jej
autobiografii - przez czterdzieści lat. No, ale przecież to nie pas, lecz
łańcuch żelazny, gruby i ciężki, który na pewno cały byłby wrósł w jej ciało,
gdyby pewnego wieczoru, kiedy s. Maria od Krzyża sama znajdowała się w kaplicy,
nie pękł na rozkaz Najświętszej Panienki i z brzękiem nie upadł na posadzkę.[24]
A oto jeszcze inny cud. W czasie pobytu w darlingtońskim karmelu siostra Maria
od Krzyża nawiedzona została ślepotą i przy łożu śmierci siostry konwerski,
która akurat umarła, otrzymała łaskę uzdrowienia jako dowód, że zmarła została
przyjęta do nieba. Z. drugiej znów strony miała ponoć jakieś tajemnicze zatargi
z kardynałem Manningem. I nie wiadomo jak by się to skończyło, gdyby...
Ale
Melania nie uznaje legend: zatargom zaprzeczyła, inne pogaduszki pomija
milczeniem.
Jednakże
te powiastki mają swą wymowę, Mianowicie ujawniają istnienie dwu przeciwnych
nurtów opinii, które usiłują Melanię porwać: jeden unosząc ją i wywyższając,
drugi pogrążając i czyniąc podejrzaną w oczach władz kościelnych. Jest ona
znakiem, któremu ludzie się sprzeciwiają.
Co sobie obiecywał ks. prałat Newsham, zabierając Melanię do Anglii?
Nie wiemy. Być może, on sam nie wiedział. Pospieszny wyjazd po nagłym
porozumieniu się z biskupem Ginoulhiac daje podstawę do rożnych przypuszczeń.
W archiwum darlingtońskim czytamy: "Początkowo była mowa, że s.
Maria od Krzyża założy dom jakiegoś zakonu czynnego w naszym kraju".
Tymczasem Melania nawet nie wspomina o tym. "Pierwsze dni swego pobytu w
Anglii - pisze ona do księdza Combe 29 kwietnia 1899 r. - upłynęły mi na
zwiedzeniu kilku kościołów i kilku świątyń protestanckich oraz kolegiów
(seminariów). Następnie przybyłam do Carmel-House koło Darlington". I to
wszystko.
Ks. prałat Newsham był doktorem teologii oraz regensem seminarium św.
Kutberta w Ushaw (Cumberland). Odbył pielgrzymkę do
Jakkolwiek
by było, jeśli ks. Newsham powziął nagle jakiś plan, jeszcze prędzej go
porzucił, a nawet sam się rozstał z Melanią po upływie kilku dni. Wydaje się,
że zabrawszy ją z Francji, odegrał całą swą rolę...
Wielebni
księża wstąpili do nas z s. Marią od Krzyża - czytamy w archiwum karmelu
darlingtońskiego - by następnie pojechać dalej na północ, do siebie. Siostra
była bardzo cierpiąca, słusznie tedy przypuszczano, że lepiej będzie, gdy
pozostanie u naszego księdza kapelana. Tam włożyła swój habit sióstr Opatrzności
Bożej, którego w podróży nie miała na sobie".
Darlington (Durham) był dla obu duchownych z Cumberland ostatnim etapem
ich podróży. Podjęli ją nazajutrz. I odtąd nie będzie już o nich mowy (w
związku z Melanią) ani w Darlington, ani gdzie indziej.
Dla Melanii powodem wyjazdu z Corenc był - jak sobie przypominamy -
stan jej zdrowia, konieczność zmiany klimatu, a więc dla jej wypoczynku, z
miłości zostawiono ją w Darlington.
Gościnności
udzielił jej - jak już wspomniano - kapelan karmelitanek, ks. Brown, kapłan
świecki. Dla konwenansu wolał, aby nosiła habit zakonny. Nikt się nie pytał,
czy nie będąc już faktycznie nowicjuszką sióstr Opatrzności w Corenc, ma
jeszcze prawo noszenia ich habitu. Ale wszelkim wymaganiom stało się zadość.
Przyzwoitość jest zachowana, a Melania potwierdza niezmienność swego mocnego
postanowienia pozostawania własnością Bożą, rzecz, na której najbardziej jej
zależy i którą nade wszystko stara się wszelkimi środkami napotykanymi na
drodze, jaką wybrała - zachować żywą i niewzruszoną.
Bliskość
karmelu jest jednym z nich. "Często przychodziła do naszej rozmównicy -
czytamy w kronice karmelu. - Wreszcie widząc, że jest tak chora, uzyskałyśmy od
ks. biskupa Hogartha pozwolenie na wejście jej do klauzury w celu leczenia się.
Było to w roku 1854. Wkrótce wyraziła gorące pragnienie zostania karmelitanką.
Po naradach urządzono głosowanie, na którym przeszła. Habit otrzymała 23 lutego
1855. Profesję złożyła roku następnego". Ona sama opowiada te fakty w
liście do ks. Combe z 29 kwietnia 1899 - ale inaczej: "Niemal codziennie
te dobre zakonnice zapraszały mnie, abym przyszła do kraty ich rozmównicy
spędzić z nimi godzinę rekreacji. Jest rzeczą naturalną, że te święte córki
świętej Teresy umiały mówić tylko o dobrym Bogu. Żebym przynajmniej nauczyła
się go kochać! Pewnego dnia, gdy byłam jak zwykle w rozmównicy, poczułam się
źle i straciłam przytomność. Natychmiast uderzeniem w dzwon wezwano kapelana,
aby posłał kogoś do biskupa z prośbą, by mnie upoważnił wejść do klauzury i
otrzymać tam pomoc. Gdy przyszłam do siebie, ujrzałam się w celi na łóżku,
otoczona zakonnicami.
Tego
dnia pozostałam w klasztorze, nie troszcząc się o to, co będzie dalej.
Następnie siostry zachęcały mnie, abym została karmelitanką, a przynajmniej
abym przyjęła ich habit, gdyż to - mówiły - do niczego mnie nie zobowiązuje.
Odbyłam wtedy miesiąc postulantury, po czym otrzymałam habit święty. Było to za
wiele dla mnie, grzesznicy, mimo że to życie bardzo mi się podobało. W końcu
zbliżył się moment złożenia ślubów świętych. Przerażona tak wielką czynnością,
a także świadoma misji, jaką miałam do spełnienia, powiedziałam - nie dając
wyjaśnień - że nie czułam się powołana do złożenia profesji, że chcę pozostać
nowicjuszką, a ponieważ to było niemożliwe, nie pozostawało mi nic innego, jak
tylko wrócić do świata.
Po
kilku dniach poinformowano mnie, że ks. bp Ginoulhiac postanowił ekskomunikować
mnie w całej swej diecezji, jeśli wrócę do Francji. Wobec tego bardzo mnie
zachęcano - bez wątpienia dla mego własnego dobra - a nawet wywierano nacisk na
mnie, abym złożyła profesję. Dnia 24 lutego 1856 roku złożyłam więc śluby
(jednakże bez ślubu zachowania klauzury - Bóg sam to wie, wie również, że
należę do Niego)".
To
wewnętrzne ograniczenie zakresu ślubów musiało wiele kosztować tę, która przez
całą resztę swego życia przestrzegała bezwzględnej szczerości i która napisała
(w liście do p. Schmida z 16 lipca 1895): "Ja nie należę do rasy
nietoperzy; lubię słońce i jasny dzień". Kroniki darlingtońskiego karmelu
informują nas, że "ze względu na nieznajomość języka angielskiego nowicjat
s. Marii od Krzyża nie był całkowicie tym, czym być powinien". Mimo to nie
opóźnia się jej profesji, ale raczej przyspiesza. Jej zdrowie - o którym ciągle
się mówi, że jest złe - nie stanowi przeszkody. Groźba ekskomuniki biskupa
Ginoulhiac nie usposabia nieufnie nikogo ani w domu zakonnym, ani w pałacu
biskupim. Wreszcie zachowanie się Melanii zdradza tu jej charakter, ale też nie
wywołuje u niej żadnych wyrzutów sumienia ani żalu, ani nawet skrupułu; nie,
ona nigdy czegoś podobnego nie odczuwała.
Gdy dwadzieścia cztery lata później, w czasie kiedy ze swą staruszką
matką mieszkała w Cannes, przyszła z wizytą do księdza Borisa - diecezjalnego
proboszcza z Ars, jak mówiono - wizyta trwała długo. "Gdy się skończyła -
notuje matka Maria Eynard która towarzyszyła Melanii - ks. proboszcz wydawał
się zafrasowany, ona zaś spokojna i pogodna. W drodze powrotnej towarzyszył nam
dość długo, stale z nią rozmawiając. Gdy się zatrzymał, by nas pożegnać, rzekł
jej : "Ale ostatecznie siostra złożyła śluby. - Tak, ale wobec Boga
protestowałam przeciw temu ślubowaniu. To było wszystko..." Po tej
odpowiedzi kapłan wydawał mi się, jakby mu jakiś wielki ciężar spadł z głowy...
Oddaliłam się nieco (z delikatności) i wtedy ujrzałam jak siostra klęka, by
otrzymać błogosławieństwo".
Karmel
nic więcej nie mówi. Tymczasem fakty istnieją i, widziane z zewnątrz, są
enigmatyczne.
Czyż
nie zdarza się to często, gdy w grę wchodzą powołania prawdziwie nadnaturalne?
Jakże okrężnymi drogami dochodzą one do głosu!
Ale
co jest ich motorem? W naszym wypadku motorem jest epoka, trzykroć
porewolucyjna, z niestałością swych instytucji społecznych? Istotnie w latach
1848-1900 liczne są przykłady tych rozdroży duchowych, do których dobiegają
zadyszani budowniczowie dzieł Bożych i, wypatrując drogowskazu, niekiedy ranią
się trafiając na przeszkody wśród mroku.
W
roku 1852, to o. Alfons Maria Ratisbonne, syn rabina, który - po dziesięciu
latach studiów i prac w Towarzystwie Jezusowym - z nieprzepartą siłą wzywany w
głębi swej duszy do oddania się dziełu Matki Bożej Syjońskiej, opuszcza pewnego
ranka zakład naukowy przy ulicy Vaugirard w Paryżu, pozostawiając swych
współbraci w osłupieniu a swego kierownika duchowego, ojca de Ravignan, w
wątpliwościach i niepokoju co do swej przyszłości.
W
roku 1856 bł. Piotr Julian Eymard, który już porzucił duchowieństwo świeckie
diecezji Grenoble i wstąpiwszy do niedawno założonego Towarzystwa Maryi,
pracował w nim wydajnie przez siedemnaście lat, z kolei wyrywa się i z niego
wśród bolesnych walk, by w końcu, po zwolnieniu ze ślubów, poświęcić ostatnie
lata swego życia założeniu zgromadzenia zakonników Najświętszego Sakramentu.
Bliższy nas, o. Karol de Foucauld, profes w zakonie trarpistów, mimo wszelkich
wysilków przełożonych, aby go zatrzymać i mimo ich gry na zwłokę, wreszcie
dopiął swego: uzyskuje zwolnienie ze ślubów, udaje się do Nazaretu by tam wieść
życie pokory i poniżenia jako furtian sióstr klarysek.
Założycielka
sióstr Franciszkanek Misjonarek Maryi, matka Maria od Męki Pańskiej, była nie
tylko profeską, ale nawet przełożoną prowincjalną (w Indiach) sióstr
Wynagrodzicielek Najświętszego Sakramentu. Bolesny (choć dotąd jeszcze
tajemniczy) był dramat zerwania z przeszłością, pełną poświęceń i drogą dla
niej, ale też nowe życie - nie mniej owocne i święte.
Bolesne
zdumienia, piekący żal, nieustanne drażnienia, krzywdzące przypuszczenia
otaczają tego rodzaju zwroty, trudne do zrozumienia a jeszcze trudniejsze do
wyjaśnienia.
Jeden
z najbardziej typowych i uderzających przypadków - to życie s. Marii Jezusa
Ukrzyżowanego. Ta mała Palestynka, która po przebyciu wszelkiego rodzaju
niezwykłych przygód zdołała wstąpić do karmelu w Pau, ledwie została
postulantką, a już otrzymała objawienie - a nawet poniekąd rozkaz z góry -
podjęcia się założenia karmelu w Mangalore. Do tego właśnie klasztoru miała
należeć. Wyjechawszy do Indii z pierwszym zalążkiem fundatorek, złożyła
profesję w Mangalore wśród ogólnej radości innych i własnego szczęścia. Było to
21 listopada 1871 r.
Już
w dziesięć dni potem atmosfera wokół niej całkiem się zmieniła. Jej przeorysza
i powiernica, matka Elia, zmarła tuż po przybyciu do Indii. Nie mogąc i nie
chcąc zdradzić tajemnic swego mistycznego życia nikomu innemu jak tylko swemu
spowiednikowi lub biskupowi, młoda profeska stała się przedmiotem ciekawości
innych osób, które śledziły jej zachwyty, gwałciły tajemnicę jej stygmatów,
podejrzewając ją o ducha pychy i uleganie złudzeniom: jej ekstazy są tylko grą,
a stygmaty ranami zrobionymi własnowolnie nożem. Nadto wkrótce, na domiar
udręki, zostaje pozbawiona podpory swego spowiednika zwyczajnego, modli się
więc, aby została uwolniona od stygmatów i zachwyceń. Zostaje wysłuchana. Ale
oto jakiś nieprzeparty impuls zmusza ją do wyjścia z klauzury. Czyżby to był
demon? Czyżby została opętana? Memoriał biskupa diecezji Mangalore potwierdza
to przypuszczenie i zaświadcza, że wszystkie cudowne fakty życia s. Marii
Jezusa Ukrzyżowanego są pochodzenia diabelskiego.
Jakkolwiek
by było, jej przeznaczeniem nie jest żyć w Mangalore. Po kilku ciężkich
miesiącach przełożeni ją odsyłają do Pau. Tu wkrótce zostaje rehabilitowana.
Pojedzie założyć karmel w Betlejem i umrze tam w trzydziestym trzecim roku
życia z wycieńczenia i cierpień jako przebłagalna ofiara.
Melania,
którą ks. kanonik Brandt zapoznał z tym zaiste heroicznym życiem, pisze do
niego (z Cannes 18 czerwca 1889 r.), że s. Maria Jezusa Ukrzyżowanego jest
przed Bogiem wielką świętą. Melania sama dobrze wie, że drogi Boże nie są
drogami ludzkimi i że gdzie krzyż, tam w oczach zwykłego ogółu ciemnota i
skandal.
Tymczasem
lata płynęły w Darlington. Zbliżał się rok 1858, w którym według rozkazu Matki
Bożej miała być odkryta tajemnica. To odkrycie było misją pasterki
saletyńskiej, dominującą nad wszystkim innym. Wiedział o tym również Ojciec
święty, który pierwszy poznał tajemnicę. Gdyby go poinformowano o tej misji,
byłby pozwolił Melanii wyjść poza klauzurę. Ale był on daleko, niedostępny dla
skromnej pasterki. Jednakże tylko jej przełożeni mogli go poinformować. A
przecież zarówno biskup Darlingtonu, jak i przeorysza karmelu zdawali się nie
mieć żadnego wyobrażenia o tym, co się dzieje w Melanii. Zapiski w kronice
sióstr odzwierciedlają tylko zmartwienia, jakie im powoduje stan podniecenia -
jeśli nie niewytłumaczalny, to przynajmniej niezrozumiały - "biednej
siostry Marii od Krzyża".
Jesteśmy
w początkach 1858 r. "...Jej umysł ulega zamąceniu. Życie jej tutaj było
za monotonne. Jest rzeczą możliwą, że jej umysł, który uległ osłabieniu,
tęsknił za życiem ruchliwym, które prowadziła przed przybyciem tutaj.
1859:
Pewien dobry redemptorysta w toku nauk rekolekcyjnych, które głosił tego roku,
miał nadzieję, że uda mu się dodatnio wpłynąć na nią. Jednakże rezultat nas
rozczarował.
1860:
Opatrzność Boża zdawała się ziszczać nasze nadzieje dokonania się szczęśliwej
przemiany, przysyłając nam pod koniec 1859 roku swych umiłowanych sług, a
następnie - w lutym bieżącego roku - pewnego pasjonistę, ale wynik nie był
trwały.
Wrzesień
1860. Biedna s. Maria od Krzyża stawała się coraz bardziej niezrównoważona, a
wizyta, z którą przybyła jej siostra Maria, jeszcze pogorszyła ten stan rzeczy.
We wrześniu s. Maria wyrzuciła przez okno kartki papieru, gdzie się znajdowały
zdania, które przechodnie interpretowali jako skargi na zatrzymanie jej
przemocą w klasztorze. Ks. bp Hogarth przybył do klasztoru i na jej żądanie
pozwolił jej wrócić do matki. Pewien kapłan świecki, zakonnica chórowa i
postulantka towarzyszyli jej aż do Marsylii, gdzie przebywała jej matka.
Niejaki pan Geille i jego żona przyjęli ją życzliwie. Pan Geille napisał do
nas, by nas poinformować, że Ojciec święty nie zwolnił jej ze ślubów, lecz
tylko pozwolił jej żyć poza zakonem w innych klasztorach bez ścisłej
klauzury".
Melania ze swej strony pisała do księdza Combe (w listach z 4 i 17
kwietnia 1887 r.):
"Co mogę powiedzieć z największą szczerością, to to, że nikt w
świecie nie zmuszał mnie do wyjazdu z karmelu darlingtońskiego; ja sama
chciałam wyjechać. Zarówno biskup Darlingtonu jak siostry karmelitanki robili
wszystko, co mogli, aby mnie zatrzymać. Ta walka trwała przeszło rok: konwent
usiłował mnie zatrzymać, ja starałam się odejść. Stale się upierano, abym
pozostała wbrew mej woli. Wtedy, zrozpaczona, wymyśliłam fortel... Natychmiast biskup
Darlingtonu powiedział mi, że jeśli chcę wrócić do świata, powinnam skierować
do niego prośbę na piśmie; uczyniłam to niezwłocznie. Oto więc jak opuściłam
karmel.
Ankieta, o której była mowa, jest dowolnym falsyfikatem: żadnej ankiety
nie było. Osobom, które wyraziły pragnienie, abym pozostała za klauzurą Ojciec
święty Pius IX powiedział: ona nie może spełniać swej misji w klasztorze
klauzurowym.
Jeśli zaś chodzi o kardynała Manninga, to ani go znałam, ani widziałam,
i nie wiem, dlaczego miesza się go do sprawy prywatnej między biskupem miejsca
a mną. Biskup Darlingtonu pozwolił mi powrócić do Francji bezwarunkowo. Nie
wiem, czy mógł czy nie mógł mnie sekularyzować. Jakkolwiek by było, powinien
był wiedzieć, że bierze na siebie odpowiedzialność za mój nowy stan. Pius IX
zwolnił mnie z klauzury, z oficjum i z tego wszystkiego, co by nie było zgodne
z moim nowym stanem; ale śluby pozostawiono mi, zresztą ja sama tego pragnęłam.
Słyszałam jednak (nie przypominam sobie, czy to z ust biskupa Zoli czy biskupa
Petagna), że zostałam zwolniona ze ślubów. W każdym razie zachowuję je tak, jak
tylko jest to możliwe...
Nie lubię myśleć o tych dwu smutnych latach,[25]
które spędziłam w najczarniejszym mroku swego życia. Dziękuję miłosierdziu
Bożemu, które mnie podtrzymywało i które chciało, żebym nie zwariowała - tak,
nie stała się wariatką. Chwała wiekuista naszemu bardzo kochającemu Jezusowi,
który podtrzymuje dusze nawet najbardziej opuszczone. Opowiem Ci, mój Wielebny
Ojcze, tylko ten drobny fakt; resztę Ojciec sam oceni.
Wspólnota
zakonna sprowadziła pewnego zakonnika do głoszenia nauk rekolekcyjnych. W
czasie dziesięciodniowych rekolekcji zakonnice były obowiązane spowiadać się
przed nim. Pewnego dnia, po mojej spowiedzi, ten dobry i święty zakonnik
zapytał mnie: Czy nie zdarzyło się kiedykolwiek siostrze, iż przypominając
sobie kogoś lub coś, nie miała siostra pewności, czy widziała lub słyszała tę
osobę albo rzecz, czy też siostrze tylko tak się śniło? Odpowiedziałam mu
szczerze: Tak, raz w podróży zobaczyłam pewną osobę i zdawało mi się, że ją
poznaję, ale nie przypominam sobie, czy rzeczywiście gdzieś ją spotkałam, czy
też był to zwykły sen. - Ach - odrzekł mi na to - oto objaw prawdziwego
obłąkania. I od tego czasu siostra całkiem popadła w obłąkanie; tak, siostra
jest obłąkana, i to bardzo obłąkana. Po tych słowach odszedł. Zakonnice, którym
ten poczciwy zakonnik udzielał nauk, traktowały mnie tak, jak na to zasłużyły
moje grzechy. Niech Bóg będzie błogosławiony".
Jej
matka przeprowadziła się do Marsylii. Otrzymała zatrudnienie u pana Geille,
szanowanego przedsiębiorcy, wielkiego katolika; był on prawdopodobnie też jedną
z tych osobistości, którymi - z racji ówczesnej sytuacji Kościoła we Włoszech -
papież posługiwał się w razie potrzeby.
Stanęło
więc na tym, że aby usunąć przyczynę niepokoju karmelitanek w Darlington i
załatwić sprawę definitywnie, Ojciec święty wyraził wolę Kościoła względem
jasnowidzącej saletyńskiej.
Epizod
przeszedł do historii.
MARSYLIA
I KEFALLENIA
Melania
wylądowała w Dieppe 26 września 1860; świadczy o tym stempel w jej paszporcie.
Po dwóch dniach była w Marsylii. Została przyjęta, jak już wyżej wspomniano,
przez p. Geille (Boulevard de
Pan Geille doskonale wyczuł, co należało zrobić: niezwłocznie zapoznał
Melanię z o. Barthez, z Towarzystwa Jezusowego, który założył i prowadził w
Marsylii kongregację Sióstr Współczucia (kompasjonistek). Celem tego
zgromadzenia było wychowywanie sierot-dziewcząt i kształcenie służących.
Przyjmowało również wolne pensjonarki; w takim właśnie charakterze została
przyjęta Melania.
Wydaje się, że początkowo nie wiedziano tam o niej nic lub prawie nic.
Zresztą trzyma się ona na uboczu, z rezerwą i przezornością. Skoro tylko
znajdzie się sama, z dala od niedyskretnych spojrzeń, zaczyna redagować sekret,
aby móc go przekazać tym, których Opatrzność Boża jej przyśle dla zapoznania
się z nim i rozpowszechniania go. Pięć arkuszy pierwotnej redakcji (o których
jest mowa w dzienniku ks. Combe pod datą 7 listopada 1902) datuje się z tego
czasu.
Melania ma teraz lat 29. Ubiera się w kostium, którego model Najśw.
Panna pokazała jej w widzeniu, jakie towarzyszyło dyktowaniu reguły Apostołów Ostatnich
Czasów. Składała się na niego czarna prosta sukienka z białym kołnierzykiem,
obszerna czarna peleryna, mały czarny czepek z białą wypustką, który w razie
wyjścia przykrywa się welonem. "Habit zakonny jest tylko środkiem -
napisze ona do ks. Brandta 14 kwietnia 1884 r. - Na połów dusz (aby nie być
zauważonym) można wyjść w ubraniu zwyczajnym".
Jej dar apostolstwa uwypuklał się zapewne dość wyraźnie, aby wzbudzić
zainteresowanie i zaufanie całego zakładu. Już to z tej racji, już to z powodu
nie dość licznego personelu, już to wreszcie dlatego aby jej umożliwić opłatę
za utrzymanie, żąda się od niej usług, a nawet powierza poważne obowiązki: uczy
katechizmu nowicjuszki konwerski. "Był to - jak sama pisze do ks. Combe 29
kwietnia 1899 r. - delikatny sposób zmuszenia mnie do uczenia się zasad naszej
świętej religii". Pewnego dnia poproszono ją, aby zastąpiła w klasztorze
chorą zakonnicę; i oto staje się nauczycielką. "Ale to nie wszystko"
- mówi o. Barthez - trzeba będzie, żeby siostra jeszcze włożyła na siebie habit
zakonny". "W związku z tym wysunęłam pewne trudności - ze względu na
swoją niegodność. Wieczorem ojciec założyciel znów przyszedł do mnie i nalegał,
mówiąc jednak, że nie zamierza zobowiązywać mnie do niczego, że będzie to tylko
habit wypożyczony itp... Widząc, jak bardzo trapi się tym, że nie ma nikogo do
zastąpienia chorej siostry, wyraziłam zgodę bez zobowiązywania się do
czegokolwiek".
Zgromadzenie
miało w Grecji, na wyspie Kefallonii, sierociniec, w którym panoszył się nieład
i skandale - pod kierownictwem kapelana włoskiego, osobnika podejrzanego,
którego papież Pius IX wygnał z Rzymu. Przełożone postanowiły wysłać tam
asystentkę domu macierzystego, matkę od Ofiarowania, i przydzieliły jej do
pomocy Melanię. Misja nieoczekiwana. Czyż - tak jak dla zastąpienia chorej
nauczycielki nie było nikogo do podjęcia się tego ryzykownego zadania? Czyż
Melania sama była na miarę wymagań rokujących nadzieję sprostania temu zadaniu?
Czy chciano ją oddalić od Francji, jak tego każe się domyślać lakoniczna
notatka w kronice karmelu darlingtońskiego, według której papież miałby wydać
zarządzenie, dość nieprawdopodobne, zakazujące jej pobytu we Francji i
Włoszech? Czy tylko chciano przenieść ją z domu marsylskiego, gdzie bezwiednie
i wbrew woli wywierała zbyt wielki wpływ?
Jedna
tylko rzecz jest pewna, mianowicie, że wyzwalając sierociniec spod niegodnego
kierownictwa i przeprowadzając go na wyspę Korfu, do klasztoru sióstr
kompasjonistek, udało się jej radykalnie uzdrowić w nim stosunki. Melania
opuściła Marsylię 21 listopada 1861 r. z matką od Ofiarowania. Do sierocińca na
Kefallenii "przybyłyśmy już w nocy - opowiada ona księdzu Combe, który to
zanotował w dzienniczku pod datą 12 listopada 1902. - Z sypialni chłopców do
sypialni dziewcząt prowadziły drzwi. Odmówiłam udania się na spoczynek -
ciągnie dalej Melania - dopóki nie zostały zamknięte. Kapelan powiedział, że
zobaczy się to nazajutrz, ale ja nie chciałam słuchać jego racji. W końcu
zabito drzwi deskami...". "Siostra dyskutowała z nim po włosku? - pyta
ks. Combe. - Tak, trzeba było! - Czy siostra znała kilka słów włoskich? - Nie
znałam ani słowa, ale przecież trzeba było się porozumieć". Od tego
właśnie czasu Melania mówi i pisze po włosku swobodnie, a nawet poprawniej niż
po francusku. Miała ona akcent tak czysty, że uważano ją za Włoszkę, ściślej
Toskankę. Rys, który ją najbardziej cechował, to troska o jak najlepsze
spełnienie swych obowiązków względem dzieci, z których jedne były włoskie, inne
greckie. Wkrótce tak opanowała grekę nowożytną, że mogła przerabiać lekcje tak
z jednymi jak z drugimi.
