5. Przemienienie na górze Tabor.

Z gospody koło Hadad-Rimmon poszedł Jezus z kilku uczniami na wschód ku Kislot-Tabor, położonego u stóp góry Tabor od południa, na trzy godziny drogi od Rimmon. Po drodze przyłączali się powoli do orszaku wysłani naprzód uczniowie. W Kislot zebrała się znowu koło Jezusa wielka rzesza podróżnych z Jerozolimy. Jezus nauczał ich i uzdrowił kilku chorych. Następnie rozesłał uczniów do osad leżących w koło u podnóża góry, by nauczali i uzdrawiali. Przy Sobie zatrzymał Piotra, Jana i Jakóba Starszego i poszedł z nimi ścieżką wiodącą pod górę. Szli prawie dwie godziny, bo Jezus zatrzymywał się często na miejscach, lub w grotach, gdzie mieszkali prorocy, objaśniał im niejedno i modlił się z nimi. Żywności nic mieli wcale ze sobą, bo Jezus zakazał im brać cokolwiek, zapowiadając, że i tak nasycą się do zbytku. Na szczycie góry, skąd rozlegał się obszerny widok, był wielki wolny plac, otoczony wałem i obsadzony cienistymi drzewami. Ziemia pokryta była wonnymi ziołami i kwiatami. W skale ukryty był zbiornik wody, z którego za wyciagnięciem czopa płynęła zimna, czysta woda. Tu umyli Apostołowie Jezusowi i sobie nogi i odświeżyli się. Potem zaprowadził ich Jezus trochę dalej, w miejsce nieco zagłębione; przed nimi wznosiła się skała, jakby brama, mieszcząca za sobą grotę, podobna do groty modlitewnej na Górze Oliwnej, tylko że tu można było także schodzić w dół pieczary.

Zatrzymawszy się tu, nauczał Jezus dalej, mówił im o modleniu się na klęczkach i szczególnie teraz zalecał im modlić się ze wniesionymi w górę rękoma. Nauczył ich potem odmawiać „Ojczenasz”, przeplatane odpowiednimi ustępami z psalmów. Zaraz też uklękli wszyscy trzej w półkole i zaczęli się modlić. Jezus klęczał naprzeciw nich na wystającej z ziemi skale i przeplatał modlitwę cudowną, głęboką a rzewną nauką o stworzeniu i odkupieniu. Słowa Jego, nadzwyczaj miłe i natchnione, upajały Apostołów. Już zaraz z początku zapowiedział im Jezus, że chce im pokazać, kim jest, że ujrzą Go uwielbionego, okrytego chwałą, by nie zachwiali się w wierze, gdy ujrzą Go wzgardzonego, zbezczeszczonego, odartego podczas śmierci z wszelkiej chwały.

Słońce już zaszło i zmrok ogarnął powoli ziemię, Apostołowie jednak nie zauważyli tego, przejęci cudownymi słowami Jezusa i samą Jego postacią; ciało bowiem Jezusa robiło się coraz Świetlistsze, a w koło widać było jakieś nieuchwytne zjawiska duchów anielskich. Piotr dojrzał je także, więc przerywając Jezusowi, zapytał: „Mistrzu, co to znaczy?" — „Oni służą Mi!" — rzekł Jezus. Wtedy Piotr zawołał z natchnieniem, wyciągnąwszy ręce: „Mistrzu, jesteśmy przecież tu, więc służyć Ci chcemy we wszystkim!" — Podczas gdy Jezus nauczał dalej, spłynęły na Apostołów od owych zjawisk anielskich strumienie przedziwnych wonności, nasycając ich i dając im przed-smak niebiańskich rozkoszy. Postać Jezusa rozświetlała się coraz bardziej, aż wreszcie stała się prawie przezroczysta. Wkoło nich wśród ciemnej nocy utworzył się krąg świetlisty, tak jasny, że jak w dzień biały można było rozeznać każde ziółko. Apostołowie uczuli się wewnętrznie dziwnie skupieni i pokrzepieni. Gdy blask coraz bardziej się zwiększał, zakryli głowy, a pochyliwszy się do ziemi, tak pozostali bez ruchu. Około dwunastej w nocy doszedł blask do najwyższego stopnia. Z Nieba na ziemię spływał świetlisty szeroki szlak, po którym aniołowie najrozmaitszych stopni jedni spuszczali się na dół, inni w górę się wznosili. Jedni, malutcy, pokazywali się w całej swej postaci, inni wynurzali tylko oblicza z morza światła, jedni wyglądali jak kapłani, inni jak wojownicy. Każdy różnił się czymś od drugiego, od każdego spływały na ziemię inne siły, wonie, blaski i niebiańskie pokarmy. Wszyscy byli w nieustannej czynności i ruchu. Więcej w zachwyceniu, niż we śnie pogrążeni, leżeli Apostołowie twarzą na ziemi. Wtem w krąg świetlany weszły trzy nowe świetliste postacie. Wyglądało to zupełnie naturalnie, jak gdy ktoś z ciemności nocnych wchodzi na miejsce oświecone. Dwie z nich o kształtach wyraźnych, ludzkich, zaczęły rozmowę z Jezusem; był to Mojżesz i Eliasz. Trzecia postać powiewna, więcej duchowa, milczała przez cały czas; był to Malachiasz.

