Czas skończyć z ekumenicznym szaleństwem!

Tak długo, jak będą istnieć dwie religie walczące o serca i umysły wiernych, nadal będą istnieć dwie Msze: novus ordo Missae, ryt ekumenizmu, oraz Msza trydencka, ryt wiary katolickiej.

EDWIN FAUST

 

Słowo „ekumenizm” usłyszałem po raz pierwszy w 1964 r., gdy miałem piętnaście lat uczęszczałem do katolickiego liceum w Filadelfii. Kapłan, który używał tego terminu, nazwijmy go ks. T. użył go podczas dyskusji w Klubie Optymistów, którego ja także wówczas byłem członkiem. Ks. T. nie pochodził z południowej Filadelfii i pogardliwie wyrażał się o tym, co nazywał „mentalnością katolickiego getta”. Wśród naszych sąsiadów robotników było kilku niekatolików, do których odnosiliśmy się z pewną podejrzliwością — ale i współczuciem. Ks. T. delektował się nowymi słowami lansowanymi przez sobór i usilnie starał się wdrażać nowe idee, które one wyrażały. Szczególnie chętnie angażował się w ekumenizm. Był członkiem Stowarzyszenia Chrześcijan i Żydów oraz innych organizacji mających na celu ukazywanie braku związku doktryny z pełnieniem dobrych uczynków. Działał również w Klubie Optymistów, który sponsorował coroczny konkurs oratorski dla uczniów szkól ponadpodstawowych. Z jakichś powodów uważał, że również ja powinienem wziąć udział w tej rywalizacji. Na pierwszy rzut oka nie sposób odróżnić Optymistów od innych tego typu grup, których pełno w USA: The Elks, The Moose, The Lions, ci jednak woleli wybrać sobie nazwę wyrażającą ich postawę wobec życia. Temat corocznej mowy miał zawsze coś wspólnego z optymizmem. Tym razem brzmiał: „Optymizm — duch młodości”. (...) Prowadzony przez ks. T., przeszedłem przez kilka faz eliminacji i dostałem się do finału, mając szansę na wygranie skromnego stypendium. Powszechne Zgromadzenie Optymistów, na którym miano dokonać wyboru przewodniczącego i na którym miałem wygłosić moją końcową mowę, miało się odbyć tego roku w Atlantic City. Miałem przemawiać po obiedzie w wielkiej sali balowej hotelu Traymore w obecności około trzystu dobrze odkarmionych optymistów z całego kraju. Każdą z rund eliminacji poprzedzał suty obiad, a mój ksiądz-trener zawsze okazywał zadowolenie z tego, że może uczestniczyć w zgromadzeniach, podczas których mógł zademonstrować, iż katolicy są zwykłymi, sympatycznymi ludźmi: dobrymi Amerykanami, którzy nie pozwalają, by ich credo przeszkadzało im w byciu dobrymi kompanami. (...) Przed wielkim finałem jedliśmy przy stole samego przewodniczącego całej organizacji (...). Podczas posiłku czułem się niezwykle skrępowany, gdyż miałem mało wspólnego z tymi ludźmi: biznesmenami oraz ich żonami, którzy w niczym nie przypominali ludzi, wśród których dorastałem. Tak więc, ku irytacji mojego opiekuna, byłem bardzo cichy, dając jedynie monosylabiczne odpowiedzi na zadane mi pytania. Moi współbiesiadnicy wyraźnie mi współczuli, a żona przewodniczącego, najwidoczniej wyczuwając mój niepokój, tłumaczyła wszystkim moje zachowanie nerwowością przed wygłoszeniem końcowej mowy. (...) Przed konkursem przewodniczący, który siedział naprzeciw mnie, został jednogłośnie wybrany ponownie na kolejną kadencję. Był to gruby, łysy mężczyzna z wąsami, przypominający mi bardzo Oliwiera Hardyego[1]. Po ogłoszeniu wyników wyborów wstał, by ukłonić się na znak zgody i przyjęcia stanowiska. Niestety, wstał nieco za szybko i to dokładnie w chwili, gdy obok niego przechodził kelner niosący tacę z pozostałościami koktajlu z krewetek. Jego głowa uderzyła w spód tacy, wytrącając ją z rąk kelnera i rozbryzgując dokoła zawartość. Chwilę potem ogłuszony opadł na swoje krzesło z krewetkami i pozostałościami sosu spływającymi z głowy na ramiona i tors. Wówczas zrobiłem coś całkowicie niewybaczalnego — roześmiałem się. Był to krótki, głośny, szybko stłumiony śmiech, jednak słyszany przez wszystkich. Żona przewodniczącego, która pochylała się z troską nad mężem, odwróciła się gwałtownie do mnie z odrazą i przerażeniem na twarzy. Reszta stołu podzielała jej odczucia. O reakcji ks. T. nie powiem nic poza tym, że myślałem wówczas, iż znalazłem się w sytuacji człowieka, o którym pisała Emilia Dickinson[2]: „Upadł w moich oczach tak nisko, że słyszałam, jak odbija się od ziemi”.

Na moją obronę mogę powiedzieć, że miałem wówczas zaledwie piętnaście lat i uważałem ten incydent za najzabawniejszą rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. Moje zmieszanie było jednak wówczas tak straszliwe, że każda pozostała minuta spędzona przy stole była nad wyraz bolesna. Nie muszę chyba mówić, że nie wygrałem konkursu. Była to moja pierwsza porażka; znalazłem się poza konkursem — byłem jednak z tego zadowolony.