Misja
ta trwała dwadzieścia jeden miesięcy. Po zwiedzeniu Aten z pomnikami ich
starożytności obie podróżne powróciły do Marsylii 14 sierpnia 1863 r.
Wielkie
zmiany zaszły u sióstr kompasjonistek. O. Barthez już nie żył. Ojciec Calage,
który był jego następcą, poradził Melanii wracać do kompasjonistek i umieścił
ją prowizorycznie u karmelitanek przy ulicy du Renard.
Jednakże
po kilku miesiącach wróciła do kompasjonistek.
U
sióstr tych znalazł przytułek pewien biskup włoski wygnany przez rewolucję. Był
to ks. Petagna, ordynariusz diecezji Castellamare di Stabia, "mój dobry
biskup, mój święty biskup" - powie o nim Melania.
Ks.
biskup Petagna przeszedł do historii jako patetyczna postać kapłana
prześladowanego. Jego głęboka wiara, dziecięca pobożność, czułe nabożeństwo do
Madonny - to dyspozycje, które sprawiły, że wierzył w
Melania
znała język włoski, było więc rzeczą naturalną, że polecono jej świadczyć pewne
usługi wygnańcowi. Ich stosunki nabrały więc charakteru na wskroś ojcowskiego
ze strony biskupa, a dziecięcego ze strony Melanii i - obustronnie - na wskroś
nadprzyrodzonego.
Oboje
zbliżali się do siebie tym bardziej, że od śmierci założyciela i niedawnej
śmierci założycielki zakład kompasjonistek w Marsylii nie był przystanią
pokoju...
"To
długa historia - przypomina Melania w liście do p. Schmida z 30 marca 1895 -
ks. bp Petagna musiał dużo cierpieć. Po pięciu latach był zmuszany wyjechać,
mimo że rewolucja we Włoszech jeszcze trwała. Dwa dni przed odjazdem powiedział
mi: Przewiduję, że siostra nie będzie mogła pozostać tutaj. Jestem zmuszony
odejść, mimo że nie wiem, czy będę mógł powrócić do swej diecezji... Jeśli będę
mógł tam przebywać, a siostra nie będzie mogła tu pozostać, proszę pisać do
mnie: cała moja diecezja będzie stała otworem dla siostry. Kilka miesięcy potem
napisałam do niego. Mój odjazd był postanowiony". (Ks. biskup Petagna
odjechał z Marsylii w listopadzie 1866 r.).
Dawna
asystentka, z którą Melania była w Grecji, matka od Ofiarowania; wprosiła się,
aby ją odwieźć, i - mówi Melania - "towarzyszyła mi aż do Włoch wbrew
formalnemu zakazowi swej przełożonej. Ja zaś jej potrzebowałam, aby ćwiczyć się
w cierpliwości, której mam tak mało".
Ale
aby móc wyjechać, Melania czekała na odpowiedź ks. biskupa Petagna, która
jednak nie nadchodziła. Tymczasem w marsylskim zakładzie kompasjonistek
pokazano jej drzwi. Dokąd się udać? Jej matka powróciła już do Corps. Jedzie za
nią i Melania, zawsze w eskorcie matki od Ofiarowania; parę dni przebywa na
Voiron
jest w diecezji Grenoble. Czy biskup Ginoulhiac poczuł się zaniepokojony tym
nieoczekiwanym powrotem Pasterki? Dość, że co prędzej napisał do biskupa
Petagna, aby przyspieszył swą odpowiedź.
Potem
zwrócił się do matki od Ofiarowania, tej zakonnicy nielegalnie przebywającej
poza swym klasztorem, z prośbą, aby towarzyszyła Melanii, i zapewnił ją, że
załatwi jej sprawę w Rzymie, że więc może wyjechać niezwłocznie, bez skrupułów
(Dziennik ks. Combe, 12 listopada 1902).
Dnia
20 maja 1867 r. obie kobiety opuściły Francję, kierując się ku Neapolowi.
CASTELLAMARE
DI STABIA
Tym
razem Melania wyjechała na długie wygnanie, miała bowiem przebywać w
Castellamare di Stabia siedemnaście lat (1867-1884).
Castellamare
di Stabia leży na prawym brzegu Zatoki Neapolitańskiej, naprzeciw Wezuwiusza, w
pobliżu resztek ruin starożytnego miasta Stabia, zalanego lawą w tym samym
czasie co Pompea, położona w sąsiedztwie. Zatoka Neapolitańska pod względem
łagodności klimatu i uroku krajobrazów należy do najpiękniejszych zakątków
świata, ale Melania przybyła tam niemal wśród największego wrzenia politycznego
i natężenia walki religijnej.
Od
wejścia Garibaldiego do Neapolu (we wrześniu 1860 r.) oraz detronizacji i
wygnania króla Neapolu i Sycylii tudzież od zjednoczenia Italii pod berłem
dynastii sabaudzkiej, południowe Włochy stały w ogniu walk "czerwonych
koszul" i "czarnych", a era gwałtów bynajmniej jeszcze się nie
zakończyła.
Ks.
biskup Petagna, zapraszając Melanię do swej diecezji, przyrzekł jej swobodę,
jednakże gdy miał jechać do Rzymu, do papieża, za swój obowiązek uważał zamknąć
ją w klasztorze. "Zamiarem papieża było - informuje Melania p. Schmida
listem z 8 kwietnia 1896 - żebym nie pozostawała zamknięta w klasztorze. Nie
przybyłam tu, aby przebywać w klasztorze; jednak zostałam zamknięta w tym
czasie, tj. podczas podróży biskupa Petagna do Rzymu... Gdy przybyłam do
Neapolu, wrzała tu w pełni rewolucja; a raczej prześladowania religijne
otwarte, a tylko ukrywane - przez Garibaldiego i jego zwolenników - pod
płaszczykiem rewolucji. Otóż biskup Petagna, wiedząc, że jestem trochę
nierozważna i że, będąc na swobodzie nie omieszkałabym starać się przemawiać do
tych rozwścieczonych masonów, umieścił mnie w klasztorze, wprawdzie nie
klauzurowym, ale dla mnie dobrze zamkniętym, ponieważ nie mogłam wychodzić ani
przyjmować osób, które przychodziły mnie odwiedzić".
Jej
"zamknięcie" nie trwało długo. Garibaldczycy odeszli, wygnawszy pewną
liczbę zakonników i zakon- nic. Nastał względny spokój. Biskup Petagna,
powróciwszy z Rzymu do Castellamare, osiedlił tam również Melanię: Z aprobatą
Stolicy Świętej wziął ją pod swoją opiekę. Istotnie, Melania pisze do p.
Schmida (1 kwietnia 1898):
"Powiem
Panu szczerą prawdę. W roku 1867 ks. Petagna, mój biskup, udał się do Rzymu i
podczas posłuchań, których mu udzielił Jego Świątobliwość Pius IX, mówił o
mnie, o tym, jak się zachowywałam w jego diecezji itd., itd. Ojciec Święty
powiedział mu, że nie powinnam być zamknięta w klasztorze, lecz że powinnam być
wolna, aby móc spełniać swą misję. Sam biskup Petagna mówił mi o tym: opowiadał
to również innym osobom, które następnie powtarzały mi to.
Przyznano
mi przywilej, na mocy którego mogła być u mnie msza święta codziennie przez
cały rok, korzystałam także z innych przywilejów. Niech będzie za to chwała
Bogu, twórcy wszelkiego dobra".
Istotnie,
Melanię spotkało wielkie wyróżnienie - znalazła się w sytuacji
uprzywilejowanej. Jej biskup umieścił ją w pałacu Ruffo, gdzie dysponuje całym
piętrem tego wielkiego domu; ma swoją pracownię, kaplicę prywatną, którą
obsługuje kapłan wyznaczony przez biskupa (o: Fusco, redemptorysta włoski), z
tarasu dość rozległego, aby móc służyć za miejsce przechadzki, rozciąga się wspaniały
widok na zatokę i morze oraz okoliczne wsie i pola. Gdy ks. Fava, nowy z kolei
biskup Grenoble, przybył do Castellamare, dech mu zamarł w piersiach ze
zdumienia na widok scenerii, jaka otacza pasterkę saletyńską.
"Jego Ekscelencja zapytał nas - zwierza się Melania księdzu Rigaux
w liście z 28 lutego 1904 - kto z nami sąsiaduje. Odpowiedziałam, że mieszkamy
same. Na to on: Och, ależ wy mieszkacie po książęcemu!"
Ks. biskup Petagna łożył na wszystko, uważał bowiem Melanię za
narzędzie apostolstwa, które Opatrzność Boża cudownie mu dała wśród tego
tragicznego kryzysu, jaki przeżywał Kościół we Włoszech. Wobec niej powiedział
do biskupa Fava: "To Pan Bóg przysłał mi siostrę Marię od Krzyża, a ja Mu
za to codziennie dziękuję".
Jeśli zdrowie: Melanii pozwalało, biskup powierzał jej małą szkołę
dziewcząt. Po śmierci Melanii ks. kanonik Annibale di Francia spotkał się w
roku 1906 z jedną z nich, Wirginią Bonifacio, teraz dziewczyną światową. S.
Maria od Krzyża była jej nauczycielką i matką przy bierzmowaniu. Oto, co
Wirginia opowiedziała księdzu di Francia: "Liczne osoby ze wszystkich
warstw społecznych często przychodziły z wizytą do Melanii. Ona zaś przyjmowała
jedne, a odsyłała inne. Te ostatnie nie mogły w żaden sposób nakłonić jej do
ich przyjęcia; w końcu już wiedziano o tym jej nieprzejednanym ustosunkowaniu
się do tych, w których widziała duchem tylko próżną ciekawość i zamiar
wyszydzania rzeczy Bożych... Była ona bardzo surowa dla siebie samej i
prowadziła życie bardzo pokutnicze. Na sam jej widok doznawałam zbawiennej
emocji świętego lęku sądów Bożych... Mawiała nam: "Gdy jemy, powinniśmy
być obojętni, nie zwracając uwagi na to, czy to jest chleb, orzechy, ziemniaki,
oliwa, wino."
Biskup
Petagna bardzo ją cenił z powodu jej świętości. Z czasem wytworzyło się wokół
niej coś w rodzaju małej wspólnoty. Jej dary duchowe wywierały tak wielki wpływ
i ujawniały się z tak wielką miłością, że biskup polecił jej głosić nauki
ascetyczne zakonnicom kontemplacyjnym podległym swej jurysdykcji.
"Najdroższy Panie - pisze Melania do p. Schmida 22 marca 1895 -
jak już Panu mówiłam; nie wstąpiłam do żadnego klasztoru, ale często chodziłam
do karmelitanek i klarysek. Niektóre z nich pragnęły reformy, uzyskały więc dla
mnie od ks. biskupa Petagna pozwolenie, abym chodziła do nich głosić
konferencje na temat życia zakonnego. Ks. bp Petagna założył pewne zgromadzenie
zakonnic i chciał, żebym przez kilka miesięcy pouczała je o życiu zakonnym.
Chodziłam tam każdego ranka i popołudnia, ale nocy tam nie spędzałam..."
Cóż
to były za konferencje? Czy ona zostawiła jakieś notatki z nich? To mało
prawdopodobne. Gdyby bowiem tak było, księża di Francia i Combe zapewne by coś
z nich pochwycili. Musiała więc mówić tylko pod impulsem swej miłości, czerpiąc
z zasobu przeżyć doznanych na górze objawienia i komentując regułę, którą
wówczas otrzymała, a która jest wzorem i kanonem wszelkiego życia zakonnego.
Ona
w niej widzi nie tyle właściwy regulamin i nowy kodeks, ile przypomnienie,
odnowę ducha, który ma ożywiać wszelkie istnienie prawdziwie poświęcone Bogu.
Zakonnicy
i zakonnice, kapłani diecezjalni, ludzie świeccy troszczący się o zbawienie i
uświęcenie dusz - wszyscy, wszystkie zakony i stany mogą i powinni otrzymywać z
niej, czerpać z niej przez nieustanne i efektywne rozważanie - jeśli tylko mają
dobrą wolę - nową energię do miłości i apostolstwa.
Poświęcanie zbyt wielkiej uwagi kostiumom, habitom, szczegółom
zewnętrznym sprawia, że bierze się łupinę za jądro i prowadzi do małostkowego
współzawodnictwa. Gdy trzy zakonnice opuściły
"Gdyby
siostry zechciały afiliować się do Trzeciego Zakonu - pisze Melania do ks.
Brandta 7 stycznia i 15 maja 1891 - jak im radziłam w tych dniach, byłoby to
dla nich korzystne; a w oczach społeczeństwa nie byłyby odizolowane (od
wielkiej rodziny zakonnej) i zdane tylko na siebie same. Byłyby tercjarkami
żyjącymi wspólnie i przestrzegającymi reguły naszej słodkiej Matki Maryi, naszej
czułej Matki otoczonej różami, które symbolizują różaniec dany św.
Dominikowi". Następnie wyraziwszy żal, że siostry nie usłuchały jej rady,
Melania dodaje: "Byłyby one pod opieką przełożonych..., mogłyby czynić
dobrze z większą swobodą jako tercjarki w zakonie zatwierdzonym "
Ona sama, będąc już bez wątpienia członkinią Bractwa Różańca Świętego,
przyjęta została również do Trzeciego Zakonu św. Dominika. Dowodem tego
ogłoszenie o jej śmierci zamieszczone w biuletynie Bractwa z dnia 14 marca 1905
r., przysłanym księdzu Rigaux, proboszczowi w Argoeuves, przez o. Souverain,
dominikanina z Amiens. Otóż w rubryce "Nasi zmarli" tego czasopisma
czytamy: "Melania Calvat (Melania z
Gdzie, kiedy i przez kogo została przyjęta? Prawdopodobnie około roku
1880, w każdym razie między
Biskup Zola spowiadał Melanię od roku 1868. Przytłoczony pracami a
także już dotknięty chorobą, biskup Petagna musiał już wówczas poniechać
regularnego spowiadania i wtedy wybrał na kierownika i spowiednika Melanii o.
Zolę. Hrabia Salvatore Luigi Zola nosił białą sutannę i pelerynę kanoników
regularnych laterańskich opactwa Santa Maria di Pie di Grotta. W tym 1868 roku
miał lat czterdzieści sześć. Jako przeor - a od roku 1870 opat tego opactwa -
uczył zakonników i uczniów kolegium przyłączonego do opactwa. Do sanktuarium
opactwa, położonego na zachodnim krańcu Zatoki Neapolitańskiej, u podnóża
Pausilippe, ciągnęły pobożne rzesze ludu neapolitańskiego i tak pielgrzymi ci
roznosili daleko poza opactwo sławę tego wymownego i świętego opata.
W roku 1874 Pius IX mianował go biskupem diecezji Ugento, a w roku 1877
biskupem Lecce; dużej diecezji południowych Włoch. Lecce jest miastem wybitnie
maryjnym, gdyż wszystkie jego kościoły poświęcone są Matce Bożej (pod różnymi
Jej tytułami). Opatowi Zoli ciężko było oderwać się od życia klasztornego, ale
był za bardzo zdyscyplinowany i oddany sprawie zbawienia dusz, aby miał się przeciwstawiać.
Szlachetnego rodu, bardzo wykształcony i wybitny teolog, miał on temperament
poety i smak artysty.
W diecezji Ugento odrestaurował i przywrócił do pierwotnej czci i sławy
starożytne sanktuarium Matki Bożej na Krańcach Świata (de finibus terrae)
wzniesione na samym krańcu przylądka Leuca: W Lecce dzięki jego przykładowi i
jego kazaniom liczba powołań do seminarium duchownego wzrastała niebywale.
Zazdrosny o niezależność Kościoła, odmówił uznania rządu włoskiego, wskutek
czego nie otrzymywał pensji, lecz tylko świętopietrze (składane przez
wiernych). Bardzo umartwiony, nigdy nie spał w łóżku, lecz zadowalał się tylko
krótkim snem w fotelu. Muzyk całą duszą; lubił niekiedy zastępować w kościele
organistę, a w swym mieszkaniu improwizował na fisharmonii melodie, którymi
lepiej niż słowem dawał wyraz swym mistycznym aspiracjom. Jego sekretarz i
biograf, ks. Chiriatti, opowiada, że niewiele godzin przed zgonem i już
umierający otworzył jeszcze klawiaturę, by grając pomóc sobie sławić
miłosierdzie Boże. Zmarł w Lecce 5 kwietnia 1898 r. Jego proces beatyfikacyjny
jest w toku.
Dla Melanii był on powiernikiem i przyjacielem. Jak biskup Petagna tak
i on nie przestawał jej zachęcać do pełnienia tej misji.
KRÓTKA
PODRÓŻ DO FRANCJI
Tymczasem
burza wypadków dziejowych wstrząsała i Kościołem, i Francją, i Włochami.
Pragnąc odwiedzić - po wojnie 1870-1871 roku - swą rodzinę i ojczyznę, Melania
podjęła krótką podróż do Francji. Kilka tygodni spędziła w Corps i odbyła
pielgrzymkę na górę
Powróciła
do Castellamare zasmucona stanem Francji i przeświadczona, że nie czas jeszcze,
by na świętej górze można było wcielać w życie regułę, która tam była
podyktowana i tym sposobem dawać dowód, że może ona odnowić nie tylko maryjny
lud Francji, ale cały świat.
Jednakże
dążność do przebłagania Boga, do wynagrodzenia za grzechy wyraźnie się
zaznaczyła wśród katolików francuskich: dowodzi tego uchwalenie przez Parlament
francuski budowy bazyliki Najświętszego Serca Jezusowego w Paryżu jako wotum
narodowego, dowodzi tego wielka pielgrzymka do Ziemi Świętej. Również do
Ks.
biskup Fava, który z kolei objął stolicę biskupią (w roku 1875), natychmiast
zrozumiał, że nadszedł stosowny czas, aby zwrócić uwagę świata na
On
pierwszy urządził kapitułę generalną małej wspólnoty misjonarzy diecezjalnych,
których biskup Bruillard osadził w
O.
Bossan ustąpił w roku 1868. Sprawa pozostawała w zawieszeniu, a opinia
misjonarzy co do tej życiowej kwestii była podzielona. Ks. bp Fava z urzędu
wziął tę sprawę w swe ręce, przyjął dymisję o. Giraud, superiora i sam ułożył
projekt konstytucji oraz plan kolegium apostolskiego dla instytutu misjonarzy
saletyńskich.
SPRAWA REGUŁY I KONGRES
W
Castellamare nic nie wiedziano o tym wszystkim. Ale ze zbliżaniem się
trzydziestej rocznicy objawienia (19 września 1846-1876) Melania czuła naglącą
konieczność nadania sekretowi rozgłosu; który by poruszył sumienia, oraz
pobudzenia ewangelicznych przepisów reguły do wydania owocu.
"Pilno
mi zobaczyć - pisze ona do ks. Brandta w listach z 2 kwietnia i 19 czerwca 1877
r. - jak się zaczyna ten zakon, który ma zdziałać tyle dobrego w świecie.
Gorąco pragnę widzieć ten zakon Matki Bożej, a tymczasem nic nie mogę zrobić,
przeciwnie, widzę, że jestem przeszkodą dla wszelkiego dobra i zdolna wszystko
zepsuć... Jeśli chodzi o założenie klasztoru zakonnic, to powiem Księdzu
szczerą prawdę: pod każdym względem jestem niezdolna zrobić coś w tym
rodzaju". A jednak kandydaci do tego Zakonu Apostołów Ostatnich Czasów
przychodzili do niej - niemal wszyscy księża. Paru z nich przyłączyło się do o.
Fusco, by w sąsiedztwie Melanii i korzystając z jej inspiracji, prowadzić życie
modlitwy, pokuty i studiów sakralnych.
"Ks.
biskup upoważnił mnie - zwierzy się ona później (22 marca 1895) w liście do p.
Schmida do rozpoczęcia Dzieła Apostołów Ostatnich Czasów. Wzięłam dla tych
kapłanów pierwsze piętro pałacu; w którym mieszkałam":
Wszystko
robiono - wyjaśnia ona ks. Brandtowi w listach z 18 czerwca i 26 lipca 1877 r.
- z błogosławieństwem i na koszt dobrego biskupa z Castellamare. Wiedział o tym
wszystkim biskup Zola, a nawet przyszedł raz - 26 czerwca 1877 - odwiedzić małą
grupę i porozmawiać z Melanią o fundacji.
A
więc był start...
Kim
byli ci pierwsi dobrowolni inicjatorzy dzieła? Z wyjątkiem o. Fusco imiona ich
nie są nigdzie zanotowane.
Ale pałac Ruffo odwiedzali także goście przelotni. Najważniejszych
spośród nich można zidentyfikować na podstawie tego, w jaki sposób nawiązuje
się stosunki korespondencyjne Melanii z nimi. Jeden z pierwszych, to ks. Bliard
(od 1872 lub 1873). Nieco później zapoznał się z nią ks. Roubaud; interesujące
powołanie spóźnione. Początkowo był on profesorem w seminarium, potem proboszczem
w diecezji Fréjus. Melania mogła go spotkać lub słyszeć o nim w Marsylii.
Wreszcie dwukrotnie widziała się z wybitną osobistością, księdzem kanonikiem de
Brandtem z kapituły w Amiens.
Na Melanię zwróciła mu uwagę jej dawna mistrzyni
nowicjatu z Corenc, której poruczono założyć w Amiens filię domu Opatrzności.
Ostrzeżenia zawarte w sekrecie i duch reguły okazały się bardzo aktualne i
dobroczynne dla jego działalności kapłańskiej. Ze względu na jego wybitną i
szlachetną osobowość Melania widziała w nim przełożonego rodzącego się dzieła.
Darzyła go głębokim szacunkiem, żywiła nadzieję, że będzie on umiał zgrupować
wokół siebie powołania wyborowe, że dzięki niemu organizacja i rozrost zakonu
nabiorą rozmachu zarówno we Włoszech jak i we Francji.
Ale
czy znajdzie się dom i fundusze konieczne do realizacji zamiarów? Czy właśnie
dla omówienia tej kwestii przyjechał do Castellamare? To możliwe, ale nie
pewne. W każdym razie środki te są już zapewnione; ofiarował je ks. Ronjon. Oto
co o tym pisze Melania w pierwszym swym liście, datowanym 23 marca 1877, do ks.
kanonika de Brandta; który niedawno wyjehał z Castellamare:
"Jest
możliwe, że wkrótce będziemy mieli swój dom we Francji, a wtedy nowicjat będzie
odbywać się na miejscu. Pewien ksiądz, właściciel domu i kaplicy, chciałby mi
podarować to wszystko, dałby także coś na utrzymanie dwóch czy trzech osób; pod
warunkiem, że zapewnię tam stały pobyt kapłana do obsługi świątyni... Ten zacny
ksiądz chce, aby nie mówiono o tym, dopóki coś się nie zrobi. Jeśli jednak
będziemy zwlekać, obawiam się, aby nie oddał tego innemu zgromadzeniu".
Była to dyskretna zachęta, aby ks. de Brandt nawiązał stosunki z ks. Janem
Ronjonem.
Ks.
Jan Ronjon uchodził za oryginała, dobroczynnego wprawdzie, ale oryginała. Mieszkał
w Châlon-sur-Saône, w diecezji Autun. Nie miał żadnego stanowiska i niczego tak
nie ukochał jak samotną modlitwę i ubogich.
Oto przed 30 laty, dokładnie dnia 19 września 1846 roku około trzeciej
po południu, podczas modlitwy ujrzał on światło; poczuł się przepełniony
radością i w porywie tej radości ofiarował siebie i wszystkie swe dobra na
usługi Matki Bożej. Nieco później dowiedział się, że w tym samym, dniu i o tej
samej godzinie Matka Boża ukazała się w
Tymczasem
lata szybko mijały, a całkowita realizacja jego pragnienia i przyszłość drogiej
kaplicy napawały go głęboką troską.
Gdy
- nie wiadomo gdzie i od kogo - dowiedział się coś o regule Matki Bożej i o
przyszłym zakonie Jej synów, Apostołów Ostatnich Czasów, wiadomość ta wywarła
na nim wielkie wrażenie. Począł tedy informować się o fakcie i wreszcie podjął
starania o porozumienie się z jasnowidzącą. Ich kontakty zapewne rozpoczęły się
około roku 1874. Ks. Ronjon nie przystał do grupki kapłanów z pałacu Ruffo, ale
wkrótce - aktem notarialnym z datą 24 sierpnia 1878 r. odstąpił Melanii Calvat
swą kaplicę i mieszkanie; zapewniając jej przy tym rentę, wystarczającą do
konserwacji miejsc oraz utrzymania jednego lub dwu kapłanów do obsługi.
Wszystko
sprzyjało - a przynajmniej zdawało się sprzyjać - realizacji dzieła w
najbliższej przyszłości. Aczkolwiek chory ks. biskup Petagna śledził rozwój
sprawy z życzliwą troską. Regułę posłano do Rzymu do zbadania. Początki
pontyfikatu Leona XIII zdawały się sprzyjać inicjatywom. Melania pisze do ks.
Brandta 26 października 1878: "Sprawy w Rzymie układają się jak najlepiej;
trzej kardynałowie doszli do porozumienia,[26]
czeka się tylko na list ks. biskupa Petagna, aby móc dostać się do Ojca
Świętego i przedstawić mu, czego chce Najświętsza Dziewica".
Wtedy
to udał się w podróż biskup Fava... Tutaj, skoro Melania dwa razy zapisała - w
roku 1900 dla ks. Combe, proboszcza w Diou; w roku 1904 dla ks. Rigaux,
proboszcza w Argoeuve - opowiadanie tego, co zaszło, wystarczy przytoczyć tę
jej relację.[27]
Przyrzekłam
Księdzu - tak rozpoczyna Melania pisać, jeśli podoba się Bogu, swoją podróż do
Rzymu i to co ją poprzedziło, Kongres zorganizowany w imieniu Ojca świętego
przez J. Em. ks. kardynała Ferrieri, prefekta Świętej Kongregacji Biskupów i
Zakonników, to co na nim mówiono, swoją audiencję prywatną u Ojca świętego i
to, cośmy mówili; moje wstąpienie do wizytek salezjańskich, następnie moje
wystąpienie i to, co po nim się wydarzyło".
"W
roku Pańskim 1878 i wydaje mi się, że w październiku, pewnego ranka po mszy
świętej Wielebny o. Fusco powiedział mi, że według tego co czytał w dzienniku,
ks. Fava, biskup Grenoble, ma zamiar udać się do Rzymu, aby uzyskać aprobatę
swej reguły dla ojców i sióstr saletyńskich. Na tę wiadomość oświadczyłam:
"Dla spokoju sumienia natychmiast zabiorę się do pospiesznego napisania
reguły Najświętszej Matki Bożej, aby ją przedstawić Ojcu świętemu. - Zaniosę ją
sam do Rzymuu - powiedział o. Fusco. I wszystko zostało tak zrobione, jak
powiedzieliśmy.