Słyszałam, jak Mojżesz z Eliaszem zbliżając się, pozdrowili Jezusa, a On zaczął zaraz z nimi rozmowę o odkupieniu i Swych przyszłych cierpieniach. Zachowanie się tych trzech osób nosiło na sobie cechę prostoty i naturalności. Mojżesz i Eliasz nie wyglądali tak starzy i wycieńczeni, jak zeszli z tego świata; postacie ich tchnęły zdrowiem i młodzieńczą świeżością. Mojżesz, większy, poważniejszy i majestatyczniejszy od Eliasza, miał na sobie długą suknię, a na czole dwa jakby wyrosłe promienie. Budowy krępej, robił wrażenie surowego karciciela, lecz zarazem przebijała z niego prostota, niewinność, czystość i zacność. Wyrażał teraz Jezusowi swą radość, że widzi Tego, który jego i lud jego wywiódł z Egiptu, a teraz powtórnie chce ich odkupić. Przytaczał wiele wyobrażeń swego czasu, wzniośle mówił o baranku wielkanocnym i Baranku Bożym. Eliasz innej postaci, wyglądał delikatniej, milej i łagodniej. Obaj jednak różnili się bardzo od Malachiasza. Twarze ich i postacie przypominały zwykłych, żywych ludzi, jakich się na ziemi spotyka. Malachiasz zaś miał w sobie coś nadludzkiego, anielskiego, był usposobieniem pojedynczej, pierwotnej mocy i celu. Spokój i uduchowienie wyróżniały go od tamtych.

Jezus rozmawiał z nimi o wszystkich Swych mękach, przebytych już dotychczas i czekających Go w przyszłości. Opisywał im całą mękę, jedno po drugim. Oni zaś, stosownie do słów Jego wyrażali Mu swą radość, boleść, lub wzruszenie. Słowa ich pełne były pociechy i współczucia, czci dla Zbawiciela i dziękczynienia Bogu za to wszystko. Nieraz wypowiadali naprzód wyobrażenia tego, co Jezus mówił, i chwalili Boga, że w odwiecznych Swych wyrokach okazał miłosierdzie dla Swego narodu. Malachiasz zaś milczał. Apostołowie tymczasem, podniósłszy głowy, przyglądali się długo w milczeniu tej chwale Boskiej Jezusa, i patrzeli na Mojżesza, Eliasza i Malachiasza. Gdy Jezus opisywał Swe cierpienia przy przybiciu do krzyża, rozłożył ramiona, jak gdyby chciał przez to powiedzieć: „Tak będzie Syn człowieczy wywyższony!" Oblicze Jego zwrócone ku południowi, przeniknięte było światłem, szata jaśniała blaskiem błękitno — białym. Apostołowie jednak, mocą Bożą podwyższeni, wznieśli się wszyscy nad ziemię.

Po niejakim czasie opuścili prorocy Jezusa. Eliasz i Mojżesz skierowali się ku wschodowi, Malachiasz ku zachodowi, i wszyscy trzej pogrążyli się w cieniach nocy. Wtedy Piotr, uniesiony radością, zawołał: „Mistrzu! Dobrze nam tu jest. Zbudujemy tu trzy przybytki: Tobie jeden, Mojżeszowi jeden i Eliaszowi jeden!" Chciał przez to powiedzieć, że nie potrzebują innego Nieba, tak im tu błogo i słodko. Przez przybytki rozumiał miejsca spokoju i czci, mieszkania Świętych. Wyrzekł to w odurzeniu radosnym, w zachwyceniu, nie wiedząc sam, co mówi.