W istocie bowiem nie lubiłem Klubu Optymistów. (gdy wygłaszałem u nich moje mowy, zawsze czułem się nieco głupio (...). Pomimo zachwytów ks. T. osobą przewodniczącego uważałem go za personę raczej komiczną, podobnie jak całą tę organizację. Myślę o tym epizodzie jako o mojej pierwszej i zarazem ostatniej przygodzie z ekumenizmem. Byłem bardzo szczęśliwy, mogąc wycofać się do mentalności katolickiego getta, którą zachowałem do dziś i którą mam nadzieję zabrać do grobu — i jeszcze dalej.

Prawdą jest bowiem to, że nie lubię, gdy dokoła mnie są niekatolicy. Wcale nie czuję się dobrze w towarzystwie ludzi, którzy nie podzielają mojej wiary. My, czyli normalni, a nie jedyne nominalni katolicy, postrzegamy świat zupełnie inaczej niż ci, którzy do Kościoła nie należą. Dla nas życie ma tylko jeden cel — zbawienie, które osiągnąć można jedynie w Kościele katolickim. Prawdopodobieństwo, byśmy wytworzyli jakiekolwiek głębokie i trwałe więzi z ludźmi, którzy w to nie wierzą, jest raczej nikłe, jeśli nie wręcz równe zeru. Katolik i niekatolik nie mówią bowiem nawet tym samym językiem; możemy używać tych samych słów, jednak w odmiennych znaczeniach. Dla nas najdoskonalszym życiem jest życie wedle ewangelicznych rad ubóstwa, czystości i posłuszeństwa. Jaka inna grupa ludzi w USA uważa za coś dobrego zachęcanie do tego, by młody mężczyzna czy kobita porzucali swój majątek, ślubowali celibat i prowadzili życie modlitwy i pokuty w ścisłym posłuszeństwie przełożonemu? Większość ludzi taka wizja napełnia przerażeniem. Uważają, że to szaleństwo.

 

Grzech ekumenizmu

 

Bycie katolikiem oznacza — dziś może bardziej niż kiedykolwiek w przeszłości — bycie kimś odmiennym, płynięcie zawsze pod prąd, a zanik tej postawy jest wynikiem kapitulacji wielu duchownych wobec popularnych dziś idei (...). To tak, jak gdyby papieże i hierarchowie minionych 40 lat usiłowali zaciągnąć nas do Klubu Optymistów, byśmy jedli i przebywali z niewierzącymi oraz słuchali ich nudnej retoryki; jak gdyby chcieli zanurzyć nas w świecie, który nie podziela naszej wizji rzeczywistości — nie po to, byśmy mogli go nawrócić, ale po to, byśmy mogli się do niego przystosować. Nie jestem szczególnie zainteresowany analizą ekumenizmu z socjologicznego, psychologicznego czy historycznego punktu widzenia; chcę przyjrzeć się mu jako rzeczywistości duchowej, tj. jako zjawisku, które zbliża nas do Boga albo nas od Niego oddala. Innymi słowy: chciałbym spojrzeć na ekumenizm jako na grzech. Niektórym mówienie o ekumenizmie jako o grzechu może się wydać dziwne czy może nieco radykalne. Wszyscy jesteśmy do pewnego stopnia pod wpływem czasów, w których żyjemy, a są to czasy zsekularyzowane. Do pewnego stopnia wszyscy przyjęliśmy ideę, że życie obejmuje wiele obszarów moralnie neutralnych: dziedzin wolnych od walki prowadzonej przez niebo i piekło o nasze dusze. Myślę, że do pewnego stopnia niezwykła popularność imprez sportowych oraz innych turniejów transmitowanych w TV wynika z ich powierzchowności. Uważamy, że istnieją dziedziny, w których możemy nie zważać na naszą wiarę i spotykać się z innymi ludźmi na poziomie pozornie niewinnej rozrywki. Wielu z nas przyzwyczaiło się postępować w ten sam sposób, jak ci ludzie z naszego otoczenia, dla których narodziny, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa oraz ustanowienie przez Niego jedynego prawdziwego Kościoła są zdarzeniami bez znaczenia. Mniej lub bardziej świadomie sądzimy, że większa część naszego życia nie ma związku z grzechem czy cnotą. W ten sposób możemy spędzać kolejne dni, nie zastanawiając się, czy się przybliżamy, czy też oddalamy od naszego celu ostatecznego, którym jest Bóg. A im mniej myślimy o Bogu, tym bardziej bezbożni się stajemy. Wielki dominikański teolog XX wieku, O. Garrigou-Lagrange, prowadził nieustanną walkę przeciwko temu ześlizgiwaniu się w sekularyzm. Przypominał nam niestrudzenie, że każdego dnia albo zbliżamy się do Boga, albo się od Niego oddalamy. Jak podkreślał, w naszym życiu duchowym nie ma stagnacji, a każdy świadomy akt ma swe konsekwencje dla naszych stosunków ze Stwórcą i dla naszego zbawienia. Dla przypomnienia tej prawdy posługiwał się pewną metaforą: mówił o deszczu padającym na szczyt wielkiej góry; krople spadają na dwa przeciwległe zbocza, spływając do rzeki płynącej na południe, do Morza Śródziemnego — lub na północ, do Morza Północnego. Podobnie jest w naszym życiu duchowym, każdy akt pociąga nas w jednym z dwóch kierunków: do albo od Boga. Dowiodę, że ekumenizm odwodzi nas od Boga, że jest on, jak powiedziałem wcześniej, działalnością bezbożną, grzechem. Ktoś mógłby w tym miejscu zaoponować, mówiąc, że spis grzechów głównych nie wspomina o ekumenizmie; że teologowie nie piszą nic na ten temat w swych podręcznikach. Ja natomiast twierdzę, że piszą i że w spisie grzechów głównych ekumenizm pojawia się pod nazwą lenistwa. Lenistwo jest zwykle dzielone na dwie kategorie, które wyrażają łacińskie terminy pigritia i accedia. Określenie pigritia obejmuje te cechy, które są powszechnie traktowane jako przejawy lenistwa: niechęć do wszystkiego, co wymaga wysiłku, fizycznego czy też umysłowego, pragnienie niezmąconego spokoju, tego, co Włosi nazywają dolce far niente — słodką bezczynnością. Innymi słowy, chodzi o powszechną skłonność ludzi wszystkich czasów. Ci z nas, którzy są rodzicami, mogą zaświadczyć, że w wychowaniu dziecka większość czasu zajmuje walka z pigritia: dziewięć razy na dziesięć, kiedy pytacie dziecko, co robi, otrzymacie odpowiedź: „nic” — i będzie to najprawdopodobniej odpowiedź uczciwa. Również my, jako rodzice i dorośli, nie jesteśmy wolni od pokus pigritia. Wiele razy nawet wstanie z łóżka wymaga iście heroicznego wysiłku woli. Jednak pigritia nie jest lenistwem we właściwym sensie tego słowa. W rzeczywistości człowiek leniwy może być całkiem energiczny, zajmować się wieloma sprawami i osiągać ponadprzeciętne wyniki. Co więc czyni je wadą tak straszną, że zostało zaliczone do siedmiu grzechów głównych? Otóż jest to nienawiść wobec środków oferowanych nam przez Boga dla naszego zbawienia. Jest to nienawiść względem Bożej Opatrzności, a w konsekwencji — względem samego Boga.