Upłynął
mniej więcej miesiąc, gdy pewnej niedzieli mój święty biskup, ks. Petagna,
powiadomił mnie, że chce ze mną pomówić.
Gdy
szłam na górę po schodach, spotkałam dwóch starszych kanoników we łzach, którzy
się odezwali do mnie: Lepiej było Siostrze pozostać w swej diecezji, a nie
przybywać tutaj zabijać naszego biskupa. Gdyby nie jego sutanna, wziąłbym go za
żandarma, tak jest wyniosły i wymagający posłuszeństwa...
Inni
kanonicy mówili mi: "Na litość, niechże Siostra wpłynie na to, żeby biskup
z Grenoble zaprzestał tych okrutnych nalegań na naszego biskupa, który przecież
jest chory." Zapytałam o powody; dla których biskup z Grenoble stawia
jakieś wymagania, odpowiedziano mi: Biskup z Grenoble z miną wielkiej powagi
nakazuje naszemu świętemu biskupowi zobowiązać Siostrę, aby się przemogła i
poszła do swej diecezji itd.": Wchodzę i po raz pierwszy widzę ks. biskupa
Fava. Obok niego siedział jakiś ksiądz, którym był, jak się potem dowiedziałam,
o. Berthier, jeden z misjonarzy z
Biskup
z Grenoble powiedział mi, między innymi słowami banalnymi i nic nie znaczącymi,
że dowiedział się o moim pobycie tutaj i że przybył z bardzo daleka, aby się
widzieć ze mną. Podziękowałam mu za to. Mój święty biskup, już chory, czuł się
wyczerpany i potrzebował odpoczynku, a przede wszystkim spokoju umysłu.
Przyszedł sługa i powiedział, że pokój jego jest przygotowany i że może się położyć,
gdyby chciał odpocząć. Wtedy mój święty biskup rzekł mi: "Ekscelencja i
Wielebny o. Berthier przyjmą posiłek u Siostry, bo odkąd jestem tak cierpiący
nic tutaj się nie przygotowuje, nikt już nie zasiada do stołu." Wyraziwszy
swemu świętemu biskupowi współczucie z powodu jego choroby oraz wdzięczność za
zaszczyt, jaki mi wyświadcza, dając mi możność przyjęcia Ekscelencji oraz
Czcigodnego Księdza, poprosiłam go, aby mi pozwolił odejść w celu przygotowania
wszystkiego co należy. Mój święty biskup, zauważywszy brak jakiejkolwiek
reakcji ze strony biskupa Fava na to, co uplanowano, sądził, że go nie
zrozumiał, powtórzył więc bo samo raz i drugi, ja zaś powróciłam do siebie, aby
przygotować południowy posiłek".
"Przy
tej okazji muszę powiedzieć, że koszty mego mieszkania i całego utrzymania
ponosił całkowicie ks. biskup Petagna" (z listu do ks. Combe).
"W
południe przybywa ks. biskup z Grenoble z o. Berthier. Jego pierwsze słowa
były: "Jeździłem do Rzymu dla trzech powodów: aby się wystarać o aprobatę
mojej reguły dla ojców i sióstr, aby uzyskać tytuł bazyliki dla kościoła na
górze
Po
posiłku ks. biskup z Grenoble otworzył balkon, by popatrzeć na pola, a przede
wszystkim na Wezuwiusz, który mieliśmy naprzeciw. Ekscelencja zapytał, kto
sąsiaduje z nami. Odpowiedziałam, że mieszkamy same. "Och, ależ wy
mieszkacie po książęcemu!" - rzucił biskup i począł przebiegać pokoje.
Wyszedł na taras, który służył za miejsce rekreacji dla mych uczennic; gdy nie
padało. Przez dłuższy czas patrzył jeszcze na Wezuwiusz, morze, na krajobraz,
po czym wszedł do mieszkania, otworzył mój gabinet pracy i widząc na biurku
stos listów, powiedział: "Ale korespondencja Siostry jest o wiele
liczniejsza aniżeli moja! Skąd przychodzą listy?" - "Z całej Europy,
Ekscelencjo" - odpowiedziałam. - "Siostra mieszka w pałacu aż za
pięknym. Nawet nie wychodząc, ma się gdzie przechadzać."
Po
upływie trzech lub czterech kwadransów ks. biskup powiedział, że pożegna
biskupa Petagna i odjedzie pociągiem do Rzymu.
Późnym
popołudniem ku memu wielkiemu zdziwieniu przyszła do mnie pewna osoba przysłana
przez mego świętego biskupa, aby mi gowiedzieć, że chce on mi coś powiedzieć.
Zapytałam tej osoby, czy - biskup z Grenoble odjechał. "Na szczęście już
wychodził" - brzmiała odpowiedź - gdy wtem otwarły się drzwi, wszedł
posłaniec i wręczył ks. biskupowi Petagna list z Rzymu przeznaczony dla
Siostry. Wówczas ten biskup karbonariusz wrócił się do pokoju i chciał
koniecznie dowiedzieć się treści listu. On sprawia wiele przykrości naszemu
biskupowi. Z tą samą osobą poszłam do pałacu biskupiego. Doszedłszy do drzwi,
powiedziałam jej: Biskup Grenoble zapewne pozostał. Proszę wejść i po- wiedzieć
ks. biskupowi Petagna, że wezwana osoba czeka. Tak zrobiono.
Mój
święty biskup przyszedł do mnie z listem i półgłosem powiedział mi w
przybliżeniu te słowa: "Ojciec święty chce rozmawiać z Siostrą. Oto część
listu dotycząca Siostry: Jeśli Melania nie jest chora i gdyby mogła przyjechać
do Rzymu, Jego Świątobliwość chciałby z nią pomówić. Jeżeli nie może przyjechać,
niech przyśle wszystko, co dotyczy założenia nowego zakonu Apostołów Ostatnich
Czasów." Zapytałam ks. biskupa, kiedy chce żebym pojechała. "Dziś
jest niedziela - odrzekł - poza tym wyjazd Siostry wymaga przygotowań, nic
pilnego."
W
tej chwili wchodzi biskup z Grenoble i mówi:
-
Ekscelencjo, przypuszczam, że Ksiądz biskup opowiedział Melanii treść całego
listu, może więc ksiądz biskup i mnie ją opowiedzieć.
-
Proszę mi wybaczyć, księże biskupie - odparł pokornie mój święty biskup - w depeszy
są rzeczy dla niej i dla mnie... W liście nie jest sekretem tylko to, że
otrzymała wezwanie do Rzymu.
-
Ach tak, a może wie ksiądz biskup dlaczego? Co ona ma tam robić?
Mój
święty biskup milczy.
-
Bardzo dobrze - ciągnie dalej biskup Fava wyjedziemy razem dziś wieczorem.
-
Nie jeżdżę w niedzielę - wtrąciłam się.
-
Ale Siostra musi być posłuszna papieżowi!
- Ojciec święty nie nakazuje mi wyjeżdżać zaraz po otrzymaniu listu.
- Księże biskupie - mówi Francuz do mego świętego biskupa - trzeba jej
nakazać wyjechać ze mną tego wieczora.
- Ekscelencjo, ona nie może pojechać tak bez przygotowania. Jeśli ma
coś przygotować, trzeba dać jej czasu na to.
- Proszę mnie posłuchać! Przecież siostra wie, że jestem ordynariuszem
diecezji Grenoble i chciałbym tyle siostrze powiedzieć, tyle pouczeń udzielić,
tyle się dowiedzieć! A więc dziś o dziesiątej wieczorem podejmiemy tę podróż do
Rzymu pociągiem. Siostra się zgadza na to, nieprawdaż?
-
Nie wiem; Ekscelencjo.
-
Ależ to konieczne! Księże biskupie, proszę ją nakłonić, nakazać jej wyjechać ze
mną dziś wieczorem !
-
Nie znam sztuki nakazywania osobom, które okazują posłuszeństwo na najmniejsze
skinienie - odparł mój święty biskup, blady jak śmierć.
Wariant
w liście z 3 kwietnia 1895 do p. Schmida, który ją prosił o szczegóły:
"Słowa: "Proszę polecić, nakazać Melanii, żeby wróciła do mej
diecezji; ona musi koniecznie wrócić itd., które ośmielił się skierować do
niego biskup Fava, głęboko zasmuciły biskupa Petagna, zebrał tedy wszystkie
siły, aby mu krótko odpowiedzieć mniej więcej tymi słowy: "Księże
Biskupie, to Pan Bóg przysłał mi siostrę Marię od Krzyża, a ja Mu za to
codziennie dziękuję. Bóg nigdy nie robi niewolników. Dlatego właśnie tutaj w
mej diecezji jest ona wolna, dlatego właśnie nie będę się obciążał odpowiedzialnością
za polecanie, nakazywanie jej, aby odeszła stąd." Od tego dnia ks. bp
Petagna już nie opuszczał łóżka; a wśród ludzi wyrobiło się przekonanie, że
biskup z Grenoble zepchnął go do grobu".
"Aby
wreszcie z tym skończyć, powiedziałam, że odchodzę, był już bowiem
wieczór." Biskup Grenoble, powiedział mi: "Do widzenia - o
dziesiątej!", wszedł do salonu, ja zaś mogłam porozmawiać ze swoim świętym
biskupem i poprosić go, by mi wyraził swą wolę. Na to odpowiedział mi on:
"Biskup z Grenoble wtrąci mnie do grobu. Jeśli Siostra może, niech
wyjedzie tego wieczoru, aby oddalić go ode mnie. Dam Siostrze ojca Fusco i
towarzyszkę siostry. Jeśli siostra będzie mogła, wyjedzie dziś wieczorem. Niech
Wam Bóg błogosławi!"
Powróciwszy
do siebie, zaczęłam się umawiać z towarzyszami co do podróży. Byłam przekonana,
że w Rzymie nie pozostanę dłużej aniżeli dwa lub trzy dni. Ponieważ przed
miesiącem posłałam tam regułę Matki Bożej, o. Fusco powiedział mi: "Wydaje
mi się, że siostra jest wzywana, aby porozumieć się w sprawie założenia Zakonu
Apostołów Ostatnich Czasów, ponieważ ks. bp Fava u naszego ks. biskupa
powiedział nam, że gdy był w świętej Kongregacji Biskupów i Zakonów w sprawie
przyspieszenia aprobaty swej reguły, kardynał Ferrieri dał mu do zrozumienia,
że w tym czasie jest bardzo zajęty i że ks. biskup może przez co najmniej osiem
dni spędzać czas na zwiedzaniu budowli w Rzymie i okolicy. Oto dlaczego ks.
biskup Fava przybył tutaj.
Postanowiliśmy odjechać z Castellamare pociągiem o godzinie 9
wieczorem. O dziesiątej byliśmy już w Neapolu. Musieliśmy czekać na pociąg
zdążający do Rzymu. Ks. biskup Fava przybiega i mówi zdyszany: "Już od pół
godziny szukam siostry! No dobrze, chodźcie, zajmijmy miejsce." Dziękując,
powiedziałam mu, że zawsze podróżujemy trzecią klasą. "Ale czyżby z
siostrą był jeszcze kto inny?" - "Tak, Księże biskupie, jeden ksiądz
i moja towarzyszka". - Oni mogą się udać do innego wagonu" - zauważył
ks. biskup. "Proszę mi dać swój bilet, dopłacę dodatek pierwszej
klasy". Odpowiedziałam mu, że skoro mój święty biskup raczył łaskawie dać
mi te osoby za towarzyszy, nie mogę odłączyć się od nich. Niemal rozgniewany,
biskup odpowiedział: "Zapłacę dodatek i za nich. Ale czy wie siostra, po
co jest wzywana do Rzymu?" "Nie, zresztą nie przejmuję się tym."
Ks. biskup, który miał tyle rzeczy do powiedzenia mi, nic mi nie powiedział.
Było mi bardzo przykro, że na ojca Fuso i na moją towarzyszkę patrzył z ukosa,
niemal gniewnie. O. Berthier wydawał się niezadowolony. Daremnie bowiem zamknął
drzwi przedziału, pragnąc, aby moi towarzysze nie przyszli do nas: drzwi
natychmiast się otwarły, a w nich ukazał się o. Fusco: "Ekcelencjo, proszę
mi wybaczyć, że ośmielam się wejść, czynię to, aby spełnić życzenie naszego
biskupa z Castellamare, który pragnie, abym nie zostawiał siostry Marii od
Krzyża samej. Biskup z Grenoble nic nie odpowiedział.
W poniedziałek o siódmej rano przybyliśmy do Rzymu i tam razstalismy
się. Ks. biskup i o. Berthier udali się do seminarium francuskiego; jak mi się
wydaje, my zaś weszliśmy do jednego z kościołów, gdzie o. Fusco odprawił mszę
św. Potem zajęliśmy pokoje w hotelu, gdzie - jak mi się wydaje - mieszkaliśmy
przeszło osiem dni.
(W tekście księdza Combe jest wzmianka, że był to hotel "Santa
Chiara" w pobliżu seminarium francuskiego. Mały ten hotelik istnieje do
dziś dnia naprzeciw seminarium, niedaleko kościoła Santa Maria sopra Minerva).
Zaraz pierwszego dnia prosiłam o zameldowanie mego przybycia
kardynałowi Ferrieri i gotowości do jego dyspozycji. Eminencja kazał mi
powiedzieć, że mnie uprzedzi o dniu, w którym będę mu potrzebna.
A zatem codziennie po mszy świętej mieliśmy swobodę i spędzaliśmy
popołudnia przyjemnie w Bogu, zwiedzając piękne kościoły... i katakumby. Ale
najpierw złożyliśmy wizyty osobistościom, o których wiedzieliśmy, że niezachwianie
wierzą w objawienie Matki Bożej Saletyńskiej i odznaczają się gorącym
nabożeństwem do Niej, np. kardynałom Guidi i Consolini, którzy łaskawie
zaofiarowali mi swą pomoc we wszelkich okolicznościach. Obu im wręczyłam
odbitkę sekretu, który chciałam wydrukować
z imprimatur biskupa Petagna.
Ks.
bp Fava codziennie z wielką dobrocią przysyłał o. Berthier, aby zasięgnął
informacji o nas; ten ostatni przede wszystkim pilnie się wypytywał właściciela
hotelu, jak często wychodziliśmy, czy nasza nieobecność była długa w danym
wypadku i czy składano nam wizyty.
Pewnego
dnia (wydaje mi się, że trzeciego) hotelarz powiedział mi: "Ksiądz, który
jest z biskupem Grenoble i który tu co dzień przychodzi, powiedział mi, że ten
biskup zobowiązał się zapłacić wszystkie koszty związane z pobytem siostry w
tym hotelu i to za cały okres przebywania w Rzymie. Aby nie powracać do tego
szczegółu, powiem już teraz, że gdy musiałam wstąpić do salezjanek, a moi
towarzysze odjechali do Castellamare, poprosiłam hotelarza, aby przekazał
biskupowi z Grenoble rachunek za mój pobyt. Biskup odpowiedział, że nie zna
osoby, której dotyczy ten rachunek. Biedny hotelarz nie mógł wyjść ze
zdumienia: Wówczas wzięłam rachunek, i - ku wielkiej radości tego nieboraka -
zapłaciłam go.
Trzeba
jeszcze powiedzieć tutaj to, o czym dopiero później dowiedziałam się z
wiarogodnego źródła: Otóż biskup z Grenoble nie tracił czasu po naszym
przybyciu do Rzymu; chodził do różnych kongregacji, do kardynałów, biskupów,
aby się dowiedzieć; w jakim celu, z jakiej racji pasterka saletyńska została
wezwana do Rzymu: Ktoś mu powiedział, że kardynał Ferrieri ma regułę, którą
Najświętsza Panna podyktowała Melanii i że sekretarz kardynała mgs. Bianchi,
powinien znać te sprawy. Gdy tylko ks. bp Fava dowiedział się o tym, wyszukał
ks. Bianchi; a ten poinformował go, że w tej sprawie odbędzie się Kongres.
Biskup z Grenoble uznał ks. Bianchi za człowieka zdolnego pomóc mu w zwalczaniu
Reguły Melanii. Szukał także - albo kupił; jak mi powiedziano - innych
dostojników kościelnych".
II
"Pod
koniec tygodnia kardynał Ferrieri oznajmił mi dzień i godzinę posłuchania.
Przybyliśmy dziesięć minut wcześniej i pozostawaliśmy w tym czasie w
poczekalni. Co chwila ktoś dzwonił, a portier informował petenta: Eminencja nie
przyjmuje - odbywa się nadzwyczajny kongres. Wtedy właśnie dopiero dowiedziałam
się, że wezwano mnie na kongres. Było dwóch lub trzech biskupów, którzy
natarczywie domagali się; aby ich wpuszczono; jeden z nich twierdził; że został
zaproszony przez biskupa z Grenoble. Nie pozwolono im wejść.
Zapowiedziana
godzina minęła. Biskup z Grenoble nie przychodził. Kardynał Ferrieri kazał mi
wejść i usiąść obok siebie; ks. Bianchi przewracał papiery. Kardynał zapytał
mnie:
-
Dawno siostra nie była na górze
-
Byłam tam w roku 1871.
-
Czy siostra zna tych zakonników i rodzaj ich życia?
-
Nie znam ich indywidualnie; żaden z nich nigdy nie odezwał się do mnie, ani
nawet aby poinformować się o tym świętym objawieniu. Co zaś do rodzaju ich
życia, prywatnego czy publicznego, to - jak słychać są oni tylko przeciętnymi
świeckimi bez zapału, troszczącymi się jedynie o gromadzenie pieniędzy,
zazdrośni i twardego serca. Bardzo mnie to upokarza, Eminencjo, ale i ja bym
była taka i jeszcze gorsza, gdyby nie podtrzymywała mnie łaska Boża.
- Czy siostra wie o czymś, lub była świadkiem czegoś, co nie byłby po
myśli Bożej?
- Powiem, Eminencjo, co wywarło na mnie przykre wrażenie. Było to - jak
mi się wydaje - w roku 1854. Gdy biskup z Grenoble usiłował pozbyć się mnie
przez wygnanie, skierował mnie na górę
"Kilka
dni potem znajdował się wśród pielgrzymów ubogi, który prosił cudzoziemców o
jałmużnę. Przypadkowo znajdowałam się w sklepie ojców, gdy ów żebrak wszedł
tam, aby przed odejściem ze świętej góry kupić zwykły medalik Matki Bożej
Saletyńskiej. Osoba opiekująca się sklepem kładzie medalik na kontuarze:
dziadek bierze go i całuje z miłością; sprzedawczyni wzięła monetę, ale
spostrzega, że jest za drobna, szybko tedy przywołuje dziadka, rzuca mu jego
monetę i każe oddać medalik... Tam u ojców nie wie się, że kto daje ubogiemu,
ten pożycza Bogu. Przy tej okazji wejścia do sklepu chciałam się przekonać, czy
rzeczywiście - jak mi mówili ojcowie - sprzedaje się tam tylko dewocjonalia;
otóż zauważyłam tam również biżuterię, tabakierki itp.
Ale
oto przybywa biskup z Grenoble, pozdrawia po wojskowemu, podnosząc dłoń da
czoła. U drzwi słychać krótką dyskusję, to o. Berthier usiłuje wejść. Zamknięto
drzwi, wszyscy siadamy, zaczyna się congresso.
Kardynał
Ferrieri odzywa się:
-
No, księże biskupie, mówią, że napisaliście regułę dla misjonarzy.
-
Tak, Eminencjo.
- A
czy wiedzieliście, że Najświętsza Panna dała już regułę Melanii?
-
Tak, Eminencjo, ale moja reguła to zupełnie co innego.
- A
jakże przyszło wam do głowy pisać regułę, skoro wiedzieliście, że Najświętsza Panna
już dała regułę Melanii?
Ks.
biskup Fava milczy.
-
Ale przynajmniej radziliście się w tej sprawie Melanii.
Biskup
nic nie odpowiada, wtedy kardynał zwraca się do mnie:
-
Czy ks. biskup, pisząc swą regułę, radził się siostry?
-
Nie, Eminencjo, nigdy.
- No
dobrze, nakazujemy więc, aby Melania poszła na górę
-
Eminencjo - odezwał się ks. bp Fava - nie przyjmę regały Melanii, jeśli Kościół
nie dowiedzie mi że pochodzi ona od Najświętszej Panny. A ks. Bianchi,
sekretarz, który zgodnie z zasadami i ustawami kościelnymi był tylko po to, aby
notować żądania, zarzuty i odpowiedzi, rzekł (widocznie kupiony):
- A czyż Eminencja nie wie, że zakonnice w ten sposób postępują z
Melanią?
I zestawiwszy palce wskazujące obu rąk - jeden w przedłużeniu drugiego
- począł uderzać nimi jeden w drugi. Wtedy ja się wdałam, mówiąc:
- Nigdy nie rozmawiałam z siostrami; które są na górze, jakże tedy
mogłybyśmy być w niezgodzie..? Nie wiem.
Eminencja zapytał mnie, co myślę o ostatniej wypowiedzi ks. biskupa
Fava. Odpowiedziałam:
- Podporządkuję się we wszystkim decyzjom Kościoła.
Potem zrozumiałam, że powinnam powiedzieć: decyzjom Ojca świętego.
Wielki był mój błąd.
Ks. bp Fava, chcąc się dowiedzieć, dlaczego dostojnicy; których najął
na adwokatów, nie zostali wpuszczeni, wyszedł z gabinetu. Pozostawszy sama,
wyraziłam wobec kardynała Ferrieri zdziwienie z powodu otwartego buntu biskupa
Fava przeciw decyzjom Ojca świętego.
On
zaś mi odpowiedział:
- Cóż siostra chce? Każdy biskup francuski jest papieżem! Musimy ich
oszczędzać, aby nie spowodować schizmy. Oni nie są papistami rzymskimi. Znosimy
ich, aby uniknąć wielkiego zła. Ach, gdyby siostra wiedziała, ile my się nacierpimy
z powodu nich!
Aby ułatwić zrozumienie dalszego ciągu tego sprawozdania z kongresu,
uważam za konieczne powiedzieć, że wtedy od kilku miesięcy, dwóch lub trzech
dobrych kapłanów, pragnących oddać się Dziełu Apostołów Ostatnich Czasów żyło
wspólnie na pierwszym piętrze w tym samym pałacu co my. Myśmy mieszkali na
drugim. Wydaje mi się zbyteczną rzeczą mówić, że wszystko działo się z
błogosławieństwem ks. biskupa Petagna chwalebnej pamięci. Przez dwa lub trzy
lata czynsz za to piętro płaciłam z subsydiów, które otrzymywałam dla dzieła
Matki Bożej.
Ci
dobrzy ojcowie żyli w odosobnieniu, pokucie, poświęcając się studiom sakralnym.
Do nas przychodzili tylko na posiłki. Jeden z nich żyje dotąd, w razie
wątpliwości można więc zwrócić się do niego z zapytaniem.
O
tym wszystkim nic nie mówiłam biskupowi Grenoble, gdy był u mnie w Castellamare
di Stabia, ani nawet nie naprowadzałam go na domysły w tym względzie, myślę
jednak, że przebiegły o. Berthier nie tracił czasu, kiedy ja rozmawiałam z
biskupem i że o różne szczegóły wypytywał domowników, a także inne osoby, a ci
w najlepszej wierze udzielali mu potrzebnych informacji.
Oto
dlaczego - gdy kardynał Ferrieri wstając dawał do zrozumienia, że narada się
skończyła - ks. Bianchi rzekł:
- Nieprawdaż, Eminencjo, że nie trzeba przeciwstawiać ołtarza
ołtarzowi? Mówią, że Melania ma księży, podczas gdy są dobrzy misjonarze na
górze
-
O, nie! - odpowiedział po prostu Eminencja, ja zaś oświadczyłam:
- Księże prałacie, nie myślę, żebym przeciwstawiała ołtarz ołtarzowi.
Ojcowie saletyńscy są misjonarzami w
-
To źle, bardzo źle, nie trzeba tego robić! - powiedział ks. Bianchi.
Po
tych słowach rozeszliśmy się. Kongres się zakończył.
III
Jak
zwykle przybył do naszego hotelu o. Berthier, aby zasięgnąć wiadomości o nas.
Następnego dnia przybył po mnie z polecenia biskupa Fava. Ekscelencja mieszkał
w seminarium francuskim i chciał żebym je zwiedziła. Wprawdzie kobiety nigdy
tam nie wchodziły, ale czyż biskup Grenoble nie wyższy nad wszystkie
regulaminy? O. Berthier myślał zapewne, że sama z nim pójdę, ale moi towarzysze
nigdy nie odstępują ode mnie. Wchodzimy do rozmównicy, gdzie biskup czeka na
nas. Gdy tylko spostrzegł, że nie jestem sama z o. Berthier, na jego twarzy
uwidoczniło się niezadowolenie.
-
No dobrze, jesteście. Proszę zaczekać chwilkę: poproszę superiora o pozwolenie
na zwiedzenie seminarium przez siostrę.
To
rzekłszy oddalił się. Ja zaś myślałam sobie: On nie uzyska pozwolenia dla mnie,
wszak tu się znajduje ten dyrektor czy profesor, który nie wierzy w
-
Nic nie wiem, Ekscelencjo, to będzie zależało od tego, co mi powie lub czego
zażąda Ojciec święty.
-
Ale przecież siostra powinna wiedzieć coś nie coś z tego, o czym papież będzie
mówił...
-
Nie wiem, Ekscelencjo.
-
Ach, nie pouczono siostry, siostra więc nie wie, że papież nie jest taką osobą
jak każda inna, że trzeba przemyśleć, przygotować wszystko, co ma się mu po-
wiedzieć.
-
Nie wiedząc, o czym Ojciec święty raczy ze mną rozmawiać, nic nie mogę
obmyślać, cała się zdaję na wolę Bożą".
(Wariant redakcji Combe:
-
"Gdyby Papież powiedział, że byłoby rzeczą pożyteczną, aby siostra zajęła
się założeniem żeńskiego zgromadzenia zakonnego, czy siostra czułaby w sobie
uzdolnienia potrzebne do tego?
-
Ekscelencjo, jestem gotowa robić to wszystko, co Ojciec święty poleci mi robić,
a gdyby Jego Świątobliwość nakazał mi robić coś, co jest ponad moje siły i mój
talent, Pan Bóg pewno dostosowałby do tego moje siły i mój talent. Zresztą nie
mam zwyczaju trapić się tym, co może mi być powiedziane, a jeszcze mniej tym,
co mam odpowiedzieć. Wystarczy, gdy będę posłuszna na każde skinienie
wieczystej mądrości.
-
Czy siostra sądzi, że jest istotą na tyle ważną, aby Bóg zajmował się siostrą,
a nade wszystko aby siostrze mówił, co siostra ma odpowiedzieć?
