Podróż świętych Trzech Króli do Betlejem
Widziałam orszak Teokenona w kilka dni po wyruszeniu z ojczyzny, stykający
się w podupadłym mieście z orszakiem Menzora i Saira. Stały tutaj rzędy wysokich kolumn, a na niektórych
miejscach także wielkie, piękne figury. W gruzach miasta osiadła hołota
napastników. W zwierzęce skóry byli przybrani i nosili oszczepy, mieli brunatną
barwę ciała, wzrostu niskiego i krępego, lecz bardzo zwinni. Wszystkie trzy
orszaki, opuściwszy o świcie pospołu to miasto, po południowej podróży
odpoczywały w pewnej dosyć urodzajnej okolicy, gdzie była studnia, a naokoło
kilka obszernych szop. Było tu zwykłe miejsce odpoczywania dla takich orszaków.
Każdemu królowi towarzyszyło razem z orszakiem czterech przedniejszych
plemienia. Sam zaś król był jakoby ojcem wszystkich, starającym się o wszystko,
rozkazującym i rozdzielającym. W każdym orszaku byli ludzie rozmaitej barwy
twarzy. Plemię Menzora było o miłej, brunatnej
barwie. Plemię Saira było brunatne, zaś Teokenona o połyskującej, żółtawej barwie. O lśniącej,
czarnej barwie, widziałam tylko niewolników, których wszyscy posiadali.
Przedniejsi siedzieli na wysoko naładowanych
dromaderach pomiędzy tłumokami pokrytymi dywanami. W ręku mieli laski. Za nimi
postępowały inne zwierzęta, prawie tak wielkie jak konie, na których słudzy i
niewolnicy pomiędzy pakunkami jechali. Przybywszy na miejsce, zsiedli, a
zdjąwszy pakunki ze zwierząt, u studni je napoili. Studnia otoczoną była małym
wałem, na którym znajdował się mur z trzema otwartymi wchodami. W tym miejscu
był zbiornik, który nieco głębiej leżał i miał upust z trzema za pomocą czopów
zamkniętymi rurami. Zbiornik zamknięty był wiekiem. Szedł z nimi jakiś człowiek
z owego opustoszałego miasta i otworzył zbiornik za zapłatą. Mieli skórzane naczynia,
które zupełnie płasko składać było można; były one na 4 przegrody podzielone,
które wodą napełniali i z których zawsze 4 wielbłądy razem piły. Obchodzili się
też z wodą tak ostrożnie, aby żadnej kropli nie uroniono. Potem zaprowadzono
zwierzęta w ogrodzone, nie pokryte miejsca blisko studni, każde przegrodą
oddzielone. Miały kamienne koryta przed sobą; sypali im w te koryta jakąś
paszę, którą ze sobą nosili. Pasza składała się z ziaren tak wielkich, jak
żołędzie. Pomiędzy pakunkami znajdowały się też wąskie, wysokie klatki z
ptakami, które pod szerszymi pakami po bokach zwierząt wisiały; siedziały w
nich, pojedynczo i parami, w przegrodach podług rozmaitej wielkości ptaki, jak
gołębie lub kury. Potrzebowali ich na pożywienie w drodze. W skórzanych skrzyniach
mieli chleby równej wielkości, jakby pojedyncze tafle tuż obok siebie
spakowane; odłamywali zawsze tyle, ile potrzebowali. Mieli przy sobie bardzo
kosztowne naczynia z żółtego kruszcu, i drogimi kamieniami ozdobnie wysadzane,
prawie zupełnie w kształcie naszych naczyń kościelnych, jak, kielichów, łódek,
i miseczek, z których pijali i na których potrawy podawali. Brzegi tych naczyń
po większej części były wysadzane czerwonymi, drogimi kamieniami.
Plemiona były
nieco odmienne pod względem ubioru. Teokeno i jego
rodzina, również Menzor, nosili na głowie wysokie,
pstro haftowane czapki z białą, grubą opaską. Ich kurtki sięgały aż po łydki,
były bardzo pojedyncze, miały kilka guzików i ozdób na piersiach. Byli okryci
lekkimi szerokimi i bardzo długimi płaszczami, które w tyle za nimi się wlokły.