 

Lenistwo i bunt

 

Lenistwo może się też przejawiać jako obojętność wobec środków koniecznych do zbawienia.

Może być powierzchowne i jedynie niewyraźne, niekiedy możemy go sobie w ogóle nie uświadamiać. Może też się manifestować otwartą nienawiścią wobec całego mechanizmu zbawienia. Oczywiście między tymi ekstremami istnieją stopnie przejściowe. Wielki katolicki pisarz Evelyn Waugh uważał lenistwo za główny grzech XX wieku i zauważał, że człowiek leniwy, często przedstawiany w heroicznych barwach, stał się stereotypową postacią współczesnej literatury. Podczas mojej tzw. edukacji w nominalnie katolickiej szkole uczęszczałem na kurs z teologii zatytułowany „Chrześcijańskie wątki w literaturze współczesnej”. Podczas tego kursu zostałem wprowadzony w pisma laureata nagrody Nobla Alberta Camusa. Co spowodowało, że jego twórczość włączono do tego kursu, pozostaje dla mnie niejasne. Zgodnie z własnymi deklaracjami nie był on chrześcijaninem, a zarówno jego eseje, jak i powieści są dowodem na odrzucenie całej religijnej tradycji Zachodu i zawierają gwałtowne ataki na Kościół katolicki. W jego powieści zatytułowanej „Dżuma” katolicki kapłan jest przedstawiony jako głupiec, a nawet gorzej, jako tchórz; (...) kapłańskie kredo, wiara katolicka, są potępiane jako zdrada ludzkości. Bohater, lekarz pracujący w mieście, w którym wybuchła epidemia dżumy, deklaruje, że będzie nadał walczył przeciwko światu, w którym niewinne dzieci cierpią i umierają. Jednak to twierdzenie pozostawia otwartą kwestię: czy dzieci są niewinne? Czy nie było upadku pierwszych rodziców? Św. Augustyn tak nie uważał. Wskazywał na niezaprzeczalny fakt, że od niemowlęctwa dajemy dowody na grzech pierwszych rodziców, że zaczynamy życie, krzycząc i płacząc — domagając się tego, czego chcemy, kiedy chcemy, i to bez względu na innych. Jednak Camus zdaje się nie zauważać tych fundamentalnych skaz ludzkiej natury. Wedle niego jesteśmy wszyscy biednymi ofiarami; bezsilnymi stworzeniami okrutnego porządku kosmicznego, odpowiedzialnego za nasze cierpienia i zniszczenie. Katolik staje się dla Camusa zdrajcą, występującym po stronie Boga przeciwko ludziom. Pisarz powtarza nieustannie, że musimy wybrać: albo uznamy człowieka za winnego, a Boga za niewinnego i podporządkujemy się Mu, albo człowieka za niewinnego, a Boga za winnego i zbuntujemy się przeciwko Niemu. On sam zaleca bunt. Pisze, że człowiek musi się stać metafizycznym buntownikiem; że musi sprzeciwiać się ze wszystkich sił samemu porządkowi stworzenia. Nie zamierzam tu analizować argumentów Camusa ani jego filozoficznych poprzedników, gdyż w tej chwili interesuje nas on jedynie jako przykład lenistwa w jego najczystszej, najbardziej świadomej najbardziej dramatycznej postaci. Jednak lenistwo jest w naszych czasach stanem bardzo rozpowszechnionym. Być może, jak uważał Waugh, jest to nawet główny grzech dzisiejszych czasów. Camus zaleca nam, byśmy się zbuntowali; byśmy trwali w sprzeciwie wobec całego mechanizmu naszego zbawienia. Uważam, że bunt taki jest czymś powszechnym, choć nie zawsze świadomym. Nie tylko społeczeństwo jako całość, ale też większość katolickiej hierarchii znajduje się w tym stanie buntu przez ostatnie 40 lat. Bunt ich jednak nie jest tak świadomy i bezpośredni, jak w przypadku Camusa. Duński myśliciel SØren Kierkegaard poczynił kilka trafnych spostrzeżeń odnośnie do natury buntu. Powiedział, że wiek, który jest namiętny i się buntuje, burzy wszystkie stare struktury i nie pozostawia nic; jednak epoka charakteryzująca się brakiem namiętności pozostawia wszystkie stare struktury, jednak przebiegle pozbawiając je znaczenia. Możecie zapytać jakiegokolwiek dzisiejszego księdza: „Czy można osiągnąć zbawienie poza Kościołem katolickim?” — i prawdopodobnie otrzymacie prawidłową odpowiedź: ,,Nie”. Prawdopodobnie jednak nie wiecie tego, że ów duchowny uważa, iż do Kościoła należą wszyscy ludzie. Jeśli jest on wyznawcą nowej teologii, w jego umyśle rozróżnienie pomiędzy porządkiem naturalnym a porządkiem nadprzyrodzonym mogło się całkowicie zatrzeć. Dla niego urodzić się — oznacza być zbawionym, gdyż wszyscy ludzie w swej ludzkiej naturze złączeni są z Chrystusem, są więc członkami Jego Ciała Mistycznego, czy sobie z tego zdają sprawę, czy nie; czy to akceptują, czy nie. Kościół instytucjonalny może być dla nich użyteczny, jednak zasadniczo nie jest dla ich zbawienia niezbędny. Jego bunt wobec doktryny pozostaje więc ukryty i może nadal korzystać z prerogatyw swego stanowiska — niszcząc stare struktury (...). Od papieża zaczynając, a na proboszczu kończąc, mamy do czynienia z ambiwalencją. Powiedziałem, że ekumenizm jest zakorzeniony w grzechu lenistwa. Klasyczną definicję tego grzechu śmiertelnego podaje św. Tomasz z Akwinu: tiristitia de boni spirituals. Jest to zazwyczaj tłumaczone jako smutek pomimo otrzymania duchowego dobra”. Jest to definicja, która wymaga nieco wyjaśnień. Dlaczego ktoś miałby być smutny pomimo otrzymania dóbr duchowych? Dlaczego nie miałby z nich korzystać? Kto nie chciałby być szczęśliwy? Myślę, że najlepszą ilustrację natury tego smutku daje nam Pismo św. w przypowieści o bogatym młodzieńcu. Mało historii zawartych Nowym Testamencie jest dla mnie bardziej przejmujących niż ta, którą opowiedziano Ewangelii według św. Marka. Bogaty młodzieniec słuchał słów Pana Jezusa, a przepełniony gorącym pragnieniem Królestwa Niebieskiego, podszedł do Zbawiciela i zapytał: „Panie, co muszę czynić, aby zyskać życie wieczne?”