Gdy przyszli do siebie i zaczynali zdawać sobie sprawę z tego, co zaszło, nowy cud przykuł ich uwagę. Z góry spuścił się na nich biały, świetlisty obłok, podobny do mgły porannej, unoszącej się nad łąkami. Nad Jezusem zaś otworzyło się Niebo i ukazał się obraz Trójcy Przenajśw., Bóg Ojciec, jako starzec - kapłan, siedział na tronie, a u stóp Jego pląsały orszaki aniołów i innych jakichś postaci. Strumień światła spłynął na Jezusa, a nad Apostołami dał się słyszeć głos cichy, podobny do łagodnego szmeru strumyka: „Ten jest Syn Mój miły, w którym Sobie upodobałem; Tego słuchajcie!" Apostołów zdjął strach i trwoga, rzucili się twarzą na ziemię i znowu przeniknęła ich świadomość, że są słabymi ułomnymi ludźmi, którym Bóg w Swej dobrotliwości dał widzieć takie cuda. Przejęli się trwożnym uszanowaniem ku Jezusowi, słysząc na własne uszy świadectwo, jakie dał o Nim Ojciec Jego niebieski.

Byliby tak długo leżeli, lecz Jezus, przystąpiwszy, dotknął się ich i rzekł: „Wstańcie i nie bójcie się!" Powstawszy, ujrzeli samego tylko Jezusa. Była już trzecia godzina rano i brzask się zbliżał. Niebo na wschodzie jaśniało białym pasem, kłęby mgły wilgotnej unosiły się nad ziemią, zasłaniając podnóże góry. Apostołowie onieśmieleni byli i poważni, a Jezus rzekł: „Dałem wam widzieć chwalebne przemienienie Syna człowieczego dla wzmocnienia waszej wiary, byście się nie zachwiali, gdy ujrzycie Syna człowieczego, oddanego w ręce oprawców za grzechy świata, — byście się nie zgorszyli, gdy będziecie świadkami Mego poniżenia, i byście wtenczas słabszych mogli umacniać. Piotr prędzej, niźli inni, poznał Mnie przez Boga, na nim też, jako na skale zbuduję kościół Mój." Potem pomodlili się wszyscy wspólnie i już jutrzenka zabarwiła strop Nieba czerwoną łuną, kiedy północno — zachodnim stokiem schodzili w dół góry.

Po drodze rozmawiał Jezus z nimi o tym, co zaszło, i zakazał im surowo mówić komukolwiek o tym widzeniu, dopóki Syn człowieczy nie zmartwychwstanie. Apostołowie zapamiętali to sobie dobrze; w ogóle byli bardzo wzruszeni i większą, niż zwykle, czcią przejęci dla Jezusa. Przypominając sobie słowa: „Tego słuchajcie!" myśleli z trwogą i skruchą o dotychczasowych swych powątpiewaniach i małej wierze. Gdy dzień już nastał, a oni oprzytomnieli trochę i wrócili do zwykłego stanu, zaczęli ze zdziwieniem zapytywać się nawzajem, co mogło oznaczać to wyrażenie Jezusa: „Dopóki Syn człowieczy nie zmartwychwstanie." Nie śmieli jednak Jezusa wprost się oto zapytać.

Nie doszli jeszcze do podnóża góry, a już wyszli naprzeciw Jezusa ludzie, wiodąc doń chorych, których Jezus uzdrowił i pocieszył. Zauważyłam przy tym rzecz dziwną. Każdego, kto spojrzał na Pana, lęk zdejmował, bo w postaci Jego malowało się dziś coś niezwykłego, nadnaturalnego, świetlistego. Nieco niżej zebrały się koło uczniów, wczoraj rozesłanych, tłumy ludzi i kilku doktorów zakonnych. Byli to ludzie, wracający ze świąt do domu. Na noclegu spotkali się wczoraj z uczniami i teraz z nimi tu przyszli, by czekać na Jezusa. Zdała już widać było, że o czymś z uczniami gwałtownie rozprawiają. Ujrzawszy Jezusa, podbiegli ku Niemu i pozdrowili Go, lecz spojrzawszy nań zlękli się, bo widać jeszcze było w Jego postaci ślady przemienienia. Uczniowie także, widząc trzech Apostołów poważnych i jakby przelęknionych, domyślili się, że musiało z Jezusem zajść coś cudownego. Gdy Jezus zapytał, o co się spierają, wystąpił z tłumu mąż, rodem z Amtar, miasta w górach galilejskich, gdzie miało miejsce zdarzenie z Łazarzem i bogaczem. Ten, upadłszy na kolana przed Jezusem, błagał Go, by uzdrowił jego jedynego syna, lunatyka, którego dręczył niemy czart, raz rzucając go w ogień, to znów w wodę, i tak go wciąż męcząc, że ten bezustannie krzyczy z boleści. Gdy uczniowie byli w Amtar, przyniósł im go, ale oni nie umieli mu pomóc. I o to właśnie sprzeczali się teraz z nim i z doktorami zakonnymi. „O, niewierne, przewrotne plemię! — zawołał Jezus. — Jakże długo mam jeszcze być przy was, jak długo was nosić?" — poczym kazał przynieść do siebie chłopca. Człowiek ów nosił chorego syna w czasie podróży zwykle jak owcę na plecach; teraz przyprowadził go za rękę do Jezusa. Chłopiec mógł liczyć dziewięć do dziesięć lat; ujrzawszy Jezusa, zaczął się szamotać, a zły duch rzucił nim o ziemię. Biedak wił się, rzucał, tarzał po ziemi, dławił, a piana toczyła mu się z ust. Uspokoił się zaś dopiero na rozkaz Jezusa. Wtedy zapytał Jezus ojca, jak długo trwa ta choroba chłopca, a ten odrzekł: „Od dzieciństwa już tak cierpi. Ach! jeśli możesz, Panie, pomóż nam! zlituj się nad nami!" I rzekł mu Jezus: „Kto wierzy, dla tego wszystko jest możliwym!"