-
Ekscelencjo, proszę mnie łaskawie poprawić, jeśli jestem w błędzie, ale dla
mnie prawdą wiary jest, że Najwyższy zachowuje i wspiera każde ze swych
stworzeń tak, jak gdyby ono było samo jedno na świecie.
-
Dobrze, dobrze, moja Córko, ale proszę mnie posłuchać...).
Proszę
mnie posłuchać. Mam kilka banknotów stufrankowych na drobne potrzeby siostry.
Gdyby papież chciał coś polecić siostrze, proszę odpowiedzieć, że zrobi siostra
tak, jak będzie chciał biskup z Grenoble. A gdyby papież polecił siostrze pójść
tam a tam albo zrobić to a to, siostra powie: Chcę pójść tam, gdzie biskup z
Grenoble każe mi iść, chcę we wszystkim zależeć od biskupa z Grenoble, który
jest moim prawdziwym przełożonym. A te banknoty są na osobiste potrzeby
siostry...
-
Ekscelencjo, powiem Ojcu świętemu tylko to, co moje sumienie dyktować mi będzie
w chwili, kiedy będę miała tę niezmierną łaskę rozmawiania z nim. Rozumowanie
Ekscelencji jest dobre, ale nie dla mnie.
Po
tych słowach biskup schował starannie banknoty, które mi ofiarowywał, lecz
które stale trzymał na brzeżku portfela. Natychmiast rozeszliśmy się i już nikt
nie przychodził po wiadomości o nas.
Od
tego dnia nie widziałam już ani biskupa z Grenoble, ani o. Berthier".
IV
"Wydaje
mi się, że to 3 grudnia 1878 roku Ojciec Święty Leon XIII obdarzył mnie łaską
audiencji.
Ojciec
święty przyjął mnie z dobrocią i powiedział poprawną francuszczyzną:
-
Dobrze, siostra natychmiast pójdzie na górę
Te
słowa Ojca świętego potwierdziły moje przekonanie, że on jeszcze nic nie
wiedział o tym, co się działo na kongresie. O tym kongresie rozmawiałam z J.
Em. kardynałem Guidi przed udaniem się do Watykanu:
Odpowiedziałam
Ojcu świętemu:
-
Czymże ja jestem, Ojcze święty, żeby miało mnie spotkać to wyróżnienie?
-
Tak, mówię siostrze: pójdziecie z ks. biskupem z Grenoble i nakażecie
zachowywać regułę Najświętszej Dziewicy.
-
Ojcze święty, niech mi wolno będzie powiedzieć, że ci kapłani i te zakonnice
już od dawna żyją życiem bardziej niż świeckim i że będzie im bardzo trudno
nagiąć się do reguły pokory, wyrzeczenia. Wydaje mi się, że łatwiej by było
założyć nowe zgromadzenie składające się raczej z ludzi świeckich dobrej woli,
aniżeli z tych wszystkich, co są na górze.
-
Proszę posłuchać, pójdziecie tam z regułą Najświętszej Dziewicy i zapoznacie
ich z nią. Tych, co nie będą chcieli jej zachowywać; biskup pośle do jakiejś
parafii.
- To
bardzo dobrze, Ojcze święty.
-
Pojedzie więc siostra, a pojedzie niezwłocznie. Ale - jak zwykle - jeśli dobry
Bóg raczy dać regułę życia zakonnego, daje także, udziela tej samej osobie
ducha, w jakim należy przestrzegać tej reguły. Gdy więc siostra będzie w Grenoble,
zanim uda się na górę, napisze objaśnienia i przyśle mi je.
-
Och, Ojcze święty; proszę mnie nie posyłać do Grenoble, pod władzę ks. biskupa
Fava, ponieważ nie będę miała wolności działania.
-
Jak, jak to?
-
Ks. bp Fava nakazałby mi pisać tak, jak sam chce, a nie jak chce Duch Święty.
-
Ależ nie, nie. Siostra sama się zabierze w osobnym pokoju i napisze. Gdy
siostra napisze dużo stron, mnie je przyśle.
- Ojcze święty, proszę mi wybaczyć, jeśli ośmielę się przedstawić swe
trudności. Otóż gdy napiszę dwie strony, ks. biskup z Grenoble nakaże mi je
wręczyć jemu i, pod pretekstem ulepszenia, pozmienia wszystko i poleci wszystko
na nowo napisać.
- Och, ależ nie! Oto jak siostra zrobi: gdy siostra zapisze cały
arkusz, sama włoży go do koperty; zaklei ją dobrze i napisze mój adres tak:
Jego Świątobliwość Papież Leon XIII, to znaczy ja (w tym miejscu Ojciec święty
położył rękę na swej piersi).
- Ojcze święty, proszę mi wybaczyć, jeśli znowu się ośmielę ujawnić
odrazę, jaką w sobie czuję; do pisania pod władzą ks. biskupa z Grenoble.
Ekscelencja otworzy moją kopertę; pozmienia moje pisma i każe innej osobie
przepisać te przeróbki tak, że to już nie moje pisma dotrą do Waszej
Świątobliwości.
-
Ach, nie; nie! Biskup z Grenoble nie zrobi tego!
- Ojcze święty, ja już przeszłam jego szkołę: stary wąż nigdy nie śpi.
-
Jak więc robić?
-
Proszę mnie posłać, Ojcze święty, do każdego innego kraju; byle tylko nie pod
władzę biskupa grenobelskiego.
- Co robić? Wydałem już zarządzenie, że siostra pójdzie na górę
-
Ojcze święty, Pan nasz Jezus Chrystus powierzył Ci wszelką władzę na ziemi,
abyś rządził Jego Kościołem, otóż ziemia jest rozległa; aby móc znaleźć na niej
odpowiednie miejsce...
(Wariant
w piśmie dla ks. Combe: "Ojcze święty, proszę mi wybaczyć; że śmiem
jeszcze mówić. Ty jesteś Głową Kościoła Bożego, masz klucze do otwierania i do
zamykania. Pan nasz Jezus Chrystus jasno powiedział, że nie pójdzie do
Jerozolimy na święta Paschy, a jednak poszedł").
-
Niech siostra się modli dziś wieczorem i jutro. O swej decyzji powiadomię siostrę.
Ojciec
święty zadecydował, aby pozostała w Rzymie w celu napisania konstytucji
umożliwiających stosowanie reguły. Za rezydencję wyznaczono jej klasztor sióstr
salezjanek na Palatynie. Na polecenie papieża zaprowadził ją tam kardynał
Ferrieri ze swym nieodstępnym sekretarzem, ks. Bianchi.
W
pewnym momencie została wezwana przez kardynała. Wtenczas "weszliśmy do
hotelu - pisze ona i tam, będąc sama z dobrym kardynałem Ferrieri, usłyszałam z
jego ust potwierdzenie tego, co już sama słyszałam, mianowicie, że Ojciec
święty życzy sobie, abym nikogo nie przyjmowała, w przeciwnym bowiem razie
nieustanne wizyty Rzymian, których ciekawość jest wielka, uniemożliwiłyby mi
pisanie. Jego Świątobliwość życzy sobie również, żeby wolno mi było pisać listy
i wysyłać je w kopertach zamkniętych, jak również otrzymywać listy bez
czyjejkolwiek kontroli...".
Melania
dysponuje jednak tylko celą podobną do cel zakonnic: jej drzwi są bez klucza,
wewnątrz nie ma żadnego mebla zamykanego na klucz. Przełożona klasztoru
dostosowuje się do instrukcji Watykanu, ale listy i paczki Melanii przychodzą
do klasztoru otwarte.
Matka
od Ofiarowania, wysłana do Castellamare, aby przysłać Melanii bieliznę i
zeszyty; w których już zaczęła redagować konstytucje, donosi jej, w liście
pisanym greką nowożytną, że wszystko przechodzi przez "czarny
gabinet" ks. Bianchi. Wykiwano nawet kardynała Guidi, który podjął się
otrzymywać i wysyłać pocztę Melanii; list, który w dniu kongresu posłał on Ojcu
świętemu, aby go poinformować o rozstawieniu pułapek wokół reguły i
konstytucji, nigdy nie dotarł do odbiorcy...
Tymczasem
Melania zabrała się do pracy zleconej przez Ojca świętego, pracy, której nic
nie ułatwia, a która mimo wszystko zostanie ukończona 5 stycznia następnego
roku. Ks. Bianchi bardzo często przychodzi po wiadomości o niej, zaleca, aby ją
zobowiązywano do uczestnictwa w oficjum, do długich przechadzek po Palatynie,
między ruinami pałaców cezarów, aby lampę w jej celi zaopatrzono tylko na jedną
godzinę świecenia wieczorem.
W
Rzymie i w diecezji Grenoble krążą o niej pogłoski jak najbardziej fantastyczne
i niepochlebne: a więc przyznała się papieżowi, że nic nie widziała na górze
Ona
zaś dzielnie przeciwstawia się wszystkiemu, ale podupada na zdrowiu. Jedna z
salezjanek, s. Placydia; która nie umiała swych słów owijać w bawełnę, ośmiela
się mówić swej przełożonej, że Ojciec święty powierzył jej Melanię w dobrym
zdrowiu, a teraz ona wygląda jakby z grobu wstała. Zaniepokojona mateczka pisze
do kardynała Ferrieri i oto papież wydaje polecenie, aby Melania powróciła do
swego Castellamare. Ale konstytucje są już napisane, oczywiście po włosku.
Przekazała je kardynałowi Ferrieri, sama jednak mogła się widzieć tylko z ks.
Bianchi.
"Były
intrygi, mogłam to zauważyć - pisze Melania 19 listopada 1894 do p. Schmida. -
Przede wszystkim ci monsiniorzy nie zastosowali się do polecenia Ojca świętego,
który powiedział: "Chcę, żeby ona była wolna i to całkowicie wolna".
Wszystko robiono, aby mnie zmusić do zostania wizytką. Listy, które przełożona
pisała do Ojca świętego, aby mi polecił wyjechać, nie docierały do niego...
Byłam bardzo zdziwiona, gdy Ojciec święty kazał mi powiedzieć, że mogę powrócić
do Castellamare i gdy ks. Bianchi przyszedł do rozmównicy, aby to powtórzyć,
prosiłam go o łaskę widzenia papieża. Ta prośba zaniepokoiła go. Gdy początkowo
pytałam się go o zdrowie Ojca świętego, odpowiedział mi, że dobrze się czuje, a
teraz mówi, że jest w niedyspozycji. Wtedy odrzekłam, że pragnę porozmawiać z
nim, zaczekam kilka dni. On zaś odparł, że byłoby to bezcelowe, bo papież jest
cierpiący i nie wyzdrowieje tak prędko... Gdybym miała wyjaśnić, dlaczego
papież zmienił uczucie i wolę, nie mogłabym tego powiedzieć. Moje osobiste
przekonanie jest, że musiano wobec papieża rzucić na mnie oszczerstwo. Ks.
Bianchi i ks. Fava musieli uknuć spisek... Na sądzie ostatecznym poznamy
wszystkie te knowania w celu zagaszenia światła...".
POWRÓT
DO CASTELLAMARE:
OPUBLIKOWANIE
SEKRETU
Nie uzyskawszy więc audiencji, zrezygnowana, wraca Melania do
Castellamare. Ks. bp Petagna zmarł właśnie przed miesiącem, 15 grudnia 1879.
Grupka księży pragnących założyć Zakon Matki Bożej rozproszyła się. O. Fusco
wyjechał do jednego z domów swego zakonu. Wszelkie zapomogi dla Melanii zostały
cofnięte. Nowy biskup Castellamare, ks. Sarnelli; zaprzestał płacić czynsz za
pałac Ruffo, Melania musiała więc przeprowadzić się na Scanzano, wiejskie
przedmieście Castellamare, położone na stoku góry.
Jednakże ks. Zola w niczym nie zmienił swego ustosunkowania się do
niej. Pod jego nadzorem i z jego imprimatur drukuje się w Lecce integralne
opowiadanie pasterki o objawieniu łącznie z sekretem i wreszcie 15 listopada
1879 r. broszura ukazuje się w sprzedaży.
Wydaje się, że biskup Zola nie wątpił w możliwość uzyskania aprobaty
rzymskiej. Wiedział, że gdyby nie śmierć biskupa Petagna, broszura pasterki
ukazałaby się w samym Rzymie. Dnia 26 października 1878 r. Melania pisała do
ks. Brandta: "Jeden z kardynałów, gdy go poinformowano o moim zamiarze
wydrukowania całego opowiadania faktu saletyńskiego, zawyrokował: Niech s.
Maria od Krzyża przyśle mi tutaj całość z podpisem ks. biskupa Petagna,
potwierdzającym; że to jej pismo, a ja dopiszę na końcu kilka zdań i zajmę się
wydrukowaniem tego tutaj w Rzymie.. i nikt nie będzie miał nic do
powiedzenia".
Istotnie,
publikacja w Lecce; mała bezpretensjonalna broszurka nie budzi - zarówno jak
reguła - żadnego sprzeciwu kongregacji rzymskich. Co więcej, konstytucje napisane
przez biskupa Fava bada się z powolnością naprawdę rzymską, bo - uzyskawszy
sobie klasyczny decreto di lode już
27 maja 1879 - w roku 1909 zostaną zatwierdzone na lat dziesięć, a na czas
nieokreślony, czyli definitywnie, dopiero 7 czerwca 1929 r.
Aby zrozumieć
coś nie coś z tego, co musiało się dziać w następnych miesiącach, trzeba by
znać korespondencję, którą wymienili między sobą ks. biskup Fava i ks. Bianchi.
Trzeba by także znać stan umysłu pewnej liczby biskupów francuskich, których
bardzo niepokoiły podboje laicyzmu oraz groźby sekularyzacji i którzy,
zatrwożeni groźnym ostrzeżeniem sekretu, sądzili, że nie była to stosowna pora
opublikowania skierowanych pod adresem duchowieństwa wyrzutów mogących służyć
za odskocznię do tym zaciętszych ataków na Kościół.
Oni
to na pewno zaalarmowali otoczenie Leona XIII: "Niektórzy biskupi
francuscy, między innymi biskup z Nimes, i inni, nie przypominam sobie z jakiej
diecezji, napisali do Świętej Kongregacji Biskupów i Zakonników, grożąc, że
jeśli nie wycofa się tej książki, tzn. broszury wydanej w Lecce, z rąk wiernych
i jeśli nie zakaże się propagandy książek tego rodzaju, to cała Francja
zaprzestanie wysyłać świętopietrza" (z listu do panny Vernet z 20 lipca
1894).
Nie
trzeba było więcej, aby skłonić kurię rzymską do większej życzliwości względem
biskupów francuskich. Wiemy, że wówczas coraz bardziej zaznaczała się dążność
katolików do opowiadania się za programem republikańskim wszędzie, a zwłaszcza
we Francji, tak długo i tak uparcie gallikańskiej, której episkopat związany
był z Kościołem rzymskim tylko cienką nicią - jak mówiła Melania.
Nic
więc dziwnego, że chociaż żaden prefekt kongregacji rzymskiej nie
interweniował, to jednak półoficjalnie pisma wzywają Melanię, aby już nie
pisała, a jej protektorów i przyjaciół, aby już nie rozpowszechniali jej pism.
I tak np. kardynał Caterini, sekretarz Świętego Oficjum, prosi księdza
Sarnelli, biskupa Castellamare, aby zakazał Melanii pisać czy też komentować
to, co już napisała. Nawet ks. bp Zola otrzymał naganę. "Proszę to
traktować jako poufne - pisze potem Melania (31 marca 1895 do p. Schmida). Otóż
w roku 1880 lub 1881 kardynał Caterini napisał do ks. biskupa Zoli, aby mnie
nie spowiadał ani też nie kierował mną na drogach duchowych. Wtedy biskup Zola
udał się do Rzymu do kardynała, powiedział mu, że otrzymał jego list, i
podziękował za niego, a następnie dodał, że idzie do Ojca świętego, aby zrzec
się biskupstwa. "A to dlaczego?" - zapytał Caterini. "Skoro nie
mogę kierować duszą prostej kobiety, takiej jak pasterka z
"Gdy
przybyłam do Lecce - ciągnie dalej Melania - ks. bp Zola zapytał mnie: Czy
siostra chce się spowiadać? Proszę więc do kaplicy i wyspowiadał mnie i zawsze
spowiadał, dopóki pozostawałam w Lecce".
Później
Melania zanotowała, według tego, czego mogła się dowiedzieć w Rzymie, że
prefekci kongregacji, ani nawet Ojciec święty, nie wiedzieli o tym liście
Cateriniego; wydaje się, że tego domagało się jakieś stronnictwo. Ostatecznie
ks. biskupa Zolę podobnież przeproszono, a kardynał Caterini nie miał
spokojnego sumienia z powodu listu - tak kończy Melania (w liście do ks.
Brandta z 14 grudnia 1880).
Jednakże
rezultat osiągnięto. Będąc posłuszna, Melania zaprzestała pisać i mówić. Gdy
będzie się wywierać na nią nacisk, aby opisywała swe "widzenie",
odpowie: "Trudno będzie dobremu ks. kanonikowi uzyskać pozwolenie, abym
mogła pisać o straszydłach, jak mówią kardynałowie. Co do mnie, chcę być uległą
świętemu Kościołowi Bożemu; "Kto was słucha, mnie słucha" - powiedział
Boski Mistrz. List Cateriniego zdaje się objawiać wolę Ojca świętego, gdy
poleca księdzu Sarnelli, biskupowi Castellamare, aby mi zakazał pisać o
podobnych rzeczach oraz dawać wyjaśnienia o tym, co już powiedziano... Jeśli
ks. kanonik może się upewnić, że Ojciec święty nie wiedział o liście
Cateriniego, to będę miała wolność pisania i będę pisała" (do p. Schmida,
25 lipca 1896).
W
tej chwili sytuacja nie pozwala dokonać we Włoszech próby założenia Zakonu
Apostołów Ostatnich Czasów.
Jednakże
kilku zakonników i zakonnic zastosowało w praktyce regułę saletyńską i
stworzyło dzieło pod nazwą Il boccone del
Povero (kąsek ubogiego), które się rozwija w Palermo na Sycylii.
Teraz
z kolei we Francji dzięki darowiźnie księdza Ronjon są pewne szanse założenia
zakonu. Jego apele i pragnienie jej matki, chorej staruszki, która powróciła do
Corps, skłaniają Melanię do wyjazdu do Francji.
Najpierw
prosi z szacunkiem papieża o pozwolenie na opuszczenie Castellamare i
przekroczenie granicy. Uzyskawszy je, wyjeżdża. Nieobecność jej nie będzie
długa (od 20 maja do 20 czerwca 1882). Chudy portfel nie pozwalał jej
podróżować do woli.
PODRÓŻ
DO FRANCJI. CHALON
Melania
wyrusza ze swą natrętną towarzyszką, matką od Ofiarowania. Dwie młodsze siostry
Melanii zawarły związek małżeński: jedna, Julia Oddos, mieszka w Marsylii; jej
mąż, robotnik i wolnomyśliciel, jest synem rodziców nieślubnych; ich małżeństwo
jest nieszczęśliwe; Maria Guignier, osiedliła się w Lyonie. Listy Melanii do
ks. Brandta dokładnie opisują tę podróż wraz z jej etapami.
Melania
zatrzymuje się kilka dni w Marsylii, następnie jedzie odwiedzić swą matkę w
Corps; 29 maja spędza kilka godzin na świętej górze u stóp Dziewicy Płaczącej.
Dnia 7 czerwca jest w Lyonie u swej siostry Marii Guignier (20, rue Mazenod) i
stamtąd 12 i 13 czerwca udaje się do księdza Ronjon w Châlon-sur-Saône.
Liczyła, że przybędzie tam ks. kanonik de Brandt. Może przewidywała, że będzie
on pierwszym przełożonym generalnym Apostołów Ostatnich Czasów. W każdym razie
była przekonana, że ma on wszelkie kwalifikacje do układania się z ks. Ronjon o
przeznaczenie jego kaplicy, ona zaś - jak sama się wyrażała - "nadawała
się tylko do tego, aby wszystko psuć", chciała więc usunąć się w cień.
Tymczasem ks. Brandt wymówił się. Ona jednak nie traci nadziei i w liście
wysłanym 9 czerwca z Lyonu nalega: "Wydaje mi się, że Ksiądz mógłby
jeszcze przybyć. Wyruszamy w niedzielę po południu, przyjechałby Ksiądz do
Châlon we wtorek 13 czerwca, ks. Ronjon byłby tak zadowolony, my również".
Daremne naleganie. Stary już, święty kapłan nie miał dość zapału w godzinach
rozstrzygających. "Kim jest ten ksiądz de Brandt? - zapytał pewnego razu
redaktor Schmid. - Kim jest ks. de Brandt? - podejmuje pytanie Melania. - Jest
to kapłan, który dwa razy przybył do Castellamare złożyć mi wizytę i który
okazał się gotów umrzeć dla sprawiedliwości. Prosiłam go, aby się starał o
powołania, ale powołania prawdziwe. Wszystko szło dość mizernie, ponieważ nic
jeszcze nie cierpiał" (z listu do p. Schmida z 11 czerwca 1894).
Jeśli
- jak napomyka Melania - ks. Ronjon tak gorąco pragnął, aby przybycie ks.
kanonika Brandta zbiegło się z jej wizytą, to dlatego, że śmierć jego starego
przyjaciela i biskupa, księdza de Margerie, oraz niedawne objęcie diecezji
Autun przez ks. biskupa Perraud przynaglały go, aby zapewnił sobie następcę.
Ks.
bp Perraud miał wówczas 54 lata. Profesor nadzwyczajny historii w Sorbonie za
cesarstwa, wymowny oratorianin, przyjęty do Akademii Francuskiej w tym samym
roku; co do episkopatu; wkrótce wybrany na przełożonego generalnego oratorianów
i w końcu mianowany kardynałem, był on jedną z najwybitniejszych postaci
francuskiego kleru. Wielkie zalety jego umysłu i jego surowa pobożność,
ukształtowana pod kierownictwem ojca Gratry, jego powaga i zwyczaj zamykania
się w sobie, zjednywały mu szacunek zmieszany z lękiem. Miał on opinię
świętego. Gdy tylko objął diecezję, poinformowany o wieku i sytuacji księdza
Ronjon, polecił zaproponować mu kupno jego własności na korzyść oratorianów,
których by osadził w Châlon.
Ks. Ronjon jednak uchylił propozycję, gdyż już wcześniej przekazał
prawnie swą własność Melanii. Biskup Perraud, przybywszy do Châlon, spotkał się
z ks. Ronjon i radził mu zwrócić się do prawnika, by złamał akt cesji i
"oswobodził go od tego wszystkiego". Ks. Ronjon odmówił i stawił opór
życzeniom swego biskupa. Wtedy dnia 15 kwietnia 1882 r. (zaledwie dwa miesiące
przed wyjazdem Melanii) biskup Perraud zarejestrował we właściwym urzędzie
oświadczenie, które podpisało pięciu duchownych z Châlon, a z którego wynikało,
że ks. Ronjon w okresie obsługiwania kaplicy zebrał 30.000 franków subskrypcji
i darów w celu odrestaurowania i utrzymania kaplicy, że wobec tego nie ma prawa
nią dysponować, gdyż jest ona własnością nie jego, lecz władz diecezjalnych.
Poczciwy i prostoduszny ks. Ronjon uwikłał się w sytuację dwuznaczną.
Broniąc swych słusznych praw właściciela, żywił jednocześnie zamiar -
podyktowany swym kapłańskim zapałem - ufundowania nowej parafii i
przemianowania swej kaplicy na kościół parafialny. Ale wtedy kaplica przeszłaby
pod zarząd ministerstwa wyznań, a dochodami z niej dysponowałby biskup.
Starzec wyczuwał niebezpieczeństwo, ale niejasno, i nie wiedział skąd
ono przyjdzie. Aby się od niego uchronić, zaprosił Melanię i ks. Brandta.
W nieobecności księdza Brandta wręczył ks. Ronjon Melanii odpis swego
testamentu z 11 stycznia 1877 r., ustanawiając ją swą spadkobierczynią, a
zobowiązując tylko do troszczenia się o stałą obsługę kaplicy i do
podtrzymywania jej charakteru publicznego. Dał jej też 13 obligacji rentowych
rzymskich, które po śmierci Melanii miały wrócić do kaplicy. Melania nadto
zobowiązywała się - aktem prawnym wystawionym 26 lutego 1883 r. w Castellamare
oddać kaplicę i obligacje diecezji Autun, gdyby domniemany zakon Matki Bożej nie
został założony, lub gdyby przestał istnieć.
W
tym wszystkim Melania uważała się tylko za przejściowego depozytariusza. To nie
jej, ale Matce Bożej należą się te dary i dlatego bardzo jej zależy na tym, aby
były całkiem dobrowolne. "Ksiądz wie - pisze ona do ks. Ronjon 6 grudnia
1880 - że uważam Księdza za swego ojca i że pod każdym względem chcę postępować
zgodnie z Jego intencjami... a także być bardzo sumienną, ponieważ dążymy do
wieczności". Podobnie pisze później (w marcu 1887 r.), gdy pod wpływem wymagań
biskupa biednym księdzem targają skrupuły: "Ksiądz ma zupełną swobodę
robić ze swoją własnością to, co się Księdzu podoba, i zostawić ją temu, kto -
zdaniem Księdza - przysporzy Bogu więcej chwały... Proszę zabrać to, co Ksiądz
dał Niepokalanej Dziewicy, ja jestem tylko strażniczką Jej własności". Tak
było istotnie, gdyż Melania podjęła tylko około 500 franków renty z papierów
ks. Ronjona, 2100 franków pozostało dla niego. Jednakże, aby "być bardzo
sumienną", Melania - na wypadek, gdyby miała wkrótce umrzeć, a gdyby
jednak Zakon Apostołów Ostatnich Czasów okazał się instytucją trwałą -
sporządza testament, w myśl którego posiadane przez nią w depozycie obligacje i
ich renty mają przejść na księży de Brandta i Roubaud.
CZĘŚĆ TRZECIA
INTELIGENTNA WSPÓŁZAŁOŻYCIELKA
POWRÓT DO CASTELLAMARE
20 czerwca 1882 r. Melania
powróciła do Castellamare albo raczej do Scanzano (ale Scanzano jest
obsługiwane przez dyliżans poczty Castellamare). Była rozczarowana, ale
spokojna. Tak bardzo opierała się złudzeniu co da możliwości prędkiego
założenia zakonu Matki Bożej, że 25 czerwca pisała do ks. kanonika Brandta:
"Ze względu na to, że zły rząd francuski prześladuje Kościół, trudno
będzie kapłanom zgromadzić się i żyć wspólnie. Jest to panowanie szatana na
ziemi, a dzieje się to z naszej winy. Wobec tego myślę, że zamiast zakładać
domy zakonne, lepiej jest zakładać i pielęgnować w naszym sercu prawdziwe cnoty
chrześcijańskie i zakonne". Nieco później (23 listopada 1882 r. w liście
do tego samego adresata) powraca jeszcze do tematu: "Porzućmy myśl
fundacji zakonnej i niech każdy powołany do zakonu Matki Bożej stanie się
apostołem swego środowiska, czekając na godzinę, kiedy będzie mógł stanąć w
szeregach armii, gotowej do boju... Ilu Was jest? Myślę, że nie ma Was nawet
pięciu, aby przedstawić pięć ran Jezusa Chrystusa i mieć powód dość mocny, aby
skłonić Ojca świętego do udzielenia błogosławieństwa nowemu dziełu".