. Pan Jezus odpowiedział mu, by wypełniał przykazania. Ale młodzieńca to nie satysfakcjonuje. „Wszystkie te rzeczy wypełniałem przez całe me życie” — mówi. Wówczas, jak mówi Pismo, Pan Jezus, patrząc na niego miłością, powiedział. ,,Jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj wszystko, co masz, rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie, potem przyjdź i chodź za Mną”. A potem czytamy straszliwe zdanie: on odszedł zasmucony, miał bowiem wiele posiadłości”. Historia ta robiła na mnie zawsze ogromne wrażenie. Młodzieniec ów reprezentował oczywiście tych wszystkich spośród nas, na których Zbawiciel spogląda z miłością. Rada doskonałości, jaką otrzymał, skierowana jest również do nas, ponieważ my wszyscy posiadamy wiele zadufania w sobie. Tak wiele razy, podobnie jak bogaty młodzieniec, odchodzimy smutni, ponieważ nie chcemy posłuchać tej rady i porzucić swych własnych pragnień. Ów bogaty młodzieniec pojawia się jedynie w tej jednej opowieści i nie znamy jego dalszej historii, chociaż św. Łukasz w swej wersji odnosi się do niego jako do jednego z przywódców narodu. Byłoby miło wierzyć, że przemienił swe serce, po pewnym namyśle sprzedał swe dobra i poszedł za Zbawicielem. Przypuśćmy jednak, dla lepszego zrozumienia postępu w grzechu lenistwa, że tak nie było, że powrócił do swych majętności i swego dawnego życia. W jaki sposób mogło to ostatecznie wpłynąć na jego stosunek do Chrystusa? Wiemy, że młodzieniec odszedł zasmucony. Zaoferowano mu środki potrzebne do zbawienia, które jednak mu się nie spodobały. Zasmuciło go, że tak powinien postąpić. Pragnął zbawienia na swoich własnych warunkach, a nie na warunkach objawionych mu przez Chrystusa. Z pewnością, kiedy Zbawiciel patrzył na niego z miłością, doświadczył chwili, której nigdy nie zapomniał, jednak jej wspomnienie stało się dla niego później torturą. Radość ze słuchania Pana Jezusa, z pragnienia zostania Jego uczniem, zachwycenie Jego pełnym miłości spojrzeniem musiały mieć dla niego bardzo gorzki smak w miarę jak mijał czas, a on stawał się coraz bardziej zatwardziały w odrzuceniu rady Zbawiciela. Czytałem gdzieś, że umysł jest adwokatem diabła. Kiedy odwracamy się od dobra duchowego, od duchowej radości, nasz umysł zaczyna proces racjonalizacji czy też usprawiedliwiania. Bez wątpienia bogaty młodzieniec zaczął sam siebie przekonywać, że szaleństwem byłoby pójść za radą Pana Jezusa .„ Sprzedać wszystko co mam? Rozdać pieniądze bandzie głupków i nigdy nie zarabiać? Pójść bez zapasów, bez kapitału, bez możliwości powrotu, na ślepo, za wędrownym kaznodzieją? Nie. Odmawiając, postąpiłem rozsądnie i odpowiedzialnie. W końcu człowiek bogaty, przywódca narodu, jak ma obowiązki względem siebie samego i względem innych. Z pewnością ten Jezus wydawał się postacią pociągającą, mówił rzeczy, które bardzo do mnie przemawiały; z pewnością posiadał pewien magnetyzm. Jednak byłem młody i wrażliwy. Byłem romantykiem pełnym szlachetnych wizji. Co tak naprawdę wiedziałem wówczas o świecie? Co wiedziałem o tym Jezusie? Oczywiście później uznano go za oszusta i stracono w najbardziej haniebny sposób. Myślę, że zasłużył na to. Jak wielu głupców zrujnował! młodych ludzi, którym brakowało mojej ostrożności i roztropności, pociągnął za sobą! jakiś czas słychać, że któryś jego zwiedzionych wyznawców został ukamienowany, ścięty czy ukrzyżowany. Mogło spotkać również mnie. Jednak, dzięki Bogu, byłem rozsądny. Żyję i mam się dobrze. Mam żonę, dzieci, dobrych służących, szacunek sąsiadów. Jestem człowiekiem wpływowym będę używał tego wpływu dla zwalczania takich niebezpiecznych ludzi, jak ten Jezus i jego fanatyczni uczniowie. Zwodzą młodych; rujnują im życie i sieją niezgodę w rodzinach. Muszą zostać powstrzymani. Tak, widzę teraz jasno zło, jakie stanowią i będę się mu sprzeciwiał”. I w ten sposób niegdysiejszy uczeń staje się wrogiem wiary, spod której wymogów się wyłamał. Tak właśnie działa lenistwo. Zasmucają nas warunki naszego zbawienia, gdyż oznaczają one wyrzeczenie się czegoś, do czego jesteśmy przywiązani, postawienie się w opozycji do świata i naszej własnej woli. Patrzymy na rozciągającą się przed nami drogę do świętości; pragniemy duchowego dobra, radości, oświecających tę drogę jak słońce, nie chcemy jednak trudów tej drogi, a więc smutni schodzimy z niej.