Biedny ojciec zawołał z płaczem: „Panie! wierzę, a jeśli za mała jest moja wiara, wspomóż mnie, bym mocniej wierzył!"

Na te głośno wypowiedziane słowa zbiegł się lud, który dotychczas stał lękliwie w oddaleniu. Jezus zaś wzniósł rękę z pogróżką ku chłopcu i zawołał: „Duchu głuchy i nieczysty! Rozkazuję ci, wyjdź z niego i nie wracaj nigdy!" Zły duch krzyknął straszliwie przez usta chłopca, wstrząsnął jego ciałem i wyszedł, a chłopiec, blady i nieruchomy, leżał jak martwy. Nie można się go było docucić, więc wielu obecnych zaczęło wołać: „On umarł, rzeczywiście umarł!" Jezus jednak wziął go za rękę, podniósł, a gdy chłopczyk wstał zdrów i rześki, oddał go ojcu ze stosownym napomnieniem. Uradowany ojciec dziękował ze łzami w oczach, a wszyscy obecni wielbili majestat Boży. Stało się to o kwadrans drogi na wschód od owej małej miejscowości pod Taborem, gdzie Jezus rok temu uzdrowił był dziedzica trędowatego, który przysłał po Niego pielęgnującego go chłopca.

Następnie, minąwszy Kanę, poszedł Jezus z uczniami przez dolinę betulijskiego jeziora kąpielowego, aż do miasteczka Dotaim, trzy godziny drogi od Kafarnaum. Szli przeważnie bocznymi drogami, by uniknąć zbiegowiska ludu, wracającego gromadami z Jerozolimy. Podzielili się na grupy, a Jezus szedł jużto sam, jużto z którąkolwiek gromadką. Po drodze przystąpili do Jezusa Apostołowie, którzy byli świadkami Jego przemienienia, i zapytali Go o znaczenie słów: „Dopóki Syn człowieczy nie zmartwychwstanie," bo wciąż teraz nad tym myśleli i dyskutowali. „Jak to rozumieć? — mówili — przecież biegli w Piśmie mówią, że przed zmartwychwstaniem musi przyjść Eliasz." Jezus odrzekł im na to: „Eliasz przyjdzie wprawdzie przedtem, uporządkować wszystko. Ale zaprawdę, powiadam wam, Eliasz już przyszedł; lecz oni nie poznali go, czynili z nim, co tylko chcieli, jak napisano jest o nim w Piśmie. Tak samo dozna od nich cierpienia Syn człowieczy." Wiele jeszcze mówił im o tym Jezus, a oni domyślali się, że mowa tu jest o Janie Chrzcicielu.

Gdy wszyscy uczniowie zeszli się znowu z Jezusem w gospodzie w Dotaim, zapytali Go, dlaczego oni nie potrafili wypędzić czarta z owego chłopca lunatyka? Jezus rzekł im na to: „Nie mogliście dla waszej małej wiary; gdyż jeśli byście mieli wiarę przynajmniej jak ziarnko gorczycowe, a rzekli byście do tej góry: Przenieś się stąd tam! przeniosłaby się i nic by dla was nie było niemożliwym. Ten rodzaj da się wypędzić tylko modlitwą i postem." Tu pouczył ich Jezus, co potrzeba, by złamać opór diabła, jak wiara ożywia i umacnia wszelki czyn, zaś wiara sama umacnia się postem i modlitwą, gdyż przez to zrzuca się przewagę z nieprzyjaciela, którego chce się z innego wypędzić.

powrót