Ilu więc ich jest i co to za
jedni? Ks. Roubaud jest niemal zawsze chory. Niejaki ks. Rigaud z Limoges
zatopił się w polityce. Inny zacny kapłan, ks. Le Baillif, jest za bardzo
zaabsorbowany różnego rodzaju działalnością... Dużo jest powołań, ale nie są
one mocne.
Mała grupka sióstr zakonu
Matki Bożej skupia się wokół ks. Guyot, proboszcza w Pierre, diecezji Nancy. Zajmują
się one pielęgnowaniem starców i zachowują regułę Matki Bożej. Aby uniknąć
wglądu pasterki z
ZNÓW WE FRANCJI
Matka od Ofiarowania
zachorowała, lekarze byli zdania, że powinna zmienić klimat. Z Corps dochodziły
do Melanii niewesołe wieści: staruszka matka żyje w niedostatku, przy czym
córka lęka się o jej wieczność. Postanawia więc wrócić i będzie tam przebywać
tym razem osiem lat z rzędu (od sierpnia 1884 do sierpnia 1892). Jak w 1882 tak
i teraz prosi Ojca świętego o pozwolenie. Leon XIII pozwala, polecając
jednocześnie "ostrożność i rozwagę". Pozwolenie przekazuje jej z
dobrocią 16 czerwca 1884 kardynał Consolini, dołączając 50 franków.
Dnia 22 sierpnia obie
podróżne przez Genuę, Modane, Grenoble (unikając Marsylii, gdzie grasuje
cholera) przybywają do matki Melanii w Corps. Matkę od Ofiarowania irytuje
szorstki sposób odzywania się schorowanej kobiety: Prócz tego "tak by
pragnęła swego zdrowego powietrza marsylskiego". Wyjeżdża więc tam do swej
rodziny, pozostawiając Melanię, która odizolowana śniegiem od reszty świata,
spędza jesień i zimę sama, pielęgnując matkę i zajmując się gospodarstwem.
Jednakże ks. bp Zola wyraża
zdanie, że ona nie powinna przebywać w Corps: jest za blisko
Ks. de Brandt proponuje
przyjąć obie kobiety, ale staruszka matka - która obecnie ma 80 lat - nie
mogłaby odbyć tak dalekiej podróży. Zresztą "nie śmiałabym jej proponować
matce - pisze Melania do ks. Brandta 6 kwietnia 1885. - Inna rzecz, że ona nie
czuje się zbyt swojo ze mną: patrzy na mnie poniekąd jak na obcą... Same
ciernie wokół mnie, a ja muszę milczeć o wszystkim... Niech Bóg będzie
błogosławiony za wszystko i we wszystkim".
CANNES I LE CANNET
Milczenie o tym wszystkim,
co jest jej droższe aniżeli jej własne życie i niema ofiara, co dzień na nowo
rozpoczynana, to obecnie jej obowiązek. Znalazła wreszcie mieszkanie w Cannes.
Umieszczono tam "meble konieczne dla tak ubogich jak my" - pisze do
ks. Brandta 24 października 1885 - i życie codzienne rozpoczyna się na nowo.
Odwiedza ją o. Fusco, a
także ks. Roubaud, który jest proboszczem w niedalekim Vins, departamentu Var.
Pojawiają się również inne osobistości, które wytropiły kryjówkę saletyńskiej
jasnowidzącej. Oto hrabina z Bourg, czyli księżna Amelia Burbońska, przybywa z
podarunkami, pragnąc usłyszeć jakąś przepowiednię co do możliwości powrotu swej
rodziny na tron francuski. Przychodzą też goście bardziej uciążliwi, np.
siostra Melanii a ulubiona córka matki ze swym mężem, Wiktorem Oddos, który
pracuje w jednym ze sklepów w Cannes. Straszliwy ten człowiek powraca do swej
żony tylko wtedy, gdy zabraknie mu pieniędzy. Raz chciał ją udusić.
"Najlepiej by było wcale go nie przyjmować - skarży się Melania księdzu
Brandt w liście z 24 października ĺ885 r. - moja siostra jest również tego
zdania; ale on by zabił nas wszystkie: matkę, siostrę i mnie - to bardziej niż
pewne. Oto nasze położenie".
Mieszkanie to przygotował
Antoni Carlevan, nauczyciel prywatny, z którym Melania prowadziła
korespondencję. Aby jej pomóc w pierwszych miesiącach, umieścił u niej swą małą
kuzynkę, dziś sędziwą przełożoną sióstr kamedułek w
Czasami, gdy bardzo jest
przytłoczona bolesnymi przeżyciami, gdy zasmuca ją tragedia życia ludzkiego,
prosi ks. kanonika o modlitwy "za dusze, które są igraszką księcia
ciemności", i tak w tej atmosferze burz i brutalności prowadzi swe życie
ofiary i modlitwy.
Wkrótce odseparowano się od
Oddosów. Melania najęła mniejsze mieszkanie: parter domku stojącego na uboczu,
zwanego "Domem Marii Klary". Kościoły są daleko, tymczasem ona tak by
pragnęła być w pobliżu ks. Brandta: "Czułabym się zbyt dobrze, ale
pozwólmy działać Bogu - niech się dzieje Jego wola w nas" (list z 31
stycznia 1886 r.).
Teraz proszona jest, aby się
przeprowadziła do Pierre i zamieszkała w domu zakonnym, który tam się
organizuje i w którym ma obowiązywać reguła Matki Bożej Saletyńskiej, ona
jednak sądzi, że jej "pierwszym obowiązkiem, wypływającym z natury i
sprawiedliwości" jest utrzymywać i pielęgnować swą starą matkę, a zatem
pozostawać z nią. Ale koszty utrzymania wzrastają nieustannie, Melania znów
więc się przeprowadza z Cannes do Cannet de Cannes i mieszka w "Domu
Fioupou" (dzielnica Ardissons), którego czynsz jest niższy od
poprzedniego.
Tutaj będzie przebywać trzy lata
wypełnione ciężkimi a często nikomu nie znanymi cierpieniami, które jednak
czasami zabarwiają odpowiednio ton jej listów do księży Brandta i Ronjon.
Niepokoje przeżywa również
ks. Ronjon: boi się, żeby biskup nie nakazał mu zamknąć kaplicę dla publiczności,
nie wie co robić, prosi Melanię, aby się odwołała do Ojca świętego. Ona jednak
roztropnie radzi czekać stosownej pory, lecz cierpi z powodu wahań księdza
Ronjon oraz niezdecydowania i braku energii księdza Brandta. Przewiduje też
katastrofę w Pierre, gdzie przełożona chce jednocześnie być mistrzynią
nowicjatu, czego nigdy się nie praktykuje; gdzie trzy postulantki chodzą dokąd
im się żywnie podoba; gdzie nierozważnie angażuje się w 'budowę domów, które
należy uznać za przedwczesne; gdzie wreszcie proboszcz pełni rolę podejrzaną. Z
bólem przeczuwa, że w stosunku do Kościoła stosować się będzie taktykę wojny
podjazdowej i prześladowań, które we Francji dosięgną klasztory, parafie i
wszystkie dzieła chrześcijańskie. Stary wąż wśliznął się wszędzie - pisze do
ks. Brandta 23 grudnia 1885 - do koron i parlamentów, do osobników, rodzin i
narodów".
A jak się rozwija życie
duchowe Melanii? Zacny ks. proboszcz z Cannet wprawdzie zbudował piękny
kościół, dedykowany św. Filomenie, ale aby spłacić zaciągnięte długi, urządza
kwestę, która oddala go na dwa lub trzy miesiące od parafii. Jeden jedyny
wikary obsługuje również inną parafię odległą, do św. Magdaleny przychodzi więc
tylko w niedzielę. Jasnowidząca saletyńska umiera więc z głodu duchowego, gdyż
rzadko może przyjmować Komunię świętą. Cierpi z tego powodu za siebie, ale też
za innych: "Ileż dusz spada codziennie do piekła, a my pozostajemy
bezczynni z rozkrzyżowanymi rękami".
Ale czy tylko duchowo cierpi
Melania? Od tego są wszyscy naprawiacze i dekoratorzy, by ją ubierać, stroić w
swoje piórka. Ona to tylko urabia sobie pozycję! A jak w rzeczywistości?
Popatrzcie, co ona kupuje: gdy przyjdzie na targ, szuka rzeczy najlepszych,
najdroższych... Zobaczmy, czy jej szyby są tak mocne jak jej cnota. I oto
pewnego 19 września, w rocznicę objawienia, podczas gdy ona się modli, do jej
mieszkania wpadają z brzękiem odłamki szyb wraz z kamieniami i zielonymi
pomarańczami. Początkowo myślała, że to szatan tak się popisuje, "wkrótce
jednak spostrzegłam - nadmienia w tym samym liście - że to moi domownicy, mali
chłopcy" (list do ks. Brandta z 23 grudnia 1885 r.).
ŚMIERĆ MATKI
Staruszka matka tak się w
końcu przywiązała do Melanii, że nie mogła bez niej się obyć. W roku 1888
zgodziła się uczynić zadość wielkanocnym obowiązkom: odbyła spowiedź i przyjęła
Komunię św. Jednakże kochająca córka stale się niepokoiła o jej ostatnie
chwile. Skoro tylko spostrzegła, że zbliżają się jej ostatnie chwile, posłała
po ks. proboszcza. Przybył, lecz wahał się czy udzielić jej sakramentu chorych.
Wtedy Melania mówi mu: "Na cóż sakrament, gdy chora straci
przytomność?". Wówczas kapłan rzekł do matki: "wyspowiadam was".
Wszyscy wyszli z pokoju, córka zaś pozostała przy drzwiach, by się upewnić, czy
matka się spowiada (już bowiem z trudem wymawiała słowa). Ks. proboszcz odezwał
się do niej: "Oskarżacie się ze wszystkich swoich grzechów, nieprawdaż?
Tak, dobrze! - brzmiała odpowiedź - Zróbcie tedy akt skruchy, a ja udzielę wam
rozgrzeszenia".
"Usłyszawszy to -
relacjonuje dalej Melania w liście do ks. Brandta z 25 grudnia 1889 - biegnę do
wezgłowia matki (ile to szaleństw popełniłam w swej strasznej obawie o wieczną
zatratę tej duszy!). Odbywają z nią głośno spowiedź generalną, za każdym
grzechem mówiłam jej: "Nieprawdaż, mamo, że bardzo żałujesz za to?"
Ona zaś zawsze odpowiadała: "Tak, dobrze!". To tak, dobrze miało
znaczyć: tak jest rzeczywiście. Następnie pobudziłam ją do bólu za jej
przewinienia i do ufności w nieskończone miłosierdzie Boże. Rozumie się, że
obecni ludzie byli zdziwieni moją wielką śmiałością. Ale dusza - to cena Krwi
Boskiego Odkupiciela. Za dużo jednak mówię o sobie. To modlitwom księdza
zawdzięczam wieczne zbawienie tej biednej duszy, nie moja to zasługa".
Matka Melanii odeszła do
wieczności 1 grudnia 1889.
POBYT W MARSYLII
Umierając, matka Melanii
poleciła jej, aby się zaopiekowała swym starszym bratem, samotnym i głuchym.
Dlatego znów odpowiedziała odmownie księdzu Brandtowi, który ją wzywał, by
osiedliła się bliżej niego. Aby jednak brat mógł znaleźć jakieś skromne
zatrudnienie i aby być w miejscu, gdzie by mogła codziennie mieć mszę św.,
opuszcza Melania Cannet, a udaje się do swej siostry Oddos w Marsylii (chemin
de Saint Barnabé 7). Życie rodzinne... nie zawsze łatwe. Niezadługo szwagier
Wiktor daje do zrozumienia, że jest za ciasno. Dla siebie i swego brata zajmuje
więc Melania na rok mały odosobniony domek za dworcem (w dzielnicy Blancarde
przy bulwarze Atkinson 15). Lecz znów ma daleko do kościoła. Jej brat chciałby
wstąpić do Małych Sióstr Ubogich, ale nie jest jeszcze dość stary.
KLASZTOR W RENNEPONT
Wielka pociecha i nowa
nadzieja wstępuje w serce Melanii. Oto cztery zakonnice saletyńskie odłączają
się od swego domu, by założyć zakon Matki Bożej Saletyńskiej i żyć według Jej
reguły. "Wydaje mi się pisze Melania do ks. Brandta 21 czerwca 1890 r., że
już mówiłam Księdzu o miejscowej przełożonej sióstr z
Czy tym razem ziarno padnie
na żyzną glebę i wyda owoc? Melania i teraz nie śmie wyrażać pewności.
Wprawdzie matka od św. Jana, pokorna i ofiarna, jest prawdziwą zakonnicą, ale
matka od św. Józefa to splot nerwów, nadto nie odbyła nowicjatu i nie
zamierzała go odbyć. Zachodzi więc pytanie, czy osoby dobre, pobożne i pragnące
czynić dobrze, ale każda na swój sposób i prócz tego nie mające podstawowej
formacji, mogą stać się odblaskiem Bożych zamiarów Niepokalanej Dziewicy?
A Francja jest tak chora -
na głowę i na serce. August Calvat, starszy brat, który się nudził, odszedł od
Melanii i powrócił do Lérins. Gdyby Melania szła za swymi skłonnościami,
natychmiast wróciłaby do Włoch. Ale nie. Czeka na decyzję ks. biskupa Zoli. Samotna,
zamknęła się w swym nowym miejscu zamieszkania, przy kościele św. Barnaby (6
rue Neuve) na przedmieściu Marsylii i w skupieniu wielkiego postu czeka, nic
nie pragnąc i nie chcąc.
PROCES
W tym to czasie spada na nią
ten wielki czarny krzyż, którego bezmiar widziała w swym dziecinnym śnie: jest
to ostateczna próba jej misji.
List, który dnia 18 kwietnia
1891 r. wysłała pod adresem księdza Ronjon, wrócił się 23 tegoż miesiąca z
napisem na kopercie: Zmarł. Istotnie, zmarł już 5 kwietnia.
Melania nie traci czasu na
daremne przypuszczenia i zabiegi, dochodzi do istoty rzeczy, do tego, co było
samą podstawą życzeń zmarłego, mianowicie, aby kaplica była zawsze czynna i aby
obsługiwał ją członek zakonu Matki Bożej. Pisze więc kilka zdań w tej sprawie
do ks. kanonika de Brandta w Amiens i do ks. Renaut w Rzymie, posyłając każdemu
z nich upoważnienie do działania w jej imieniu.
Dnia 12 maja 1891 obaj
pełnomocnicy byli w Châlan-sur-Saône, a nazajutrz w Autun, gdzie przyjął ich
biskup Perraud. Już 17 maja ks. Brandt był z powrotem w Amiens, zaniechawszy
pertraktacji, które bez wątpienia uważał za bezcelowe. Melania pisze do niego:
"Jakże ta podróż musiała księdza znużyć!... A przecież któż mógł lepiej od
księdza załatwić te sprawy?"
Renaut pozostał, udając, że
zamierza obsługiwać kaplicę. Daremne usiłowania, wszystkie przedmioty kultu
zostały z niej usunięte. Ostatecznie - ponieważ biskup Perraud zakazał mu
celebry w swej diecezji, mimo że miał celebret z Langres - powrócił do Rzymu z
zamiarem bronienia sprawy w Świętej Kongregacji Biskupów i Zakonników.
Zacny ks. Ronjon, chcąc się
otoczyć wszelkimi możliwymi gwarancjami, dziwnie zagmatwał sprawy. Trzema
kodycylami, dodawanymi kolejno do testamentu, wyznaczył dwóch jego wykonawców w
osobach dwóch kapłanów z diecezji Autun, księdza Dessus i księdza Gautheron.
Pierwszy z nich oświadczając, że jest chory, uchylił się od swego obowiązku,
drugi wziął wszystko w swe ręce i twierdząc, jakoby w ostatnich momentach ks.
Ronjon żałował, że oddał kaplicę Melanii. Występował z zapałem jako rzecznik
praw diecezji (wg listu Melanii do panny Vernet z 25 maja 1894 r.).
To nie wszystko. Ks. Ronjon
dwukrotnie prosił ks. bpa Perraud, by przesłał do Rzymu jego prośbę o
pozwolenie na zdeponowanie w kasie świętopietrza kapitału, którego renta
stanowiła dotację kaplicy. Ponieważ biskup nic mu nie odpowiedział, przesłał
swą prośbę przez księdza Charles Renaut. Lenn XIII oświadczył, że zakon
Apostołów Ostatnich Czasów jest dobrym dziełem i zgodził się na przyjęcie
depozytu. Ale sprawa ta zajęła sporo czasu: odpowiedź ks. Folghi, zarządcy dóbr
Stolicy Świętej, na prośbę ks. Ronjona nadeszła do Châlon trzy dni po śmierci
adresata.
Jeśli prawnie, z punktu
widzenia ściśle cywilnego, sytuacja była jasna, bez najmniejszej dwuznaczności;
to politycznie - jeśli można tak się wyrazić - konfrontując prawa Stolicy
Świętej i prawa biskupie, dawała pole do subtelnych wykrętów i przeróżnych
interpretacji i to tym bardziej, że - jak Melania przypomina to księdzu
Brandtowi - zgodnie z duchem reguły zakon Matki Bożej powinien zależeć
bezpośrednio od papieża, który jest jego prawdziwym przełożonym po Najśw. Maryi
Pannie.
Czy Rzym zechce zająć się tą
sprawą?
Przez pewien czas zdania w
tym względzie były podzielone w kurii biskupiej i wśród prawników w Châlon.
Biskup polecił złożyć u adwokata klucze do nieruchomości Ronjona. Dnia 23
kwietnia 1891 r. notariusz wysłał do Melanii oficjalne zawiadomienie o zgonie
ks. Ronjona, prosząc ją o wyrażenie jej zamiarów co do spadku.
Tymczasem ks. bp Perraud polecił
zbadać dyskretnie zamiary rzymskie, robił też zabiegi w Świętej Kongregacji
Soboru i u nuncjusza w Paryżu, ks. Ratelli. W czerwcu 1891r. nuncjusz w imieniu
papieża Leona XIII zrzekł się kapitału ks. Ronjona. Teraz rzeczy się wyjaśniły.
Jedyną przeszkodą pozostawała Melania, biedna kobieta, która zapewne zadowoli
się odszkodowaniem i ustąpi. Zwykłe zrzeczenie się z jej strony - i wszystko
załatwione bez kłopotów.
Ona jednak widziała rzeczy
inaczej i na innej płaszczyźnie. "Stanowczo wyrzekam się wyrzekania tego,
co przyrzekłam - pisze do ks. Brandta. - Nie odstąpię diecezji Autun ani
niteczki z tego, co otrzymałam. Nigdy, przenigdy się nie sprzeniewierzę
świętemu obowiązkowi sprawiedliwości... Nie mogę i absolutnie nie chcę odstąpić
dóbr danych Matce Bożej przez ks. Ronjona. Ze spokojem i pogodą ducha czekam na
moment, kiedy będzie się żądać ode mnie wypowiedzenia się w tym względzie.
Modlę się i nie przestaję się modlić, aby Bóg oświecił tych, co potrzebują
światła." (listy z 17 maja, 20 czerwca, 13 sierpnia 1891r.).
Będąc - jak zresztą sama się
nazywa - córką Kościoła uległą i głęboko "rzymską", nie umie wnikać w
skomplikowane arkana procedury, do których nawykli francuscy dostojnicy
kościelni dzięki kompromisom konkordatowym. Jako wieśniaczka jest uparcie
realistyczna. Nieruchomości Ronjona zostały darowane Dziełu Matki Bożej,
wartości ruchome stanowiące zabezpieczenie Dzieła są własnością papieża, który
je przyjął. Skoro tylko wykonawca testamentu księdza Ronjona wręczy papieżowi
dokumenty zostawione przez zmarłego, Melania ze swej strony wręczy również
papieżowi dwanaście obligacji otrzymanych od ks. Ronjona.
Jeśli zaś chodzi o akt
zrzeczenia się ze strony jej samej - a przez nią ze strony Dzieła Matki Bożej -
to tylko sam papież może tego wymagać. "Jeśli - pisze ona 13 sierpnia 1891
r. do ks. Brandta - papież Leon XIII poleci mi, nakaże wszystko mu oddać wbrew
woli ks. Ronjona, wszystko mu oddam, jednakże pod warunkiem, że to polecenie,
ten nakaz będzie podpisany jego ręką".
Niezmiernie nieugiętą postawę
zachowuje ona wobec ks. Roberta, biskupa Marsylii, który ją dwa razy wzywał (28
marca i 9 czerwca 1892 r.). Biskup czyta wobec niej list łaciński, skierowany
do niego przez Świętą Kongregację Soboru. List ten, bez podpisu, zawiera
pochwały pod adresem Melanii za to, że skłania się dobrowolnie złożyć
nieruchomości Ronjona u stóp Ojca świętego, zanim on tego zażąda.
"Ale - i znów zwierza
się ks. Brandtowi, 17 kwietnia 1892 r. - ponieważ sumienie moje było
niewzruszone, grzeczne słówka mnie nie zaślepiły".
Sprawa zaczyna nabierać
rozgłosu w środowiskach kleru. Jeden z ojców z
Entuzjastyczny, lecz
zmienny, ks. Renaut zdezerterował z pola walki, opuścił Dzieło Matki Bożej i
Rzym, "aby zająć się innym królestwem". Nie porozumiawszy się z
Melanią, polecił wręczyć klucze nieruchomości biskupowi w Autun (w listopadzie
1891 r.), ale zachował ważne listy i papiery. Co zrobić?
PODRÓŻ DO AMIENS
Melania decyduje się jechać
do Amiens, gdzie rezyduje przełożony Apostołów Ostatnich Czasów, ks. kanonik de
Brandt. Przebywa tam od dnia 20 maja do 1 czerwca 1892 r. Koszty podróży pokrył
jego kuzyn hr. Rougé.
W przejeździe odwiedza
siostry w Rennepont. Nie bardzo jest zadowolona z "jaśnie pani
przełożonej; matki od św. Józefa", otoczonej służącymi i cierpi z powodu
braku ducha zakonnego w klasztorku. Natomiast kler pikardzki buduje ją swą
powagą. Ks. kanonik de Brandt przedstawia jej swą siostrę, dobrą panią du
Liege; a także kilku księży, m. in. kanonika Hectora Rigaux, proboszcza w
Argoeuves.
Proboszcza z Argoeuves
pozdrowiła, wymieniając jego nazwisko i powiedziała mu: "Niech Ksiądz nie
oddaje do drukarni artykułu, który ma przy sobie; to by się nie podobało Panu
Bogu". Był to artykuł (pochlebny) o baronie de Richemont,[28]
stronniku Naundorffa, który się podawał za pretendenta do tronu francuskiego.[29]
Potem oddając hołd
pobożności i kapłańskiemu zapałowi proboszcza z Argoeuves, Melania napisze o
nim: "On goni chimery z tymi swoimi Naundorffami".
Powróciwszy do Marsylii,
usprawiedliwia się przed ks. Brandtem, że nic nie umiała powiedzieć pani du
Liége. "Czułam się tak dobrze - pisze do niego 4 czerwca 1892 r. - że nie
byłam na swoim miejscu... Dopiero w drodze od Dijon do Marsylii odzyskałam
swobodę wypowiedzi w towarzystwie sławnej aktorki rzymskiej. Dużo rozmawiałyśmy
z sobą. Powiedziałam jej, że ja również mam u siebie teatr, chociaż nie tak
niebezpieczny jak jej i że złoto, które zarabiam, umieszczam w banku dającym
1000 za 5, ale z odsetek korzystać będę dopiero po swej podróży. Po przybyciu
do Marsylii chciała pójść ze mną... Przyrzekła mi nigdy nie opuszczać
niedzielnej mszy św."
Wbrew nadziei Melania nie
znalazła w Marsylii oczekiwanego listu od biskupa Zoli. Nie mając od niego
pouczeń, zwraca się o radę do notariusza i adwokata w Marsylii, działając w
myśl ich zaleceń, pisze do swego adwokata w Châlon-sur-Saône, aby wziął
pisarza, zażądał kluczy i sporządził z notariuszem inwentarz i wreszcie podjął
wszelkie konieczne kroki w celu dojścia do praktycznego i sprawiedliwego
rozwiązania. "Wyjeżdżając z Francji - donosi ks. Brandtowi 29 czerwca 1892
r. - nie chciałabym zostawić po sobie powikłań i rzeczy nie załatwionych, które
w chwili śmierci mogłyby być przyczyną roztargnień, a przecież jak dobrze jest
umierać w pokoju i z radością!".
Co zaś do samej sprawy, to
gotowa jest czekać na jej załatwienie choćby nawet długo. A ponieważ ks. bp
Zola napisał jej, że nic nie stoi na przeszkodzie jej powrotowi i osiedleniu
się w jego sąsiedztwie, postanowiła wyjechać do Włoch. Sprzedaje więc swoje
rzeczy w Saint-Barnabé, "nie mogąc uzyskać za nie nawet 50 franków",
i opuszcza Marsylię 22 sierpnia 1892 r.
GALATINA
Udała się bezpośrednio do
Lecce, a stamtąd do Galatiny, cichej mieściny; gdzie ks. kanonik Consenti,
przyjaciel biskupa Zoli, znalazł dla niej mieszkanie.
San Pietro in Galatina jest
miasteczkiem liczącym 8000 mieszkańców położonym między Lecce a Otrante.
Wygląda ono - myśli Melania - jak za czasów Chrystusa, ze studniami, gdzie
kobiety stoją w kolejce po wodę, skąpą i słonawą; z cysternami, gdzie roją się
owady "czerwone jak masoni"; z domami, których drzwi zamykają się
tylko z zewnątrz. Chleb piecze się tam z grubej żółtej mąki, a z powodu upału
wszyscy śpią od południa do piątej.
Domek, za który Melania
płacić będzie skromny czynsz, stoi obok kościoła. Cała rodzina Consenti
zgotowała jej serdeczne przyjęcie.
Listy Melanii każą się
domyślać, że w Galatinie osiedliła się dopiero 21 września, można więc
przypuszczać, że pierwsze trzy tygodnie przebywała w Lecce u ks. biskupa Zoli.
To zapewne od niego się dowiedziała, co się mówi w Rzymie o spadku ks. Ronjona.
Polityka biskupa Perraud w kongregacjach rzymskich zdołała doprowadzić ogół do
przekonania, że ks. Ronjon, zebrawszy w diecezji autuńskiej liczne subskrypcje
na budowę kaplicy i domu mieszkalnego, nieprawnie uważał się za właściciela
tych dóbr a nawet rent do mich przynależnych; jego testament jest wobec tego
błędny, darowizna Melanii nieważna, nieważny również dar kapituły złożony
Stolicy Świętej, która w takich warunkach nie powinna go przyjąć.