 

Religia lenistwa

 

Arystoteles mówi nam w swej Etyce, że żaden człowiek nie może długo pozostać smutny. Jeśli porzucimy naszą duchową radość, zaczniemy szukać radości gdzie indziej. Człowiek leniwy kończy więc na zastępowaniu dóbr duchowych czymś innym.

Tym „czymś innym” jest dla przeważającej rzeszy obecnego duchowieństwa ekumenizm. Stał się on substytutem objawionego przez Boga dobra duchowego. Stał się też motywem wiodącym każdego pontyfikatu od czasu Jana XXIII. (...) Stał się powodem promulgacji nowej Mszy. Jest powodem, dla którego jesteśmy określani jako tradycjonaliści. Sprzeciwiamy się nowej religii ukształtowanej przez lenistwo. Jesteśmy zdeklarowanymi wrogami ekumenizmu. Jesteśmy, mówiąc po prostu, katolikami. A ponieważ jesteśmy katolikami, jesteśmy albo pogardzani, albo ignorowani przez przeważającą większość katolickiej hierarchii. Nie jesteśmy tej samej wiary co oni. Nie uczestniczymy w ich Mszy. Jesteśmy irytującym, znienawidzonym przypomnieniem o dobrach duchowych, od których się odwrócili.

Nie podałem jak dotąd definicji ekumenizmu. Jestem pewny, że wszyscy orientujemy się, że ma to coś wspólnego pojednaniem pomiędzy katolikami a sektami protestanckimi, być może mamy jeszcze szersze wyobrażenie: że chodzi znalezienie wspólnego gruntu z wyznawcami wszystkich religii. A może posuwamy się jeszcze dalej, wykraczając poza religię i przesuwając akcent nadprzyrodzoności na porządek naturalny: [w ekumenizmie] chodzi o nakłanianie ludzi, by pracowali wspólnie dla najskromniejszych, osiągalnych celów, takich jak lepsza kanalizacja w krajach Trzeciego Świata. Termin ten obejmuje wszystkie powyższe interpretacje.

Z pewnością zauważyliśmy dość spektakularne przykłady ekumenicznego zaangażowania podczas pontyfikatów Pawła VI i Jana Pawła II oraz, niestety, obecnego papieża. Nieżyjący już Jan Paweł II na najrozmaitszych miejscach, od synagogi po meczet i namiot wudu, wyrażał przekonanie, że herezja, apostazja, a nawet kult demonów powinny ubogacać duchowy gobelin, będący rzekomo naszym wspólnym dziedzictwem, prowadzącym nas wszystkich do tego samego wiecznego celu. W jaki sposób takie skandale stały się możliwe? Jak dotarliśmy do tego punktu? Czym jest ekumenizm, który tak spustoszył wiarę katolicką i doprowadził papieży do wygłaszania twierdzeń tak niespójnych, gorszących i absurdalnych? Co zdumiewające, mimo licznych dokumentów ogłaszanych przez Rzym w tej kwestii przez ponad cztery dekady, jasna definicja ekumenizmu jest nieosiągalna. Najbardziej zbliżamy się do niej w Iota unum Romana Amerio, a pochodzi ona z mowy wygłoszonej przez Pawła VI w styczniu 1969 roku tego samego roku, w którym promulgowano nową Mszę. Oto jak ówczesny Wikariusz Chrystusa definiuje ekumenizm: „Z dyskusji teologicznej może się wyłonić to, co jest zasadniczym dziedzictwem doktryny chrześcijańskiej, możemy zrozumieć, że z niej przekazywane jest w sposób zrozumiały i przy użyciu różnych terminów, które „są zasadniczo równoznacznie i komplementarne, oraz jak możemy odkryć tożsamość swej wiary w wolności i w różnorodności jej przejawów”. Trudno uwierzyć, że tak bezsensowne zdania wyszły z ust papieża i zostały przyjęte jako nowa misja Kościoła, zastępując misję daną mu przez Chrystusa: ,,Idźcie i nauczajcie wszystkie narody, chrzcząc je w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego”. Krótka analiza wypowiedzi Pawła VI pomoże nam zrozumieć związek między ekumenizmem a lenistwem oraz to, dlaczego ekumenizm jest grzechem. Papież zaczął od stwierdzenia, że zasadnicze dziedzictwo doktryny chrześcijańskiej może się wyłonić w wyniku dyskusji. To zdumiewające słowa. Zasadnicze dziedzictwo doktryny chrześcijańskiej zostało objawione przez Boga i jest zachowywane w Kościele katolickim w postaci tego, co nazywamy depozytem wiary. Obecnie jednak mówi się nam, że jest to coś, co musimy odkryć, rozmawiając z niekatolikami. Ponadto sugeruje się w ten sposób, że istnieje również „niezasadnicze dziedzictwo doktrynalne”. Uczono mnie, że wszystkie doktryny mają znaczenie fundamentalne, że żadna część tego dziedzictwa nie jest czymś mniej istotnym ani zbędnym. Czym jest doktryna niezasadnicza, niefundamentalna? Jest czymś, co rzekomo może się dopiero wyłonić na drodze dialogu. A skoro się wyłoniła, możemy oddzielić ją od doktryny fundamentalnej i być może nawet odrzucić, a następnie określić, jaka część tej fundamentalnej doktryny jest rzeczywiście zrozumiała. Jeśli coś nie może być naprawdę zrozumiałe skąd możemy wiedzieć, że istnieje? W jaki sposób mogłaby istnieć fundamentalna doktryna, która byłaby niezrozumiała czy też przekazywana w sposób niezrozumiały? Jak możemy dyskutować o tym, czego nie potrafimy przekazać? Czy może to nieautentyczne przekazywanie jest eufemizmem fałszerstwa? Czy papież, mówiąc o doktrynie, która jest przekazywana w sposób błędny, miał na myśli te części naszego dziedzictwa, które są w rzeczywistości zbędne i opcjonalne? Czy mówił o oszustwach doktrynalnych, jeśli wolicie to określenie? Któż to wie? Jak jednak twierdził, skoro tylko będziemy rozmawiać odpowiednio często z wyznawcami herezji i apostatami, uświadomimy sobie, że fundamentalna i autentycznie przekazywana doktryna wyraża się na różne sposoby, zasadniczo równoznaczne i wzajemnie komplementarne. Tak więc cała autentycznie przekazywana doktryna może się wyrażać na różne sposoby, które mogą wydawać się sprzeczne, po uważniejszym jednak zbadaniu okazują się zasadniczo tym samym. Zastanawiam się jednak: jak wielu różnych, lecz zasadniczo identycznych sposobów potrzeba, by zdefiniować Trójcę Świętą? A co z narodzeniem Zbawiciela z Dziewicy? Z niepokalanym poczęciem? Z wcieleniem? Z upadkiem pierwszych rodziców? Z odkupieniem? Ze zmartwychwstaniem? Większość