Galatina znajduje się nie w
diecezji Lecce, ale w archidiecezji Otrante. Tak więc przez arcybiskupa Otrante
Melania przekazała 2 listopada 1892 Ojcu Świętemu kopię aktu cesji oraz list, w
którym zapewnia, że jeśli Jego Świątobliwość naprawdę uważa własność ks.
Ronjona za bezprawną - gotowa jest całkowicie oddać mu ją i zrzec się swych
praw w akcie posłuszeństwa, należnego Namiestnikowi Jezusa Chrystusa (wg listu
do panny Vernet, z 25 maja 1894 r.).
List ten wzywał Rzym do
rozmyślnego wdania się w sprawę z pominięciem ordynariusza miejsca, a było w to
w czasie, kiedy ks. biskup Perraud, bliski mianowania kardynałem na żądanie
rządu francuskiego, cieszył się w Rzymie wyjątkowym szacunkiem i posłuchem.
Dano zatem bezpośrednio Melanii do zrozumienia, że oczekuje się po niej
zrzeczenia nie na korzyść papieża, lecz na korzyść biskupa diecezji Autun.
Batalia znów się rozpoczyna - jak mówi sama Melania.
Poinformowany o tym ks.
kanonik de Brandt jest w rozterce. Radzi sprzedać tę własność solidnej osobie
świeckiej (swojemu kuzynowi hrabiemu Rougé).
Spotkanie Melanii z arcybiskupem
Otrante, który wezwał ją do siebie 5 stycznia 1893, do niczego nie
doprowadziło.
Jednakże ta podróż napełniła
ją radością; ponieważ w Otrante mogła uczcić relikwie męczenników zamordowanych
w XV wieku przez Turków uraz cudowną pozłacaną statuą Madonny; która - zabrana
przez korsarzy - sama przypłynęła na morskich falach z Afryki do Italii.
Zima upływa w niepewności:..
Czy ktoś w Rzymie podejmie się obrony? Czy po nieszczęśliwym odejściu księdza
Renault znajdzie się jakiegoś kapłana wolnego, oddanego dziełu Matki Bożej,
którego przyjąłby biskup z Autun do obsługi kaplicy? Ks. kanonik de Brandt ma
pełnomocnictwo, ale czy będzie coś robił? Czy weźmie w posiadanie własność
Ronjona?
Od listu Melanii do Ojca świętego
Rzym milczy. Udał się tam arcybiskup diecezji Otrante i wtedy rozeszła się
pogłoska, że ją ekskomunikuje, jeśli nie wyrzeknie się dóbr w Châlon. Nie
doszło jednak do tego, a Melania pozostaje "mocna jak skała".
"To nie dzięki mym zasługom - pisze 6 marca 1893 r. do ks. Brandta - ani
dzięki mej wiedzy duchowej mam pozostać mocna jak skała. Im bardziej pływam w
goryczy; tym bardziej doznaję szczęścia znajdowania Ukochanego naszych dusz -
tego, który przychodzi do nas tylko wtedy, gdy wszystko, co stworzone i co
ludzkie, z nich wychodzi."
POWRÓT DO CHÁLON
Już dwa lata trwają targi i
przetargi, a przejęcie kaplicy jeszcze się nie odbyło. Życzenia ks. Ronjona nie
zostały spełnione, a mieszkańcy Cytadeli w Châlon bardzo na tym cierpią.
Sumienie wyrzuca Melanii obojętną bierność. Nie mając zakazu z Rzymu,
postanawia tedy wrócić do Châlon.
Przybywa tam sama 16 maja
1893 r. Zatrzymuje się w hotelu de Bourgogne (place de 1'Obélisque), widzi się
z adwokatem, który ma nadzór nad kluczami, idzie do notariusza, następnie do
innego adwokata, który się podejmuje żądać kluczy od ks. Gautheron, wykonawcy
testamentu, nieprawnie je przetrzymującego (wg listu do panny Vernet z 25 maja
1894). Zaczyna się proces sądowy. Wyrok tymczasowy oddaje Melanii Calvat
kaplicę we władanie. Ona zaś, aby dać dowód energii i jednocześnie pojednania
oraz szacunku dla władzy kościelnej, pisze do ks. biskupa Perraud, aby go
prosić o uznanie lub wyznaczenie kapelana do obsługi kaplicy. Wysłała kilka
listów, wszystkie pozostały bez odpowiedzi.
Odpowiedź - to nakaz
biskupa, aby zamknięto kaplicę. W dniu, kiedy ten nakaz wywieszono publicznie i
przeczytano z ambon w dwóch parafiach miasta Châlon, powiadomiono Melanię, że
jest pozbawiona sakramentów w diecezji Autun (3 czerwca 1893 r.). Ona zaś próbowała
jeszcze wszystko przezwyciężyć, spotkała się z księdzem Gautheron, w końcu
widząc, że sama jest zwyciężona i bezsilna, zamknęła kaplicę i nie zatrzymują
się dłużej, wyjechała do Galatiny (17 lipca 1893 r.).
W przeddzień wyjazdu
otrzymała pozew do sądu w Châlon-sur-Saőne, podpisany przez Gautheron i Dessus,
o anulowaniu cesji z 24 sierpnia 1878 r. Rozpoczął się proces. Wyrok zapadł na
korzyść Gautherona i Dessus. Melanii przebywającej w Galatine, donoszono o
wszystkim listownie. Na propozycję odwołania się do wyższej instancji w Dijon
wyraziła zgodę.
PROCES APELACYJNY W DIJON
Przygotowuje się drugi
proces. Powróciwszy do swego zacisza "w głębi Włoch", Melania nie
wie, że kilka czasopism zapoznało społeczeństwo francuskie z procesem w Châlon.
Były to - jak można się spodziewać -organy opozycji przeciw laicyzującej
republice: Jeden z nich - to
Nawiązuje się wówczas ciągła
korespondencja (od 21 kwietnia 1894 r. do 2 września 1897.) zrazu między
Melania a panną Vernet, następnie między Melanią a p. Schmidem. Aby tym lepiej
przygotować jej obronę, zadaje on jej tysięczne pytania, dotyczące jej życia
prywatnego, zmusza ją, by powracała do szczegółów swego objawienia i tym
sposobem wykrada zwierzenia, których inaczej nigdy by nie wyjawiła.
Za jego sprawą ona - tak
obca światu i tak daleka od jego spraw - staje się świadkiem wszystkich
utarczek a nawet skandali żurnalizmu paryskiego z końca XIX wieku. Jest
prenumeratorką
Przebieg procesu w Dijon
możemy śledzić dzięki jej listom. Tym razem nigdzie się nie ruszała z Galatiny.
P. Schmid postarał się dla niej o adwokata paryskiego, współpracownika
miesięcznika
PO PRZEGRANYM PROCESIE
Melania pisze do ks.
kanonika Brandta (19 maja i 2 lipca 1895 r.): "Zrobiłam, co mogłam.
Sumienie nic mi nie będzie wyrzucało... Przegrałam - spodziewałam się te-go.
Gdyby nie obraza Boża, byłabym w pełni szczęśliwa.
Melania zastanawia się, czy
zostanie pozbawiona małej renty, którą zawdzięcza księdzu Ronjon. Z dwunastu
obligacji, które jej wręczył, pozostało jej jedenaście, gdyż jedną sprzedał p.
Schmid, aby opłacić adwokatów. Wahała się, czy na to pozwolić, ale to przecież
nie dla niej, to dla sprawy księdza Ronjon, czuła się więc usprawiedliwienia.
Skazano ją na uiszczenie kosztów sądowych, ale czy nastąpi egzekucja? Wynoszą
one 2000 franków, a przed kwartalną przesyłką stu franków przez księdza Brandta
pozostaje jej - jak twierdzi - trzy franki wolne.[30]
"Nie otrzymałam jeszcze wyroku - dodaje - ale oczekuję go ze spokojem.
Jeśli przymusowo ściągnie się ze mnie koszty procedury, powiem za św. Jobem:
Naga przyszłam na świat; naga z niego odejdę. Niech Bóg będzie błogosławiony we
wszystkim".
W roku 1898 redaktor Schmid
ogłosił drukiem sprawozdanie z jej procesu, poprzedzone przedmową i zaopatrzone
kilku rozważaniami. Niewielki nakład, mało czytelników - zwyciężeni nie mają
słuszności. Nawet obrońca Melanii adwokat Robinet du Cléry radzi swej klientce
i jej przyjaciołom trochę przezornego milczenia. We Włoszech, nawet wśród
dostojników kościelnych najbardziej skłonnym wierzyć w nadprzyrodzoną misję pasterki,
wrażenie jest przykre. Monsiniorzy rzymscy zobowiązali ją do zupełnego
milczenia.
Wreszcie nawet ks. bp Zola,
chociaż podtrzymuje, jak we wszystkich swoich listach, swój sąd wysoce
korzystny o "Boskich objawieniach w
Ta sama Melania - w liście
skierowanym 26 lipca 1896 r. z Galatiny do p. Schmida - restytuuje; z pokorną
prawdomównością, to zdanie biskupa Zoli, które pisma religijne, ogłaszając
tekst, uważały za stosowne zastąpić krokami. Zresztą w owych czasach zawsze
chętnie posługiwano się wielokropkiem, gdy chodziło o to straszliwe
KURACJA
WODNA W GALLIPOLI
Gdy
toczył się proces w Dijon, Melania miała ciężki atak bólów stawowych - tych
bólów; o których mówi ona tylko wtedy, gdy jej unieruchamiają lewe ramię; a
czasem nawet oba ramiona, których wtedy "nie może położyć na stole",
co jej przeszkadza w pisaniu. Lekarz włoski, którego się radziła, wysłał ją do
wód w Gallipoli.
"Oto
więc jestem w tym porcie morskim - pisze ona 20 sierpnia 1895 r. do p. Schmida
- myślę, że do końca miesiąca. Wiem dobrze, że kąpiele morskie nie leczą bólów
stawowych, ale polecono mi je, więc słucham". A po powrocie do Galatiny
zwierza się pannie Vernet (w liście z 14 września 1895 r.): "Kąpiele ani
mi nie pomogły, ani nie zaszkodziły. Jednakże powietrze w Gallipoli tak pobudzało
apetyt, że w południe zjadałam całą bułkę za 5 centymów, ale po powrocie
podjęłam normalną dietę. Przez cały miesiąc pogoda była bardzo piękna, a ja
mogłam do woli podziwiać przymioty Boże". To było bez wątpienia
najważniejsze w tej kuracji kąpielowej.
PODRÓŻ DO FRANCJI. PARYŻ
Mimo
rozczarowań i prób, pragnienie ponownego widzenia
Ks.
kanonik de Brandt, pragnąc się z nią widzieć nadmienił jej, że się spotkają w
Wyjechała
więc. Po drodze zatrzymała się w Lecce, by odwiedzić biskupa Zolę, następnie
znów podjęła podróż - długą trasą przez Bolonię-Turyn. Jechała parę dni.
Spędziła kilka godzin w Marsylii u swej siostry Julii Oddas, a 19 maja 1896 r.
była na świętej górze, gdzie przybył do niej hr. de Rougé: Ks. de Brandt nie
przyjechał. W
Przezacny
p. Schmid obsypał ją dobrodziejstwami. Protestowała przeciw temu nadmiarowi
życzliwości, jednak nic nie pomogło, kupił jej nawet okulary. Dnia 2 czerwca
była znów w Marsylii. Lecz marsylskie kościoły, to nie paryskie. Tam, w Paryżu,
widziała ludzi naprawdę modlących się. Byłaby natychmiast odjechała, gdyby nie
usilne prośby jej siostry. Wreszcie 19 czerwca jest z powrotem w Galatinie.
MESYNA
W
tym to mniej więcej czasie nastąpiło zapoznanie się pasterki saletyńskiej z ks.
kanonikiem Annibale di Francia, dzięki którego inicjatywie mamy jej autobiografię
napisaną w języku włoskim i który, po jej śmierci, na jej grobowcu z białego
marmuru zbudował kościół z tablicą pamiątkową.
Ks.
kanonik Annibale di Francia pochodził z książąt akwitańskich, którzy kiedyś
byli władcami Sycylii. Miał lat czterdzieści, ruchliwy i natury otwartej typu
francuskiego, był w Mesynie powszechnie lubiany. Założył instytut Córek
Boskiego Zapału Serca Jezusa, których celem jest opieka nad ubogimi i
wychowanie sierot.[32]
Ale jego dzieło nabawiało go wielkich trosk. Bez podbudowy materialnej wydawało
się stale narażone na upadek. Jeśli ks. kanonik Annibale dawał dowody wielkiej
miłości bliźniego, to z drugiej strony może nieco brakowało mu równowagi, jego
matka była dotknięta chorobą psychiczną: Na tę swego rodzaju monomanię zwracała
uwagę również Melania, twierdząc, że jego ekskluzywna miłość ubogich popychała
go niekiedy do aktów wielkiej nierozwagi.
Obdarzony
temperamentem lirycznym, był on poetą. Pokorny, świątobliwy i ubogi, żył z
jałmużny, którą kwestowały jego zakonnice. Czuł się niezdolny sam zbudować
dzieło trwałe.
Usiłując
spotkać się z pasterką saletyńską, przybył do Castellamare di Stabia.
"Daremnie: lotna gołąbka gdzie indziej przeniosła swe gniazdo".[33]
Wkrótce otrzymał jej adres od biskupa Zoli i począł pisać do niej.
"Pewnego dnia poinformowała mnie, że wkrótce opuści Galatinę i że nikomu
nie da swego nowego adresu. Udałem się do niej, zastałem ją w jej ubogim
mieszkaniu, rozmawiałem z nią. Opowiadała mi o objawieniu w
Jaką
współzałożycielką, jaką mistrzynią nowicjatu była ona dla młodego zgromadzenia,
ks. kanonik Annibale przypomina to w słowach nabrzmiałych wdzięcznością. Ale
ona sama w swych listach mówi, że nie dorosła do zadania i że z powodu wad
swego charakteru jest niezdolna dokonać dzieła, którego się podjęła, a które
jest tak trudne.
Oddaje
mu się jednak cała. Zawsze na nogach, przebiega nocą sypialnie dziewczynek
sierotek, czuwa nad wszystkim. Układa regulaminy: jeden dla sióstr, drugi dla
sierotek i zachęca do wprowadzania ich w życie, ale zachęca przykładem swej
wewnętrznej energii, swego ducha umartwienia, jak też swym humorem oraz
dziecięcą prostotą i tak budząc te natury nieco leniwe, porywa wychowanki i
wychowawczynie, ożywia cały instytut. Wśród tych rzutkich Sycylijek o naiwnej
wierze czuje się swobodnie. Początkowo, kierując się pragnieniem ukrywania się,
każe zwracać się do siebie imieniem swej matki - Julii Barnaud. Wkrótce jednak
jej wrodzona szczerość i poryw jej miłości Bożej wyprowadziły je z rezerwy i
doszło do tego, że tylko w Mesynie i tylko tego jednego roku okazała się taka,
jaka jest i - chociaż mimo woli, a raczej wbrew woli - ujawniła swe mistyczne
życie doskonałego zjednoczenia z Jezusem.
Ks.
kanonik Annibale był przełożonym domu, w którym przebywała Melania, był więc
jednocześnie jej przełożonym, ona winna mu była posłuszeństwo, nie tylko więc
miał okazję sam zebrać jej cenne wypowiedzi, ale mógł jej polecić, nakazać
opisać jej własne życie. Tak też uczynił, dzięki czemu mamy opis jej
dzieciństwa, zredagowany w języku włoskim.
Nie
miała czasu ukończyć go, ani nawet ponownie przeczytać; to właśnie ten
autentyzm nie tylko myśli, ale i jej formy, nadaje temu pierwszemu rzutowi,
szybkiemu, szczeremu, jasnemu jak błyskawica, całą jego niezrównaną wartość.
Ks.
kanonik sam wiodący życie mistyczne, był zachwycony. Duch Święty ze swymi
nadzwyczajnymi darami był obecny w tej wyjątkowej istocie, która żywiła się
tylko Eucharystią, starał się więc ściśle ją połączyć ze swoim dziełem. Jako
hasło i szczególną zachętę do modlitwy dał swym zakonnicom polecenie, które
Mistrz dał apostołom: "Proście Pana żniwa, aby posłał robotników na żniwo
swoje". Wezwanie to bardzo się podobało jasnowidzącej, która się złożyła
Bogu w ofierze, aby wyprosić prawdziwych głosicieli Ewangelii. Jej pobyt w
zakładzie był zaiste dobroczynny i owocny; mimo jej pokornych zaprzeczeń. Na
niej bowiem spoczywał ciężar wszystkiego, nawet utarczek z władzami świeckimi.
To ona przyjęła inspektorów sanitarnych, gdy wybuchła epidemia tyfusu.
Zaprowadziła ich tylko do infirmerii i to wystarczyło - nie nalegali więcej. Bo
i na cóż by się to zdało? Czyż nie wiedzieli, że warunki; w jakich się znajduje
zakład, nastręczają wprost nieprzezwyciężalne trudności?
Klasztor
znajdował się w budynkach dawnego klasztoru benedyktynek. Gdy wygnała je
rewolucja, zajęły go wojska i następnie pozostawiły w stanie na pół
zrujnowanym. Siedemdziesiąt dwie sierotki mieściło się w nim, a przecież zakład
nie miał ani kapitału, ani rent, ani nawet... rachunkowości. Utrzymywał się z
dnia na dzień tylko z dochodów piekarni parowej, która piekła najlepszy chleb w
Mesynie (tak, że trzeba było stać w kolejce, by móc go kupić). Odjeżdżając,
Melania wyda większą część pieniędzy otrzymanych od księdza Combe na podróż,
aby kupić sierocińcowi kilka worków mąki.
Wszakże
nie groźba bankructwa zdecydowała, że Melania nie przedłużyła swego pobytu w
zakładzie ponad rok. Ona nigdy się nie uchylała od cierpień, ubóstwa,
upokorzeń. Unika tylko ciekawości ludzkiej, podziwu, pochwał, a od procesu
Ronjona stara się ukryć po to, aby uchronić od lekceważenia i pogardy ludzkiej
orędzie, które nosi zawsze, ale teraz z tym większą tkliwością i oddaniem
aniżeli kiedykolwiek, choć zakryte przed światem, który nie chciał go poznać.
Gdybyż to ks. kanonik Annibale był przynajmniej dyskretny!...
Dla
niego Crocefissa (Ukrzyżowana) - jak nazywa Melanię - jest już święta. Z entuzjazmem
iście włoskim zdobywa się jej relikwie; zawsze z sobą nosi jej gwizdek
pasterski i nie chce jej go oddać, przechowuje zazdrośnie zeszyt z jej
autobiografią włoską, ona zaś żałuje, że wbrew woli zapełniła go swymi
najbardziej intymnymi zwierzeniami.
Czas
już stanowczo opuścić Mesynę. Zadanie, którego się podjęła, spełniła w
zupełności. Instytut Boskiego Zapału; jeśli ma żyć, będzie żył bez niej.
Żegnaj, Sycylio! Żegnaj, droga Italio, skoro taka jest konieczność.
Trzeba uciekać!
MONCALIERI
Jej
odjazd istotnie podobny jest do ucieczki. Wyjeżdża, nie żegnając się, nie
mówiąc dokąd.
Jedzie do Francji, do parafii Diou (w departamencie Allier), gdzie
proboszczem jest ks. Gilbert Emil Combe. Ks. Combe urodził się w Cusset koło
Vichy w roku
Z takim temperamentem i z taką wyobraźnią ks. Combe mógł się pasjonować
eschatologiczną stroną sekretu.
Zresztą zarówno we Francji, jak we Włoszech proroctwa stały się modne.
Wszędzie roiło się od jasnowidzów i wróżek. Była to epoka panny Couesdon z jej
aniołem Gabrielem, sprawy Loigny i wielu innych spraw polityczno-mistycznych,
zresztą potępionych przez biskupów. We Włoszech ks. kanonik Consenti,
spowiednik Melanii w Galatinie i o. Giacchetti, nie śmiąc już otwarcie
komentować sekretu, drukują Wielką nowość
i Przyszłość ludzkości. Ks. Combe
napisał broszurę, którą zatytułował: Wielki
cios, a w której odtworzył i omówił teksty sekretu (patrz bibliografia).
Tak
więc ks. Combe nawiązał stosunki z ks. Roubaud, który był jednym z pierwszych
zwolenników reguły Matki Bożej, a przez niego z Melanią. "Gdy opowiada on[34]
- zacząłem pisać swą broszurę pt. Wielki
cios i jego prawdopodobna data, pasterkę saletyńską znałem tylko z imienia
i nie wiedziałem, czy ona jeszcze żyje. Nie wiedziałem, co się z nią stało po
objawieniu z 19 września 1846 r. i wcale nie pragnąłem tego wiedzieć. Przysłano
mi drukowany egzemplarz jej słynnego sekretu. Po jego przeczytaniu, które mnie
zainteresowało i zbudowało, przyszła mi myśl napisania kilku stron rozważań i
dać je ojcu Bailly do kalendarza
Pielgrzym (Pélerin) z roku 1894. On mi jednak odpowiedział, że jest za
późno, kalendarz już się drukuje. Wtedy postanowiłem napisać broszurkę.
Dowiedziałem się w tym czasie, że pasterka saletyńska żyje jeszcze. Ks.
Moitron, proboszcz i dziekan w Saint-Pourçain-sur-Sioule, mój przyjaciel
dowiedział się od pewnego biskupa, że "ta dziewczyna, która zeszła na
manowce, sprawiała wiele przykrości świętemu biskupowi z Autun i że
doprowadziła do pewnego rodzaju rozdwojenia z powodu spadku, który chciała mu
wydrzeć." Informacja ta nie przeszkodziła mi napisać broszurki. Jeśli
dziewczyna się zmanierowała, to jej rzecz. Jej niewierność nie zwalnia
chrześcijan od usłuchania przestróg Najśw. Maryi Panny. Zwrócę uwagę na wielką
powagę tych przestróg.
Broszurka
ukazała się w roku 1894. Dzięki niej nawiązałem wkrótce korespondencję z
osobami, które znały Melanię. Ks. Roubaud napisał mi, że ona mieszka w
Galatinie. Posłałem jej swą broszurę.
Rok
potem ks. Roubaud umarł. Listy, które otrzymał od Melanii, mnie przysłano. One
to uzupełniły moją dokumentację. Były one więcej aniżeli skarbem, było to jakby
schronienie duszy, święta żyła w nich.
Jednakże
ani te listy, ani też te, które ja od niej otrzymałem, nie wyjaśniły mi przyczyn
jej tułaczego życia. Byłem wprost zgorszony tym, że wkrótce ma opuścić
Galatinę. Dokąd się uda? Nie chciała powiedzieć. Gdy następnie napisała mi z
Mesyny, nadmieniając, że tylko rok tam pozostanie - nowy skandal. Jest coś
prawdy w tych zarzutach, które się przeciw niej wytacza - pomyślałem sobie -
nigdzie nie czuje się dobrze. Nie pozwolę jej tak latać po świecie. Gdy tylko
wygaśnie jej mesyńska roczna umowa, ściągnę ją do Francji, by tu zamieszkała.
Poprosiłem
ją, aby mnie odwiedziła i posłałem jej pieniądze na podróż. Wyjechawszy z
Mesyny do Diou, zatrzymała się w Moncalieri i powiadomiła mnie, że większą
część pieniędzy, które jej wysłałem; zużyła na zakup mąki dla sierotek ks.
kanonika Annibale, stąd konieczność wysyłki nowej sumy, aby mogła kontynuować
podróż (prosi tylko o sto franków, pierwszy przekaz opiewał na 400
franków)":
Melania
wyjechała z Mesyny 2 października 1898 r. Swoje bagaże zaadresowała na stację w
Turynie. Przybywszy tam, szukała mieszkania lecz nie znalazła, gdyż był to
okres wystawy przemysłowej. Udała się więc do podmiejskiej miejscowości
Moncalieri i tam wynajęła na rok pokoik z kuchenką bez wody. Francuskie siostry
miłosierdzia dały jej do dyspozycji prymitywny sprzęt i była zadowolona.
Piemont i jego dialekt, który ledwie rozumiała, to już nie Włochy - ale jeszcze
nie Francja. Docieranie do niej listów z Mesyny dowodzi, że wyśledzono jej nową
kryjówkę. Nie zazna więc spokoju w tym życiu... Mimo to spędza całą zimę w
Moncalieri (Vicolo Muratori, casa Dottore Latour). Wreszcie postanawia spotkać
się z księdzem Combe.
Była
ta jednak tylko krótka wizyta w Saint-Pourçain-sur-Sioule i w Diou. Wyjechawszy
z Moncalieri 18 maja, powróciła tam 24 maja.
Ks.
Combe energicznie nalegał, aby się osiedliła we Francji. Proponował jej, aby jako
rezydentka zamieszkała u sióstr franciszkanek w Vichy, albo u sióstr św. Józefa
w Cusset. "Zakonnice są zbyt ciekawe" - odpowiedziała. Zresztą opłata
za utrzymanie byłaby za wysoka dla niej. Mimo to jednak daje się posłusznie
prowadzić najpierw do Cusset, następnie do Vichy, gdzie u kuzynki księdza Combe
podano jej zupę tak tłustą, że trzeba by kilka dni ją trawić i wreszcie do
Moulins, gdzie nie można było znaleźć mieszkania. Daremny więc trud. Melania
odjeżdża, pozostawiwszy księdzu Combe w upominku mnóstwo pudełek włoskich
zapałek woskowych. Ks. Combe jest mile zdziwiony tym objawem dziecięcego
sposobu bycia tudzież jej absolutną i przejrzystą prostotą, pokornym całowaniem
ręki kapłana i klękaniem na ulicy, by prosić go o błogosławieństwo, wreszcie spojrzeniem,
którym zdaje się przebijać mury i rozszyfrowywać tajemnice serca. W końcu na
usilne prośby księdza Combe, ksiądz Moitron, proboszcz w Saint-Pourçain,
wynajduje odosobniony domek o czynszu 150 franków. Melania, poprosiwszy o
wynajęcie go na rok, przybyła tu 18 czerwca 1900 r., by zamieszkać w nim pod
nazwiskiem Julii Barnaud.
OSTATNIE LATA WE FRANCJI
Będzie
to jej ostatni pobyt we Francji, pięć lat spędzonych kolejno w Saint-Pourçaim (od
czerwca 1900 r. do czerwca 1901 r.), w Diou (od czerwca 1901 r. do sierpnia
1903 r.) i w Vichy-Cusset (od sierpnia 1903 r. do 13 czerwca 1904 r.). Lata te
były może najmniej dostosowane do jej osobowości, wymagające od niej najwięcej
ofiar.