fundamentalnych doktryn naszej wiary jest zakorzeniona w historii, w wydarzeniach, które się dokonały w konkretnym miejscu i czasie i dotyczyły konkretnych osób. Zawierają one z pewnością tajemnice, mogą być jednak wyrażone w sposób prosty i zwięzły. Te wydarzenia nie są symbolami, ale rzeczywistością. Nie można w ich przypadku mówić o różnych formach wyrazu, chyba że przerodziły się w symbole — to znaczyłoby, że kwestionujemy i odrzucamy fakt historyczny, traktując go jedynie jako dogodny środek wyrazu jakiejś idei. (...) A jednak Paweł VI uważa że istnieją różne sposoby wyrażania fundamentalnej doktryny i że kiedy to sobie uświadomimy, dojdziemy do odkrycia tożsamości wiary w wolności. Przypuszczam, że zwrot „w wolności” ma sugerować, że ludzie nie powinni być przywiązani do jakiejś szczególnej definicji doktrynalnej ta sugestia jest sprzeczna z całą historią Kościoła i jego Magisterium. Mogłoby to sugerować, że katolicy, niekatolicy i być może również niechrześcijanie dojdą kiedyś do przekonania, że wszyscy mamy własne sposoby wyrażania się, zasadniczo jednak mówimy to samo; że nasze przeszłe różnice były rezultatem jedynie nieporozumień co do znaczenia słów, które mogą zostać wyjaśnione przez życzliwą i dokładną analizę różnorodności środków wyrazu. Wówczas będziemy mogli śmiać się z własnej głupoty i niegdysiejszego przeświadczenia, że nasze nieporozumienia były czymś realnym — i będziemy mogli cieszyć się jednością obejmującą wszystkich ludzi. Gdyby powiedziała to Oprah Winfrey[3] lub jakiś obłąkany wyznawca New Age, z pewnością wywołałoby to jedynie uśmiech politowania z naiwności, ignorancji i tupetu zawartego w takim twierdzeniu oraz zdumienie nad skłonnością ludzi do ulegania iluzjom. Powiedział to jednak papież. A to nadało nową orientację Kościołowi: wszystkie aspekty życia katolickiego zostały od tego czasu zorientowane na cel ekumeniczny (...). Liturgia, teologia, katechetyka — wszystkie przyjęły orientację ekumeniczną. Jan Guitton, przyjaciel i biograf Pawła VI, zapewniał, że papież ten postrzegał nową Mszę jako mechanizm służący do zbliżenia pomiędzy katolikami a protestantami i że w tym celu upodobniono ją do protestanckich form kultu, zwłaszcza do rytów prezbiteriańskiego i anglikańskiego. Innymi słowy Ojciec Święty narzucił katolickiemu światu Mszę ułożoną w taki sposób, by zadowoliła tych, którzy odrzucają samą definicję Mszy jako bezkrwawego odnowienia ofiary Kalwarii, narzucił Mszę zaprojektowaną tak, by zadowolić tych, którzy odrzucają kapłaństwo, doktrynę o rzeczywistej obecności Chrystusa w Eucharystii, przebłagalnym charakterze ofiary Mszy i łasce sakramentalnej. I wszystko to z powodu szalonej fantazji zwanej ekumenizmem. Dyskusje teologiczne, z których ma się rzekomo wyłonić prawdziwa doktryna chrześcijańska, są otwarte dla przedstawicieli niemal wszelkich wyznań. Mówię: „przedstawicieli”, w jaki jednak sposób wyznawcy sekt niekatolickich mogliby stać się rzeczywistymi partnerami do dyskusji? Nie mają autorytetów w kwestiach wiary, nie posiadają doktryn ani nakazów, co do których różne sekty musiałyby się zgadzać. Jeśli jedna z nich zgodziłaby się z katolikami w jakimś konkretnym punkcie, kto byłby związany tym porozumieniem? Nikt. Reprezentują oni samych siebie i nikogo ponadto. Użyłem słowa „niemal”, gdyż są pewni ludzie, którzy nigdy nie zostali zaproszeni do tych rozmów: tradycyjni katolicy. Powody są oczywiste. Jeśli głosi się tezę, że chrześcijaństwo musi zostać odkryte na nowo w wyniku dyskusji, jeśli chce się twierdzić, że chrześcijaństwo nie jest tożsame z wiarą katolicką i Kościołem katolickim, jeśli chce się sugerować, że herezja i apostazja nie są czymś realnym, ale jedynie werbalnym nieporozumieniem, wówczas ostatnią osobą, jaką chcielibyście widzieć na waszym miłym spotkaniu przy kawie, byłby abp Lefebvre. Posoborowi papieże z entuzjazmem zapraszali wszystkich przedstawicieli herezji, schizmy i apostazji, odwracali jednak z odrazą wzrok od ludzi lojalnych względem wiary, którzy nie mogli przyjąć ich nowej religii — ekumenizmu.

 

Nowy ewangelizm

 

Jan Paweł II postrzegał siebie samego jako wielkiego apostoła ekumenizmu, jako nowego św. Pawła niosącego nową wiarę na wszystkie krańce ziemi. Uświadomiłem to sobie po raz pierwszy, kiedy w 1988 r. pracowałem dla pewnego pisma. Uzupełniałem moje skromne dochody, tworząc cotygodniowe felietony dla działu religijnego, który ukazywał się w każdą sobotę jako ochłap dla tych czytelników, którzy nadal byli tak nieoświeceni, że pozostawali przywiązani do pojęcia Bóstwa. Redaktor działu przyszedł do mnie pewnego razu i zapytał, czy wiem coś na temat francuskiego arcybiskupa, który właśnie został z jakiegoś powodu ekskomunikowany. Powiedziałem, że nie, ale mógłbym poszukać czegoś i sklecić jakiś artykuł na ten temat. Właśnie powróciłem na łono Kościoła po wielu latach błądzenia po duchowej pustyni i nadał usiłowałem zrozumieć, dlaczego zmienił się on tak dramatycznie od czasu, gdy opuściłem go w latach 60. Przed napisaniem tego artykułu miałem jedynie kilka dni na poszukiwania, w trakcie których musiałem przebrnąć przez całkowicie sprzeczne ze sobą wypowiedzi Jana Pawła II. Stwierdził on na przykład, że konsekracje biskupów dokonane przez abp. Lefebvre’a bez jego zgody były aktem wyjątkowo niemiłym Bogu. Wypowiedział te słowa, wyruszając w podróż, można powiedzieć: pielgrzymkę, do luterańskich kościołów Niemiec i Skandynawii, wychwalając jednocześnie Marcina Lutra. On sam czy też ktoś z jego otoczenia miał nawet wypowiedzieć wówczas tajemnicze zdanie, że ekskomunika Lutra nie rozciągała się poza jego ziemskie życie. Cóż to miało oznaczać? Jednak abp Lefebvre w sposób ostentacyjny nie nadał żadnej jurysdykcji konsekrowanym przez siebie biskupom, było to bowiem prerogatywą papieża, a Arcybiskup chciał wyraźnie zademonstrować, że nie występuje przeciwko władzy papieskiej; nie miał też zamiaru głoszenia równoległego Magisterium. Działał, jak sam podkreślał, w stanie konieczności przewidywanym przez prawo kanoniczne, dla dobra dusz, które jest najwyższym prawem Kościoła. Można się było nie zgadzać z jego rozumowaniem i działaniami, z pewnością jednak nie można było znaleźć żadnego elementu doktryny katolickiej, której by się sprzeciwiał. Nie można tego było natomiast powiedzieć o Lutrze ani o tych, którzy wciąż wyznają nauczane przez niego herezje. Zastanawiałem się więc, jak to możliwe, że papież potrafi mówić same dobrze rzeczy na temat Lutra, natomiast do Arcybiskupa odnosi się sposób tak surowy? Jak to możliwe, że sugeruje pośmiertne zniesienie ekskomuniki ciążącej na Lutrze, który nie okazywał żadnych oznak poprawy, nie ma jednak skrupułów w wyrzucaniu z Kościoła najwybitniejszego biskupa misyjnego XX wieku? Luter nazywał Mszę „ohydą” i obrzucał ją potwornymi zniewagami; jednak papież z ukontentowaniem klękał w luterańskiej katedrze w Danii, gdzie nawiasem mówiąc nie pozwolono mu przemawiać, potępił natomiast abp. Lefebvre’a, którego prawdziwa zbrodnia polegała na wierności Mszy i podkreślaniu, że tylko Kościół katolicki został założony przez Chrystusa Pana i posiada wyłączny mandat do prowadzenia ludzi do zbawienia poprzez sakramenty. Dotarło do mnie wtedy, że Arcybiskup został ekskomunikowany za odmowę przyjęcia nowej religii ekumenizmu, a nie za nieposłuszeństwo papieżowi. Jeśli to dość ograniczone i usprawiedliwione nieposłuszeństwo miałoby stanowić tak ciężką obrazę Boga, czyż powszechne i całkowite odrzucenie władzy papieża przez luteran i inne sekty protestanckie, prawosławnych, żydów, muzułmanów hinduistów oraz czcicieli Wielkiego Palca nie powinno stanowić daleko większej zniewagi? Papież wydawał się nie widzieć w ich nieposłuszeństwie żadnego problemu. Stało się dla mnie całkowicie jasne, że owe wielkie działa wytoczono w Rzymie przeciw Arcybiskupowi właśnie za to, że stał się apostatą od nowej ekumenicznej wiary, nauczanej przez Jana Pawła II oraz przez większość biskupów i duchowieństwa. Hierarchia wzgardziła nim, ponieważ gardziła wiarą, której on wciąż nauczał i którą praktykował. Był człowiekiem żarliwym w Kościele pogrążonym w lenistwie. Był spadkobiercą Apostołów, tak jak hierarchia stała się spadkobiercą owego bogatego młodzieńca z Ewangelii. Główną jej troską jest obecnie tępienie tej samej wiary, którą niegdyś ślubowali zachowywać i propagować. Co ciekawe, motu proprio Ecclesia Dei ogłoszone przez Jana Pawła II częściowo w tym celu, by usprawiedliwić wyjątkowo ciężkie sankcje, jakie Rzym nałożył na Arcybiskupa, zajmuje się nie tyle kwestią nieposłuszeństwa względem papieża, ale tym, co papież nazywa „błędnym rozumieniem Tradycji”. Jan Paweł II ukuł nawet termin „żywa Tradycja”, by wyjaśnić i niejako usprawiedliwić obecne zmiany w Kościele, czyli ekumenizm, który abp Lefebvre uważał za diametralnie sprzeczny z odwiecznym Magisterium. Ecclesia Dei zdaje się mówić: możecie mieć waszą starą Mszę o tyle, o ile akceptujecie nową religię ekumenizmu. Od czasu Ecclesia Dei byliśmy jednak świadkami pewnego postępu i jesteśmy wdzięczni Ojcu Świętemu za motu proprio Summorum Pontificum.

Nie jest to co prawda dokładnie to, czego byśmy pragnęli, jednak pomimo niejasności i dwuznaczności stanowi znaczący krok we właściwym kierunku. Z drugiej strony nie sposób nie zauważyć, że jest to próba pogodzenia rzeczy, których pogodzić się nie da: tradycyjnej wiary oraz jej negacji. (...)

 Tak długo, jak istnieć będą dwie religie walczące o serca i umysły [ludzi] Kościoła, nadał istnieć będą dwie Msze: novus ordo Missae, ryt ekumenizmu — oraz Msza trydencka, ryt wiary katolickiej. Nie mogą one koegzystować w sposób pokojowy, nie będzie więc „liturgicznego odprężenia”, mimo nadziei i pragnień ze strony pewnych środowisk. (...) Ludzie leniwi, którzy nienawidzą wiary, Mszy oraz nas, a którzy kierują obecnie kuriami diecezjalnymi — starzeją się. Nim minie jedno pokolenie, za 15—20 lat, większości tych biskupów i ich współpracowników nie będzie już na świecie. A wraz z nimi umrze religia ekumenizmu, którą z taką głupotą propagowali jako nową wiosnę Kościoła. Wówczas nastąpi prawdziwa wiosna, prawdziwa odnowa wiary. Prawdziwa Msza nie będzie już rytem nadzwyczajnym (...)„ a radosne słowa Introibo ad altare Dei zabrzmią cudownie we wszystkich katolickich świątyniach. Ω

Za „The Angelus” tłumaczył Tomasz Maszczyk.

powrót



[1] Oliwier Hardy (1892—1957) — amerykański komik, odtwórca Flapa w filmach z serii „Flip i Flap”.

[2] Emilia Elżbieta Dickinson (1830—1886) — wybitna poetka amerykańska.

[3] Oprah Winfrey — amerykańska prezenterka telewizyjna i aktorka