Po
Castellamare, po Rzymie, po zatajeniu się w Galatinie, potem w Mesynie,
pasterka saletyńska zamknęła się w wąskich ramach życia prowincjonalnego. Na
rozsłonecznione dekoracje italskich scenerii zapadła kurtyna przestrzeni. Jej
wzrok słabnie coraz bardziej, ma bowiem kataraktę oka prawego, widzi więc tylko
szarzyznę bez horyzontu. Kraj płaski i bez uroku, powietrze ciężkie, ludzie
opętani żądzą bogacenia się, oszukują i pożerają się wzajemnie: konflikty o
najem, sprzedaż i kupno zmuszają Melanię do trzykrotnej przeprowadzki w ciągu
lat pięciu.
Ks.
Combe, który jest miejscowy, oddycha tą atmosferą, nie czując zbytnio, że jest
zepsuta. Drażni go tedy widok "tej dzikuski, tej wilczycy leśnej",
którą płoszą rzeczy tak zwyczajne. Co, dysponuje całym domem jak bogata mieszczka
i nie śpiewa pieśni dziękczynnej, a to dlatego tylko, że klucze ma ogrodnik? A
gdy w końcu ulokuje ją w Cusset w swym domu, wynajętym częściowo jednemu ze
swych kuzynów, malarzowi samochodów, nie ma pojęcia, jak ona cierpi np. z
powodu kłótni o skrzynkę na listy bądź też ciasnoty prowadzącej do scen
rażących jej oczy.
Bała
się też, żeby inni jej nie obserwowali, nie podpatrywali, a lęk ten był tak
wielki, dla innych zaś tak śmieszny, że nazywano ją z tego powodu wariatką. Gdy
pewna poczciwa sąsiadka dziwiła się temu twierdząc, że dla niej to wszystko
jedno, czy ją ludzie widzą czy nie - Melania odpowiedziała jej łagodnie:
"Bo wy jesteście ze świata, a ja nie jestem ze świata".
Ale
nikt tego nie rozumie.
Ks.
Moitron i ks. Combe radzą jej, aby sprowadziła do siebie, do Saint-Paurçaint,
swoją siostrę Julię, która teraz owdowiała: będzie miała pomoc domową i
towarzyszkę. Melania dostosowała się do rady, ale oto Julia, podejrzliwa,
gadatliwa, zmyśla, przedstawia Melanię jako obłudną i złośliwą nabożnisię, robi
z niej przedmiot niezdrowej ciekawości i - nie wiedząc dlaczego, a może nawet
niechcący - prześladuje ją. "Od kilku miesięcy - pisze Melania 11 czerwca
1900 r. do ks. Brandta - nic nie przetłumaczyłam" (z autobiografii
włoskiej wyrwanej z rąk ks. kanonika Annibale przez ks. Brandta) "z tego
prostego powodu, że nie jestem sama w jedynym pokoju. Moja siostra ma niemal tę
samą naturę co moja biedna matka, z tą tylko różnicą, że umie czytać i pisać...
Muszę więc pisać listy w nocy, kiedy ona jest w łóżku. A wszystko to pochodzi z
tego, że jestem zbyt wrażliwa.. Potrzeba mi cnoty cierpliwości. O mój Boże,
miłosierdzia!... Moja siostra jest w ręku naszego kochającego Jezusa
błogosławioną rózgą, którą On się posługuje... Ona jest jednak bardzo dobra...
cierpi na nerwy i jest anemiczna od przeszło dziesięciu lat. Może ta choroba
osłabiła jej umysł, nie ponosi zatem żadnej winy. Jej charakter jest obrazem
charakteru naszej biednej matki. Krótko mówiąc, ona się nudzi ze mną - nie mogę
z nią pójść do teatru, na festiwale.
Ostatniego piątku powiedziałam jej, że skoro się nudzi, nie będę jej
zatrzymywała, jeśli będzie chciała odejść i dałam jej pieniądze na podróż. Dziś
pieniądze tu jeszcze leżą na stole, nie wiem co z nimi zrobi".
Jedynie wyjazd z Saint-Pourçain może ją uwolnić od Julii Oddos. I oto
szczęśliwy traf - domek sprzedano, trzeba więc go opuścić. "Spieszno
odejść stąd, ludzie patrzą na mnie, jak na kogoś bez serca" (z listu do
Brandta, 13 czerwca 1900 r.).
Wreszcie więc sama; w Diou, o parę kroków od kościoła i plebanii. Ale
proboszcz będzie główną przyczyną jej cierpienia.
Początkowo niewyrozumiały, lecz zbudowany, potem urzeczony tym, co
zdołał dostrzec w głębinach życia duchowego, w których usiłuje ukryć się dusza
Melanii, stara się ks. Combe uchwycić nieuchwytną rzeczywistość tego życia.
Mimo najświętszych pobudek, ciekawość jego jest zaiste okrutna. Zasypuje swój
"przedmiot" pytaniami, domaga się długich odpowiedzi, często
pisemnych, na swe pytania, dręczy ją, aby się spieszyła z przetłumaczeniem na
język francuski swych wspomnień, które napisała po włosku w Mesynie. Jako dobra
córka, posłuszna ojcu, którego jej dała Opatrzność, stara się wywiązywać ze
swych powinności. Dlaczego więc to naleganie że strony księdza Combe? Jej
finezja nie pozwala jej tłumaczyć literalnie. Ks. kanonikowi Annibale mogła
powierzyć wylewy stanów kontemplacji wrodzonej, ale ksiądz Combe jest żądny
faktów i anegdot, trzeba więc było podać mu szczegóły historyczne. Te przeróbki
wymagały jednak czasu. Tak więc powstaje - wywołując dzień po dniu -
autobiografia z roku 1900, poszerzona dodatkami, załącznikami. Ks. Combe
chciałby wszystko wiedzieć, chciałby poniekąd dotykać zjawisk życia w
zjednoczeniu z Chrystusem, które jest sekretnym życiem Melanii. Aby lepiej
poddawała się jego badaniom, zwalnia ją z głębokiego skupienia, jakie zwykle
praktykowała w adwencie i wielkim poście. W Diou jej stygmaty odnowiły się,
poleca jej więc, by przyniosła płótno, które służyło do zatamowania krwi z rany
jej boku. Ona zaś mimo konieczności odsłaniania najskrytszych tajników swego
życia wewnętrznego, współpracuje posłusznie w zbieraniu dokumentów jej samej
dotyczących, któremu ks. Combe oddaje się z fanatyczną wprost wytrwałością. Nic
to, że skalpel i lupa wymagającego obserwatora sprawiają ból, zniesie cierpliwie
wszystko, aby tylko oświetlić Boskie Orędzie, aby tylko ratować dusze.
Tymczasem
ona się starzeje. Nawykła do klimatu południowych Włoch, cierpi we Francji z
powodu chłodu i wilgoci. Niekiedy odczuwa "bóle śmierci" - jak sama
donosi ks. Brandtowi 28 stycznia i 4 marca 1903 r. Gdy razu pewnego, chcąc
wzmocnić słabnące siły, wypiła tłustego bulionu, zachorowała ciężko, 23
stycznia 1903 r. przyjęła sakrament chorych. "Bardzo zadowolona" -
pisze 28 stycznia do ks. Brandta pozostaje cierpiąca i słaba, jednak "zbyt
szczęśliwa, że może cierpieć".
Jej
najdotkliwsze cierpienie ma jednak inne źródło. Niewiara mas, niedzielna praca,
wieczne bluźnierstwa zadają jej tortury. Księża, aby zatrzymać lud w kościele,
robią ustępstwa rujnujące świętą bojaźń Bożą. Melania wyrzuca księdzu Combe, że
pozwala kobietom wchodzić do konfesjonału z odkrytą głową. Te drobne tolerancje
prowadzą powoli do ciężkich uchybień i do zatraty poczucia grzechu.
"To
nie źli ludzie najbardziej mnie zasmucają - żali się Melania do ks. Brandta 13
listopada 1901 r. z Diou - ale apatia, zbrodnicza obojętność całego
społeczeństwa... O! jakże ja potrzebuję pomocy mego Boga, a jutro nie ma mszy
św. Tak to na tej wsi, gdy pasterz się oddali: Smutny kraj! Zły kraj!".
Za
pozwoleniem księdza Combe trzy razy jeździła do
Nie
znając nieżyczliwych wieści o Melanii, które za czasów biskupa Fava i o.
Berthier wszędzie buszowały, nowi kapelani starają się ją przyjmować z
wszelkimi oznakami jak najserdeczniejszej czci.
"Teraz
- pisze Melania 24 listopada 1902 r. do ks. Brandta - teraz, gdy na szczęście
ojcowie zostali zastąpieni przez kapelanów Matki Bożej Saletyńskiej, którzy
zdają się mieć ducha pokory, miłości bliźniego, oderwania od rzeczy
przemijających, pobożności, zapału, umartwienia, doskonałej jedności między
nimi oraz prawdziwej, solidnej i na wskroś synowskiej miłości do naszej Matki
Maryi, będę mogła bez obawy zgorszenia nawiązać łączność ze swą ukochaną górą i
utrzymywać stosunki listowne z kapelanami Matki Bożej. Myślę, że ta łączność
dla jednej sprawy wyjdzie na korzyść mieszkańców Corps i że nie zaszkodzi
pielgrzymom. Pierwszy list napiszę - jeśli Bóg pozwoli - na Boże Narodzenie,
tak jak bywało, gdy przebywałam we Włoszech". Roku następnego atmosfera
się zmieniła, jeszcze jedno gorzkie rozczarowanie.
Ks.
kanonik de Brandt umarł 9 maja 1903 r. Jego następcą i spadkobiercą idei
załażenia zakonu Matki Bożej jest ks. kanonik Rigaux. Melania udaje się do
niego w Argoeuves, w roku 1902 i przebywa tam od 27 września do 2 października,
i w roku 1903, by przebywać tam od 8 do 18 sierpnia.
W roku 1903, po powrocie z Argoeuves, Melania jest zmuszona wyprowadzić
się z Diou, gdyż dom, w którym mieszkała, został sprzedany (bez jej wiedzy), a
nowy właściciel chce go natychmiast zająć. Proboszcz parafii Diou usiłuje
pełnić rolę mediatora między Melanią a nowym właścicielem. Pisze nerwowe listy,
zresztą całkiem niepotrzebne, gdyż w końcu dochodzi do przekonania, że Melania
powinna się przenieść. Oto bowiem niejaki o. Parent, którego biskup zmuszony
był suspendować, a który coraz bardziej daje się ponosić swej chorobliwej
wyobraźni, rozsiewa szaleństwa na temat sekretu saletyńskiego. To właśnie te
wariacje doprowadziły do umieszczenia na indeksie Wielki cios księdza Combe. Teraz ich autor prześladuje Melanię
swymi listami, robiąc jej jak najgorszą reklamę.
Melania rada by skorzystać z okazji i znów wyjechać do Włoch, ale nie
wie jeszcze, gdzie by się udać. Ojciec Fusco podjął się wyszukać jej kryjówkę,
ale mu się wcale nie spieszy. Melania daremnie czeka na wiadomość od niego. W
końcu ulegając usilnym naleganiom księdza Combe, osiedla się w pobliżu Cusset.
To Cusset - smutna to przystań, żadnej pomocy duchowej prócz rzadkich
przyjazdów ks. Combe. I tak upływa dziesięć chmurnych miesięcy, w których
dokonuje się agonia moralna ostatnich pięciu lat życia "siostry Ofiary
Jezusa".
Wreszcie pisze o. Fusco. Znalazł dla swej drogiej Melanii mieszkanie w południowych
Włoszech pod opieką swego przyjaciela o. Cecchini, dominikanina z Valle di
Pompei, który został biskupem diecezji Altamura. Altamura to stare miasto w
prowincji Bari, zbudowane na płaskowyżu między Adriatykiem a Morzem
Śródziemnym. Tam można oddychać, tam Melania będzie pod opieką biskupa, będzie
miała codzienną mszę św. i Komunię świętą, będzie się cieszyć niczym nie
zamąconym skupieniem, które przygotuje jej pogodne zejście.
Ks.
Combe zaczynał ją poznawać, gdy tymczasem ona już się wymyka spod jego
obserwacji. Nachodzi go tedy dziecinne pragnienie: niechby zachorowała - nie
byłaby w stanie podróżować. Nie mógł zrozumieć jej gorącego pragnienia i jakby
wewnętrznego nakazu opuszczenia diecezji Moulins i Francji. A przecież
powiedziała mu jasno (w liście z 29 stycznia 1904 r.): "Stan Francji
napawa mnie lękiem... Wasza Wielebność chce, żebym była zrezygnowana jak inni
Francuzi, nie mam takiego pociągu i wątpię, czy św. Paweł miałby go. Boski
Mistrz nie napomina uczniów, aby pozostawali tam, gdzie są, ucząc głuchych, ale
by strząsnęli proch i poszli gdzie indziej".
ALTAMURA
A
więc i ona udaje się gdzie indziej. Dnia 13 czerwca 1904 r. opuściła Cusset i
podróżując bez przerwy dniem i nocą, 16 czerwca o 10 wieczorem przybyła do
Altamury.
Była
już noc. Dobry o. Fusco - po tylu nie dotrzymanych zapowiedziach przyjazdu -
miał i teraz podstawę do niedowierzania, nie uprzedził więc nikogo w kurii
biskupiej, nikt tedy nie wyszedł na stację, zresztą biskup był nieobecny.
Złamana fatygą długotrwałej jazdy, z ogromną opuchlizną nóg i rąk, Melania sama
przeszła długą trasę od dworca do miasta, na próżno szukając hotelu.
Ktoś
jej wskazał dom, gdzie na pewno zostanie przyjęta. Ona zaś tak potrzebowała
spoczynku, że weszła, nie pytając o nic więcej, a był to dom nierządu.
Nazajutrz powiadomiła wikariusza generalnego o swym przybyciu. Ks. bp Cecchini
poinformowany przez niego; polecił, aby zaopiekowano się nią jak
najtroskliwiej. Przybyli tedy księża i wybitne osobistości miasta, aby ją
odwiedzić w tym domu niesławy. Jego właścicielka była tak strapiona tymi
niebywałymi wizytami, że prosiła Melanię, aby odeszła. Ona jednak pozostawała
tam siedem dni, brakowało jej rzeczy najkonieczniejszych, ale była bardzo
zadowolona. Biskup poprosił szlachetną rodzinę Giannuzzich, aby ją zabrali do
siebie, ona jednak nie przyjęła zaproszenia. "Było mi dobrze w tym domu
hańby" - pisze do ks. Combe z Altamura 2 lipca 1904 roku. Nigdy nie
wiadomo, jaką niespodziankę sprawi nam saletyńska pasterka.
Ale
właścicielka "hotelu" obawia się, że młode lokatorki, nawrócone,
wszystkie w końcu odejdą, a pozostanie tylko ta - starucha. Precz z nią! I
dopiero wtedy, gdy Melania wbrew woli znalazła się za drzwiami, Emilia
Giannuzzi mogła ją zabrać do swej willi na wsi, aby chociaż trochę podreperowała
się na zdrowiu. Gdy powrócił ks. bp Cecchini, umieścił ją u wizytek, dopóki nie
znajdzie sobie odpowiedniego mieszkania. Czego najbardziej pragnęła - to swej
drogiej samotności i ukochanego ubóstwa. Po kilku tygodniach, pod koniec
sierpnia, jest już u siebie, przy ulicy 87 Estramurale (poza murami), u stóp
góry Calvario.
Odgłosy świata jeszcze docierają do niej. Jej siostry zrozumiały, że
powołanie się na pasterkę saletyńską jest przynętą ściągającą im dary. Jedna z
nich, pani Guignier, prorokuje w imieniu sławnej siostry. Ks. Combe przysyła
jej prasę i zwierza się przed nią ze swych kłopotów, ze zniechęcenia.
Ale
odosobnienie, wspaniała jasność nieba, ojcowska dobroć biskupa, wzruszająca
pobożność ludu wszystko to rozprasza melancholię i wlewa w serce balsam cichej
radości. Radości! - wezwanie to dociera aż do księdza Combe.
Co ranek przychodziła do katedry. Rankiem 15 grudnia nie pojawiła się.
Zaniepokojony ks. biskup posłał do niej swego lokaja. Drzwi były zamknięte.
Powiadomiono o tym władze państwowe. Przybyli ich przedstawiciele, wyłamali
drzwi. Melania Calvat, ubrana normalnie, leżała martwa na podłodze swego
mieszkania ze spokojnym wyrazem twarzy.
W
lutym 1903 r. przepowiedziała w jaki sposób umrze.[35]
Było
to w Diou. Przychodziła wtedy do zdrowia po chorobie, w toku której uznano za
konieczne udzielić jej sakramentu chorych. Panna Maria Babin, która się nią
opiekowała, zatrzymywała przy sobie klucz od jej drzwi. Raz, w przystępie
szczerości, powiedziała jej: "Gdyby siostra umarła sama i gdyby nikt o tym
nie wiedział, wyważono by drzwi i znaleziono siostrę martwą. - Ja tak właśnie
umrę - odpowiedziała chora - ale nie tutaj. Umrę we Włoszech, w kraju, którego
nie znam, gdzie nie znam nikogo, w kraju niemal dzikim, ale w którym ludzie nie
przeklinają, lecz kochają Pana Boga. Będę tam sama. Pewnego pięknego poranka
ludzie zauważą, że u mnie okiennice są zamknięte, otworzą drzwi i ujrzą mnie
martwą. Siostry Babin opowiedziały nam ten szczegół, gdy dnia 6 sierpnia 1916
r. byliśmy w Diou.
Ks.
Annibale di Francia - w 17 przypisku mowy, którą wygłosił 14 grudnia 1905 r. w
altamurskiej katedrze na cześć pasterki z
By uczcić pamięć saletyńskiej pasterki, ks. bp Cecchini postanowił
zbudować klasztor i kościół na Montecalvario. Nie mógł w pełni wykonać swego
projektu miał bowiem umrzeć 17 grudnia 1916 r. w Tarente, ale już wcześniej (w
roku 1909) powierzano mu archichiecezję tarentyńską. W pełni doprowadził go do
skutku jego następca ks. bp Verrienti. W roku 1916 antoniański sierociniec
księdza kanonika Annibale di Francia przeniósł się z Mesyny do nowo zbudowanego
klasztoru. Wtedy władze świeckie pozwoliły ekshumować dziewicze ciało Melanii,
które tymczasowo spoczywało w gentilizio
(cmentarzu rodzinnym) sinioriny Ciannuzzi. Z powodu grypy hiszpańskiej, która
grasowała w kraju, przeniesienia czcigodnych szczątków miano dokonać nocą 19
września 1918 r. A noc ta była cicha i spokojna, nawet najlżejszy zefirek nie
zaszeleścił pióropuszami palm, tylko księżyc, oświetlając swym srebrzystym
blaskiem otaczające pola i uśpione miasto, z wysokiego bezchmurnego nieba
przyglądał się niezwykłym pochodom. Jest godzina trzecia mad ranem. Odkryto
grób - szkielet jest cały. Ks. kanonik di Francia i dwanaście sióstr antonianek
zabiera te bezcenne szczątki. O piątej procesja wchodzi do kościoła Antoniano,
gdzie sierotki już czekają ze świecą w ręku. Cała świątynia rozbrzmiewa hymnem
świętej radości. Magnificat. O szóstej ks. di Francia rozpoczyna celebrę mszy
św.
Po
mszy świętej umieszczono kości w małym budynku przylegającym do ogrodu, zanim
zostaną złożone we wspaniałym grobowcu zbudowanym w pośrodku kościoła
poświęconego Niepokalanemu Poczęciu. Szkielet rekonstytuowano w całości, ubrano
w habit sióstr antonianek i pozostawiono w pozycji stojącej.
Złożenie
do grobu odbyło się w obecności przedstawicieli władzy kościelnej: ks. kanonika
Gengo, jako wikariusza generalnego i ks. kanonika Maggi z kurii biskupiej. Rok
później, gdy wspaniała budowla została ukończona, dnia 19 września 1919 roku,
ks. kanonik Annibale di Francia w drugiej mowie wygłoszonej dla uczczenia s.
Marii od Krzyża oświadcza, że Altamura posiada wielki skarb, ale "nasza
misja nie jest skończona - mówi dosłownie. - Musimy rozpocząć proces
informacyjny dotyczący heroicznych cnót Sługi Bożej i cudów, które zawdzięczamy
jej wstawiennictwu. W Taorminie jedna z naszych sierot została momentalnie
uzdrowiona z wrzodu żołądka. "Jestem Melania, przychodzę cię
uzdrowić" - taki głos usłyszała chora, poczuła dotknięcie Melanii i w tej
chwili powróciło jej zdrowie, przy czym uzdrowienie to zostało należycie
potwierdzone przez lekarzy, którzy ją leczyli... Mieszkańcy Altamury, nie
zapominajcie o swym skarbie. Gdy uprzywilejowanej pasterce z
Uzdrowiona
sierota, Marguerite Aron, zmarła w obozie oświęcimskim w roku 1944.
Czytelniku, proś Matkę Boską Saletyńską, aby to przewidywanie
czcigodnego kapłana, którego proces beatyfikacyjny jest w toku, spełniło się
jak najprędzej.
Avoise, 31 maja 1954
ks. Paul Gouin proboszcz w
Avoise (Sarthe)
DODATEK
WIDZENIE
UBIORU, KTÓRY NOSIĆ BĘDĄ I DZIEŁ, KTÓRYM POŚWIĘCAĆ SIĘ BĘDĄ SYNOWIE
I
CÓRKI ZAKONU MATKI BOŻEJ
Kiedy
Najświętsza Maryja Panna dyktowała mi regułę swego zakonu i kiedy mówiła o
apostołach ostatnich czasów, widziałam jednocześnie olbrzymią równinę ze
wzgórkami. Oczy moje widziały wszystko. Nie wiem, czy to były oczy ciała. Ale
byłabym bardziej w zgodzie z prawdą, gdybym powiedziała, że miałam ziemię pod
sobą i że w ten sposób widziałam świat cały z jego mieszkańcami, oddającymi się
swym zajęciom - każdy według swego stanu - ale niektórzy z nich nie kierowali
się sprawiedliwością, lecz ambicją. Wszyscy zaś toczyli z sobą wojnę, co było
słuszną karą Bożą.
Widziałam
więc olbrzymią równinę z jej mieszkańcami. W pewnych jej częściach ludzie byli
biali, w innych byli koloru drewna albo nieco mniej lub więcej ciemni. W innych
krajach widziałam ludzi niemal żółtych, koloru bardzo jasnej słomy z oczami
czerwonymi. Jeszcze w innych krajach ludzie byli czarni jak węgiel. Widziałam
kraje, gdzie mieszkańcy byli bardzo małego wzrostu i inne kraje, gdzie byli
bardzo wysocy. Otóż widziałam, że misjonarze i zakonnice byli w tych krajach i
we wszystkich częściach kuli ziemskiej.
Widziałam
apostołów ostatnich czasów w ich ubraniu. Mieli sutannę czarną, z niezbyt
cienkiej tkaniny, bez guzików, zamiast guzików były haftki tak u sutanny, jak u
peleryny. Birety były z tkaniny bardzo grubej z rogami dobrze uformowanymi.
Pasy mieli białe i takie mniej więcej szerokie jak ta linia,[36]
a ich końce zwisały niemal aż do dołu sutanny. Na jednym z końców pasa były
trzy litery koloru czerwonego: UDJ (umrzeć dla Jezusa),* na drugim końcu były dwie litery koloru
niebieskiego: DM (dziecko Maryi).*
Wszyscy nosili dość duży krzyż, zawieszony na szyi na grubym czarnym
sznurze, dolny koniec krzyża zatknięty był za pas po lewej stronie. Ale gdy
głosili słowo Boże lub spełniali jakieś inne funkcje religijne, krzyż wisiał na
piersiach. Po prawej stronie zamieszczona była na pasie koronka z krzyżem bez
pasyjki. Widziałam, że apostołowie ostatnich czasów mieli obuwie białe (podczas
długich marszów nosili czarne) ze sprzączką na wierzchu.
Zakonnice, które najpierw wstąpiły do zakonu Matki Bożej, były
siostrami Opatrzności w Grenoble, widziałam ich dwie i jedną siostrę konwerskę.
One były wśród pierwszych, które przyjąwszy ducha zakonu, przyjęły także jego
ubiór - w uroczystość Wcielenia Boskiego Odkupiciela. Widziałam, że miały
suknię czarną i grubą, uszytą niemal jak worek, z szerokimi rękawami. Ich
pantofle były białe ze sprzączkami na wierzchu. Pas, koronka i krzyż były takie
jak u ojców. Nie miały czepka, lecz twarz ich była obramowana białym płótnem,
na głowie był czarny welon, dość nisko opadający z tyłu. Nosiły rodzaj białej
peleryny.
Widziałam, że misjonarze głosili słowo Boże, spowiadali, udzielali
pociechy religijnej umierającym, głosili nauki rekolekcyjne: kapłanom, królom i
tym, co tworzyli ich dwór, magnatom, urzędnikom i żołnierzom, ubogim i
dzieciom, zakonnikom i zakonnicom, kobietom i pannom. W niektórych miejscach
widziałam misjonarzy u chorych, ubogich, więźniów, chrzczących dzieci i
dorosłych.
W innych miejscach widziałam uczniów apostołów ostatnich czasów.
Zrozumiałam jasno, że ci panowie, których nazywam uczniami, również należeli do
zakonu. Byli to ludzie wolni. Młodzieńcy, którzy nie czując się powołani do
kapłaństwa, chcąc jednak prowadzić głębsze życie chrześcijańskie i zasłużyć na
swe zbawienie, towarzyszyli ojcom w pewnych misjach, pracując ze wszystkich sił
nad własnym uświęceniem i nad zbawieniem innych dusz. Byli to młodzieńcy bardzo
święci i bardzo gorliwi o chwałę Bożą. Byli oni u chorych, którzy nie chcieli
się spowiadać, u ubogich, rannych, więźniów, na zebraniach, wśród sekciarzy
itd. Widziałam ich nawet jedzących i pijących z bezbożnymi i takimi, którzy nie
chcieli słyszeć o Bogu lub o kapłanach. I oto ci aniołowie ziemscy starali się
wszelkimi możliwymi środkami mówić do nich, prowadzić ich do Boga, ratować ich
biedne dusze, z których każda ma wartość krwi Jezusa Chrystusa, szalonego z
miłości ku nam. Widok ten był bardzo jasny, bardzo dokładny i nie pozostawiał
mi żadnej wątpliwości co do tego. W widzeniu tym podziwiałam wielkość Boga,
Jego miłość do ludzi i święte pomysły, które podejmował, aby ich wszystkich
zbawić. I widziałam, że Jego miłości nie sposób zrozumieć na ziemi, ponieważ
ona przewyższa to wszystko, co mogą sobie wyobrazić ludzie nawet najświętsi.
Widziałam
więc, że Ewangelię Jezusa Chrystusa głoszono w całej jej czystości na całej
ziemi i wszystkim ludom.
Widziałam,
że zakonnice zajmowały się wszelkiego rodzaju dziełami duchowymi i cielesnymi i
że rozchodziły się, podobnie jak misjonarze, po całej ziemi.
Z
nimi były kobiety i dziewczęta przepełnione zapałem, które pomagały zakonnicom
w ich dziełach. Te wdowy i panienki były to osoby, które nie chcąc wiązać się
ślubami zakonnymi, pragnęły służyć Panu Bogu, oddawać się pracy nad swym
zbawieniem i prowadzić życie oderwane od świata. Nosiły się czarno i były
bardzo proste.[37]
Miały również krzyż na piersiach, tak jak uczniowie, ale nie na zewnątrz i
mniejszy aniżeli krzyż misjonarzy.
Widziałam
i zrozumiałam, że apostołowie ostatnich czasów i zakonnice składały trzy śluby
zakonne. Nadto przyrzekali oddać się Najświętszej Dziewicy i oddać jej - za
dusze w czyśćcu cierpiące i na intencję nawrócenia grzeszników - wszystkie swe
modlitwy, wszystkie swe pokuty, słowem, wszystkie swe czyny zasługujące.
Uczniowie i kobiety także składali to przyrzeczenie, czyli ofiarę Najświętszej
Maryi Pannie.
Widziałam,
że misjonarze żyli wspólnie i że razem odmawiali oficjum w chórze. W kilku
domach nie byli liczni. Widziałam, że ci uczniowie, co umieli czytać, odmawiali
w swej kaplicy oficjum o Najświętszej Maryi Pannie. Widziałam także, iż
zakonnice, jak też kobiety, odmawiały oficjum o Najśw. Maryi Pannie.
Zrozumiałam
w Bogu, że apostołowie ostatnich czasów mieli postępować śladami apostołów
pierwotnego Kościoła Jezusa Chrystusa, z tą tylko różnicą, że ich przełożony
generalny troskał się o to, by - jeśli tylko to było możliwe - raz do roku
wszyscy członkowie zakonu zebrali się w domu głównym w celu odprawienia
dziesięciodniowych rekolekcji. Widziałam też, że gdy członkowie zakonu byli
bardzo oddaleni, rekolekcje odbywały się w każdym domu albo też udawali się oni
do domów centralnych prowincji. Rekolekcje te odprawiano w celu zahartowania
się w zapale i w przestrzeganiu reguły.
Widziałam,
że zakonników chorych i takich, którzy wskutek zarażenia się od wielkich tego
świata i pod ich wpływem utracili swą pierwotną żarliwość, ulegli
zniewieścieniu oraz zagubili swą miłość i zapał, przełożeni zmieniali i
odsyłali do domów specjalnie na to przeznaczonych. W takim domu chorzy byli
bardzo starannie pielęgnowani.
Widziałam,
że nasz słodki Zbawca patrzył na pracowników tego zakonu z wielkim upodobaniem,
ponieważ służyli Mu oni z całkowitym i zupełnym oddaniem, nie szukając siebie
samych. Będąc absolutnie oderwani od wszystkich rzeczy ziemskich, znajdowali
się całkowicie w ręku Opatrzności Bożej, napełnieni wiarą świętą i ufnością w
Bogu.
Widziałam
dusze czyśćcowe w nastroju jakby świątecznej radości z powodu dobrodziejstw,
jakie otrzymywały od apostołów ostatnich czasów i widziałam, że dusze, które
już zostały wyzwolone z mąk czyśćcowych, albo te, którym jeszcze pozostało coś
do odpokutowania, a które miały możność modlitwy, dużo się modliły i że dzięki
ich modłom dokonywały się liczne nawrócenia. Widziałam bowiem, że Bóg chce, aby
misjonarze i siostry tego zakonu składali wszystkie swe modlitwy, pokuty i
dobre uczynki w ręce Maryi, swej pierwszej Przełożonej i Mistrzyni, za dusze
czyśćcowe w intencji nawrócenia grzeszników i całego świata.
Widziałam
i zrozumiałam, że Pan Bóg chce, aby ten zakon walczył przeciw wszelkim
nadużyciom, które doprowadziły do upadku duchowieństwa i stanu zakonnego oraz
do ruiny społeczności chrześcijańskiej.
Dzięki
przykładowi i zabiegom ojców, wiele zakonów i zgromadzeń zakonnych powracało do
swej pierwszej gorliwości albo też przyłączało się do zakonu Matki Bożej.
Widziałam, że zakon ten nigdy, nigdy nie przyjmował jako kandydatów na
misjonarzy i kandydatek na siostry - osób, których rodzice potrzebowali opieki
lub pomocy danego syna czy córki. A gdy rodzice któregokolwiek z członków
klasztoru popadali w nędzę, klasztor ten z szacunku dla czwartego przykazania,
z roztropności i miłości, a także dla spokoju tych ze swych członków, których
rodzice byli w potrzebie, dawał hojnie tej rodzinie, zależnie od jej potrzeb, a
czynił to z wielką miłością, z wielką radością i wdzięcznością dla Boga za to,
że dał wspólnocie okazję ulżenia doli członkom Jezusa, który oddał się nam
całkowicie.
Widziałam, że członkowie zakonu Matki Bożej podejmowali wszelkie
wysiłki, aby się całkowicie wyzbyć ducha zepsutego świata, aby postępować w
miłości Bożej i nabywać cnót Pana naszego Jezusa Chrystusa. Mieli oni bardzo
niskie mniemanie o sobie samych. Byli między sobą zjednoczeni, nie mając ani
ambicji, ani zazdrości, jedynie pragnąc podobać się we wszystkim swemu Boskiemu
Mistrzowi i pożądając tylko Serca Jezusowego, w którym mieszkali mniej lub
więcej wyłącznie, zależnie od tego, czy ich miłość była czystsza i bardziej
wspaniałomyślna. Ta miłość Jezusa wydawała w nich owoce wielkiego
posłuszeństwa, głębokiej pokory i prostoty, wielkiego umartwienia i bardzo
gorącego zapału oraz doskonałego oddania się swemu Boskiemu Mistrzowi do
dyspozycji.
Widziałam,
że ten zakon był jakby ogniskiem wszystkich dzieł i jakby wieczystym ołtarzem,
z którego wznosiła się ku niebu nieustanna modlitwa w przeróżnych intencjach
Kościoła świętego, za dusze oziębłe i o nawrócenie grzeszników całego świata.[38]
Castellamare
di Stabia, 23 listopada 1876 r.
Rzym,
5 stycznia 1879 r.
s. Maria od Krzyża uboga pasterka z
DWA
OSTATNIE LISTY
SALETYŃSKIEJ
PASTERKI
Do księdza
Combe, proboszcza w Diou (Allier)
Altamura,
13 grudnia 1904 r.
Mój
przewielebny i najdroższy Ojcze,
Niech
Jezus będzie kochany przez wszystkie serca!
Mówi
Ksiądz, że zawsze jest zniechęcony, a przecież Ksiądz lepiej aniżeli ja wie, że
zniechęcenie nie pochodzi od Boga. Ksiądz ma swe probostwa, a przede wszystkim
parafian do ewangelizowania, do katechizowania, chorych do odwiedzania, ubogich
do niesienia im pomocy. Czyż nie ma tym polega święty obowiązek każdego
kapłana, który zna swą wysoką misję? Na miłość Bożą! Niech Ksiądz się przywiąże
do swych parafian, niech nie burczy na nich, ale niech ich miłuje, niech miłuje
ich dusze, za które nasz bardzo umiłowany Jezus oddał wszystką swą krew.
Bez
wątpienia to kosztuje, ale proszę wiedzieć, że zanim się umrze, trzeba - przez
gwałt zadawany naszej biednej i nędznej naturze skłonnej do dogadzania sobie -
więcej aniżeli sto razy umrzeć przez wytrwałość cierpliwego znoszenia biednych
wieśniaków, którym często brak wykształcenia religijnego, przez cierpliwość i
łagodność względem wszystkich.
Ale
oprócz powinności względem dusz powierzonych swej pieczy, czyż kapłan nie ma
prób do przedstawienia Najwyższemu, za siebie i za innych, przez różaniec,
oficjum, rozmyślanie a przynajmniej lekturę duchową, czyż nie ma pożytecznych
książek? O, nie! dobry kapłan nigdy się nie nudzi, nie ma czasu na znudzenie,
na zniechęcenie się - nie, nigdy.
...Protestuję
ze wszystkich sił przeciw publikowaniu
Reguły i Widzenia, protestuję tym bardziej, że nie otrzymałam polecenia
rzucenia pereł psom. O roztropności! jakże sponiewierana jesteś!...
Pozdrawiam
Ciebie, mój przewielebny i drogi Ojcze, i wszystkich naszych przyjaciół oraz
proszę Cię, abyś pobłogosławił swą najoddańszą, najniższą i niepotrzebną
służkę.
Calvat
PS - Allegramente (ochoczo) róbmy wszystko
dobro, które możemy, ratujmy dusze, ratujmy je wielkimi ofiarami, wielką
cierpliwością i łagodnością, dla dusz zapominajmy o sobie.
Do
Księdza Mesiére, Proboszcza w Labbéville (S.-et-O.)
Altamura,
14 grudnia 1904
Mój
przewielebny Ojcze,
Niech
Jezus będzie kochany przez wszystkie serca!
Wasz
dobry list z 28 listopada przyszedł przedwczoraj, 12 grudnia, dlatego, chociaż
to adwent, czas pokuty, to jednak spieszę napisać Ci tych kilka zdań, jeżeli
Bóg pozwoli.
Mimo
swojej najgłębszej i jak najbardziej realnej niegodności z całego serca
jednoczę moje słabe z modlitwami Ojca, które są tak gorące, w intencji powrotu
do Boga tych dusz, których ceną jest Najdroższa Krew Jezusa Chrystusa. Ratujmy
je nie tylko naszymi prośbami, ale także ofiarami i naszą pokorą.
Wasza
Wielebność, jako wysłannik Boży do ewangelizowania dusz swej parafii, o wiele
lepiej aniżeli ja, ciemna najniższa pasterka, wie, co ma robić na wypadek
srogiego prześladowania, prześladowania, którego myśmy chcieli; któreśmy
niejako wyrwali z rąk sprawiedliwości Bożej.
Kapłan
powinien we wszystkim i wszędzie być wzorem cnót, które praktykował nasz
kochający Jezus Chrystus w swym świętym człowieczeństwie, a przecież ze słów
życia, tj. z Ewangelii świętej wiemy, że noce spędzał On na modlitwie, a w
dzień zajmował się nauczaniem tłumów, które chodziły za Nim. Uzdrawiał chorych,
słabych na duszy i ciele i świadczył tysiące, tysiące innych dobrodziejstw,
które pominiemy. Niech duchowieństwo już przestanie się łudzić co do następstw
prowadzenia dusz do zbawienia drogami krętymi oraz zarzucania modlitwy myślnej
i ustnej. W takich warunkach biedny lud, który to wszystko widzi, w końcu
oddala się od Kościoła. Biedny lud, biedna Francja i biedny kler, który przez
swój egoizm utracił prawdziwe światło Odwiecznej Mądrości.
Napisano
gdzieś, że ktokolwiek jest wierny w małych rzeczach (w małych praktykach swych
obowiązków), będzie także wierny w wielkich. I rzeczywiście, jakże ci
egoistyczni księża, którzy szukają tylko zaspokojenia potrzeb dóbr
przejściowych, zadowolenia swej natury, swych zmysłów, mogą mieć łaskę
odmówienia złożenia przysięgi, gdyby jej od nich żądano, albo przyjęcia ze
spokojem głodu, więzienia, rozstrzelania czy gilotyny, które by ich czekały?
Szczęśliwi, po tysiąckroć szczęśliwi kapłani według Serca Bożego, którzy służą
Bogu i którzy Go kochają w duchu i prawdzie razem z Najświętszą Maryją Panną,
szczęśliwi wszyscy ci, którzy się poświęcają dla swych parafian, aby ich
pocieszać w trudach, dodawać im otuchy w smutkach, wspierać ich w ubóstwie,
uczyć dróg Bożych, które prowadzą do wiecznej chwały w niebie.
Odpowiadam, mój Przewielebny Ojcze, na Wasze pytanie, ale nie jesteście
obowiązani mi wierzyć, ponieważ jestem samą ignorancją. Wyobrażam sobie
najwyższy i najrozleglejszy tytuł, jaki tylko może istnieć na ziemi: jestem
kapłanem Najwyższego. Mam dwie parafie do obsłużenia i zbawienia. Zawsze
głosiłem kazania swobodnie, nie ulegając żadnemu naciskowi, gdyż jestem sługą
Stwórcy i Zbawiciela, a moją misją jest nauczać dusze powierzone mi przez
Niego. Sekty piekielne szpiegują mnie, aby znaleźć powód do uwięzienia mnie i
wrzucenia do Sekwany z kamieniem u szyi. Raz przyszedł do mnie pewien
przyjaciel, by mnie poinformować, że sekta postanowiła mnie zabrać. Uciekaj!
uciekaj! - mówią mi przyjaciele. Ja zaś muszę odpowiedzieć: Nie, nie,
powierzono mi pieczę nad duszami: sam ich nie opuszczę. Ależ uprowadzą cię...
Nie, mówię wam, że nie porzucę swych owieczek. Zabiorą mnie, zaciągną, ale nie
pozostawię swych parafii: ani tej, która ma wiarę żywą, ani tej, która jest
obojętna, ba wiara w niej zamarła. Pasterz powinien trwać na posterunku i jeśli
trzeba, umrzeć ze swymi owieczkami. Inaczej postąpić byłoby zbrodnią, zdradą
Boga i dusz. Nie, nie, proboszcz nie powinien uciekać, by ujść prześladowania.
Bóg będzie umiał uratować swych wybranych. A tymczasem trzeba krwi
sprawiedliwych, aby uśmierzyć sprawiedliwość Bożą.
Proszę
Cię, przewielebny Ojcze, abyś raczył pobłogosławić swą najniższą i niepotrzebną
służkę, która pozostaje z głębokim szacunkiem.
Melania Calvat pasterka saletyńska
powrót
LIST
KSIĘDZA RIGAUX,
PROBOSZCZA
W ARGOEUVES
Drogi
Księże,
Od
czterdziestu lat przyjmuję liczne wizyty i odpisuję na kilkaset listów rocznie.
Czuję się więc znużony. Proszę mi tedy wybaczyć, że poślę Księdzu tylko to, co
napisałem po śmierci tej pokornej niewiasty, którą z woli Bożej darzyłem
miłością nadprzyrodzoną przez nieomal pół wieku. Mówią, że nigdzie nie mogła
dłużej pobyć, a przecież w Castellamare mieszkała 17 lat. Zresztą skoro Maryja
powiedziała jej: "Idź, moje dziecko i przekazuj to orędzie memu
ludowi", to z konieczności musiała być podobna do tych, którym Jezus,
rozsyłając ich, powiedział: Euntes,
docete omnes gentes. Gdyby Piotr pozostawał zamknięty w murach celi
trapistów, świat byłby jeszcze pogański.
Maksymin
nie był tak zły, jak go przedstawiano. Loże masońskie płatały mu figle. Zdrowie
miał słabe, był bowiem gruźlikiem. W czterdziestym roku życia nie mógł już pić
alkoholu, wystarczyło tedy wlać mu podstępnie kilka kropel do napoju, by go
zgubić. Melania opowiadała mi o tysiącach zasadzek, które urządzano na niego.
Straszliwa jest podłość ludzka, a przecież wszyscy wiemy, że Maksymin umarł jak
święty.
Sprzedawał
napoje alkoholowe... Wobec tego zarzutu stawiam pytanie: Czy prowadzić sklep z
likierami, gdy się było pasterzem biednym, przymierającym głodem, osaczonym
przez zaprzysiężonych wrogów, to przestępstwo większe aniżeli wytwarzać likier
w opactwach kartuskich? Zamiast otaczać opieką Maksymina, który był dobrym
dzieckiem, a tylko miał nieco bujną naturę, prześladowano go i to jedynie za
to, że demaskował karbonariusza korsykańskiego, który ze swej jaskini zagrażał
faktowi saletyńskiemu. Któż tedy może się dziwić, że rzucany przez swych
prześladowców jak piłka tenisowa musiał on ciągle się przeprowadzać z miejsca
na miejsce. Zresztą Benedykt Labre jedenaście razy przechodził z klasztoru do
klasztoru, a mimo to został świętym. Nasi pasterze musieli przebiegać świat,
aby spełnić swą misję. Oboje byli posłuszni tej misji, a teraz są ponad
wszystkimi oszczerstwami, od których tyle wycierpieli.
Polecam się pobożnym modłom Księdza. Mój podeszły wiek nie pozwala mi
pisać więcej aniżeli tysiąc listów na rok, w każdym razie to mnie wyczerpuje, a
muszę już myśleć o przygotowaniu się do wielkiej podróży, opiekując się
jednocześnie swą owczarnią, której strzegę od 43 lat w Argoeuves. Tuis simus in Christo et Maria.
H.
Rigaux
PS. Pan Leon Bloy dopuścił się niedyskrecji, publikując
opowiadanie o dzieciństwie tej, którą znałem od roku 1872. Szkoda, że ten tom
ukazał się bez imprimatur. Bóg widząc, że Jego pomazańcy są wrogo usposobieni
do powiernicy Maryi, zmuszonej do spełniania smutnej misji głoszenia nagany,
która słusznie nam się należy, a której mam dokładny opis (od września 1871
r.), pozwolił, że świecki oddany sprawie, ale mający ostre pióro uzurpował
sobie funkcję przysługującą jednemu z kierowników sumienia uprzywilejowanej
posłanniczki Maryi.
Na szczęście pan Leon Bloy nie zmienił rękopisu pobożnego i pokornego
dziecka. Piekło jeszcze wywierać będzie swą wściekłość na przeczystym życiu tej
anielskiej niewiasty, która przebywała w swoim mieszkaniu, ale ona odniesie
tryumf, gdy tylko ziści się straszliwa kara, którą ona przepowiadała prawie
przez pół wieku, ogłoszonych zostanie tysiące jej listów, które posiadam. Wtedy
świat pozna, jakiego skarbu nie doceniał. Od 47 lat, kiedy jestem kapłanem,
znałem bardzo piękne dusze i kierowałem nimi. Śmiem jednak twierdzić w obliczu
Boga, który niedługo będzie mnie sądził, że nigdy nie spotkałem duszy tak
pokornej, łagodnej, czystej, posłusznej, dziewicy tak czystej, charakteru tak
mocnego, ofiary tak zrezygnowanej w ciężkich doświadczeniach, męczennicy w swym
ciele stygmatyzowanym od najwcześniejszej młodości. Sam byłem świadkiem tego
cudu ponawiającego się, sam widziałem krew płynącą z uprzywilejowanej
powiernicy nieba. Dotykałem jej zakrwawionych rąk. Moja ciocia widziała jej
koronę cierniową spływającą krwią, nie dziwię się przeto świętemu biskupowi z
Altamury, który w liście do mnie wyraża żal po utracie anielskiej pasterki.
Dnia 16 kwietnia 1907 r. powiedział mi on: po ekshumowaniu Melanii
stwierdziłem, że ciało jej jest "świeże, nietknięte i elastyczne".
Oby Bóg przebaczył tym, którzy rzucają na nią oszczerstwa. Jakże się zmieni ich
ustosunkowanie się do niej, gdy się dowiedzą, że przez 73 lata wynagradzała
Bogu za winy duchownych, właśnie tych, którzy ją lekceważyli. Oto, Drogi
Księże, powód, dla którego ją ukochacie. A broniąc jej, oberwiecie niejednego
guza. Mimo wszystko ujmowałem się za nią i codziennie się ujmuję. Na szczęście
Pius X, przeczytawszy ten piękny życiorys, powiedział do biskupa z Altamury (w
sierpniu 1910 r.): E la nostra santa
("Mówcie nam o naszej drogiej świętej"). To stanowi rekompensatę za
oszczerstwa tych, co mówią: Loquimini
nobis placentia, videte vobis errores! Jej tryumf się zbliża. Bóg powie: Ecce transivi, ubinam sunt.
Mam 28 wydań sekretu zaopatrzonego w imprimatur kardynałów, biskupów.
Mam kilka wydań z pieczęcią biskupów francuskich, a o ich ostrożność świadczy
choćby fakt, że biskup Lecce udzielił pozwolenia na druk dopiero po widzeniu
się z Leonem XIII, który miał rękopis Melanii od roku 1878. Dowodzą tego moje
listy z Rzymu z tej epoki. Biskup Zola postępował więc zgodnie z prawem
kanonicznym i za zgodą papieża. Mam jego własnoręczny list. Jeśli wreszcie
Melania czekała aż roku 1900, by ujawnić swe anielskie życie, to dowodzi to jej
pokory i posłuszeństwa. Ach, patrzyłem na jej gorące łzy, gdy polecenie
kierownika sumienia zmusiło ją do spisania tego, czego tak pilnie strzegła
przed o. Sibillatem, który mimo, że również był kierownikiem jej sumienia,
zdołał zdobyć (w roku 1854) zaledwie kilka drobnych szczegółów z tego
nadzwyczajnego życia. Mam także rękopis jej przełożonej z Correnc (z roku
1854). Już wtedy Melania odkryła pobożnemu misjonarzowi fakty, które będą
potwierdzeniem faktów z roku 1900. Gdy obecna złośliwość ustąpi miejsca
miłości, deptanej dotychczas, można będzie odkryć jeszcze dużo innych skarbów,
których dzisiejszy modernizm by nie uznał.
Zamierzałem
napisać tylko kilka wierszy, ale mnie poniosło, z czego chyba Ksiądz nie będzie
niezadowolony. Mam jeszcze 20 listów do odpisania. Niech będzie Bóg uwielbiony
we wszystkim.
H.R.
[1] Świadkiem
objawień był również dziesięcioletni Maksymin Giraud, który zastępował w tych
dniach chorego pasterza i, nudząc się sam, przyszedł do Melanii na górę
[2]
Przesyłając dnia 4 czerwca 1851 r. papieżowi Piusowi IX swój raport o
[3] Chodzi o wersję włoską pozostawioną w maju 1900 r. w Mesynie.
[4] Na te trzy autobiografie składają się: 1. Opowiadanie z r. 1852, bardzo zwięzłe, zredagowane w klasztorze sióstr Opatrzności w Corenc na polecenie ojca Sibillata; 2. Zarys życia napisany 1899 r. w języku włoskim w Mesynie na żądanie ks. Annibale di Francia i 3. Autobiografia z 1900 r.
[5] Są to dwie wsie, w których w 1845 r. była ona na służbie. Wolała tam cierpieć i walczyć, aniżeli spać w warunkach urągających jej czci. Rok ten nazywa Melania dobrym rokiem albo rokiem łaski.
[6] Następuje tłumaczenie francuskiego przekładu odpowiednich stron włoskiej autobiografii Melanii Calvat.
[7] W swym dzienniku ks. Combe zanotował, iż nie bacząc na konieczność dyskrecji; zażądał od niej; aby mu przyniosła płótno, które tamowało krew. Melania usłuchała: Ileż krwi zawierało to płótno! - kończy ks. Combe.
[8] Przez "małe rzeczy" należy rozumieć umartwienia, które sobie zadawała.
[9] Z pamiętników zakonnicy matki de Maximy.
[10] Ogłoszony błogosławionym przez Jana Pawła II (przyp. wyd. „Vox Domini”)
[11] Słowa Melanii z autobiografii zredagowanej w 1900 r. na prośbę ks. Combe.
[12] Dla określenia ziemniaka język francuski ma wyraz pommes de terre, a dla jabłka - pommes. Piękna Pani odtąd będzie mówiła miejscową gwarą, znaną dzieciom.
[13] Dnia 7 października 1899 r. w liście do ks. Combe Melania prostuje zdania w nawiasach, które - jak twierdzi są jej własnym komentarzem, a które uważa za niezbyt jasne i nie oddające dokładnie istoty rzeczy.
[14] Dziś, tzn. 11 XI 1898 r., w dniu redagowania tego tekstu.
[15] Wg notatki panny des Brulais z 28 IX 1846
r.
[16] M. des Brulais: L'Echo de
[17] Tamże.
[18] Słowa Melanii z jej trzech listów do p. Schmida z 14 IX, 21 IX i 2 X 1895 r.
[19] Ojciec Melanii został mianowany dróżnikiem i miał pobierać myto za przejazd nowym mostem zbudowanym na rzece Drac. Pożyczka owego paryżanina pomogła mu złożyć konieczną kaucję.
[20] Opowiada o tym Maksymin w Annales de 1a Salette, lipiec 1886 r., s. 209-214; grudzień 1886 r., s. 286-293.
[21] Ojciec Sibillat, dawny kapelan szkoły zawodowej w Grenoble, należał do pierwszych misjonarzy saletyńskich. Był spowiednikiem sióstr Opatrzności Bożej. Spowiadał również Melanię. Wiedział o stygmatach Melanii i zobowiązał ją do napisania własnego życiorysu.
[22] Melania istotnie lubiła mówić, że Jezus jest szalony z miłości. Mamy tego dowody na kilku stronach niniejszej książki.
[23] Wyciągi z archiwum klasztoru karmelitanek w Darlington przekazane pannie Natalii Bevienot z Glipton (Bristol) i przetłumaczone przez nią samą na francuski (rękopis).
[24] Opowieść tę - ale zasłyszaną nie z ust Melanii, jak reszta treść notesu - zanotowała matka Teresa de Maximy z klasztoru w Corenc.
[25] Od 1858 do 1860 r.
[26] Kardynał Ferrieri, prefekt kongregacji rzymskiej, oraz kardynałowie Guidi i Consolini.
[27] Będziemy tutaj przytaczać oba teksty, uzupełniając je listami i wskazując ich warianty.
[28] Baron de Richemont był jednym z polityków; którzy zabrali Maksymina do Ars.
[29] Wypowiedź tę sam proboszcz z Argoeuves zakomunikował księdzu Combe, który ją zapisał u dołu listu Melanii do ks. Brandta z 26 VI 1892 r.
[30] Nie płaciła kosztbw procesu, gdyż ich od niej nie żądano. Gdy w Diou w niebezpieczeństwie śmierci sporządziła testament, okazało się, że posiadała wtedy 19000 frankbw, z których 11000 od ks. bpa Petagna, a resztą od ks. Ronjona.
[31] List ks. Zoli, biskupa diecezji Lecce (5 III 1896 r.) do o. Jana Kunzlé, dyrektora generalnego Kapłanów Adoratorów Najśw. Sakramentu w Szwajcarii, Niemczech i Austrii.
[32] Potocznie zwane antoniankami, ponieważ ich patronem jest św. Antoni Padewski.
[33] Zdanie z mowy pogrzebowej.
[34] Wstęp do dziennika, w którym ks. Emil Combe omawia ostatnie lata s. Marii od Krzyża.
[35] W rozmowie z Marią Babin relacjonowanej przez ks. Combe 24 lutego 1903 r.
[36]
Tutaj nakreśliła Melania linię długości
* [fr.: MPC?]
* [fr: EM?]
[37] Melania nosiła ich ubiór. W mieszkaniu miała mały czepek.
[38] Melania Calvat przejrzała ten tekst w Diou, nic w nim nie zmieniając, lecz tylko udzieliła ks. Combe kilku wyjaśnień ustnych.