Sair i jego rodzina nosili czapki z małą, białą
wypukłością i okrągłą, kolorowo haftowaną kapuzą. Mieli krótsze płaszcze, lecz
w tyle nieco dłuższe, aniżeli z przodu, pod spodem kurtki aż do kolan szczelnie
zapinane, przyozdobione na piersiach sznurkami, błyskotkami i licznymi
świecącymi guzikami. Po jednej stronie piersi mieli błyszczącą tarczę, podobną
do gwiazdy. Wszyscy mieli bose nogi sznurkami oplecione, do których przylegały
podeszwy. Przedniejsi mieli krótkie pałasze lub wielkie noże za pasami, a
niektórzy także worki i puszki. Pomiędzy królami i ich krewnymi byli mężowie,
mniej więcej lat 50, 40, 30 i 20 liczący. Niektórzy mieli długie, inni tylko
krótkie brody. Słudzy i poganiacze wielbłądów byli o wiele skromniej ubrani.
Niektórzy mieli na sobie tylko kawał materii lub stare okrycie. Gdy zwierzęta
zaspokojono i gdy się też sami napili, zrobili ogień na środku szopy, pod którą
obozowali. Drzewo, którego do tego ognia używali, składało się z mniej więcej
dwie i pół stóp długich trzasek, które ubodzy ludzie tej okolicy w bardzo
ładnie ułożonych wiązkach przynieśli, jakoby takowe dla podróżujących już
gotowe mieli. Królowie, postawiwszy stos trójgraniasty, włożyli nań dokoła owe
trzaski, pozostawiając z jednej strony otwór dla przeciągu, a wszystko bardzo
zręcznie było ułożone. W jaki zaś sposób ogień wzniecili, tego dobrze nie wiem,
widziałam, że jeden z nich kawałek drewna w drugim, jakoby w puszce przez
pewien czas obracał, i że potem ów kawałek drewna zapalony wyciągał. W ten
sposób zapalili ogień, i widziałam, jak teraz kilka ptaków zabijali i piekli.
Trzej Królowie i najstarsi postępowali, każdy w swym plemieniu, jakoby ojcowie
rodziny, dzielili pokarm i rozdawali. Porozcinane ptaki i małe chleby kładli na
małe miseczki lub talerze, stojące na niskiej nodze, i podawali je; tak samo
napełniali kubki i podawali każdemu do picia. Podrzędniejsi słudzy, pomiędzy
nimi murzyni, leżeli obok na ziemi. Zdawało się, jakoby niewolnikami byli.
Niewymownie wzruszającą była dziecięca prostota i dobroduszność tych mężów.
Przybiegającym ludziom dawali z wszystkiego, co mieli. Podawali im nawet złote
naczynia, dając im pić jak dzieciom.
Menzor, brunatny, był Chaldejczykiem, miasto jego nazywało się mniej
więcej Akajaja, otoczone rzeką, jakby na wyspie
leżało. Po większej części przebywał na polu przy trzodach swoich; po śmierci
Chrystusa został przez świętego Tomasza ochrzczony i nazwany Leandrem. Sair, brunatny, już w
czasie Bożego Narodzenia był u Menzora gotów do
wyjazdu. Tylko on i ludzie jego plemienia byli tak brunatni, lecz czerwone
mieli wargi; reszta ludzi dokoła była białej barwy. Sair
miał chrzest pragnienia. Nie żył już, gdy Jezus przybył do krainy królów. Teokeno był z Mecji, kraju,
położonego więcej w górach. Sterczał ten kraj, jakby kawał ziemi między dwa
morza. Mieszkał w swym mieście, którego imię zapomniałam, składało się ono z
namiotów, zbudowanych na fundamencie kamiennym. Teokeno
był najzamożniejszym. Zdaje mi się, że byłby miał prostszą drogę do Betlejem i
że musiał obchodzić, by iść razem z drugimi a nawet sądzę, że musiał około
Babilonu przechodzić, by do nich się dostać. Ochrzcił go święty Tomasz, nadając
mu imię Leon. Imiona: Kasper, Melchior i Baltazar dano tym królom dlatego,
ponieważ te imiona zupełnie do nich się stosują. Albowiem Kasper oznacza: idzie
z miłością; Melchior: chodzi dokoła, idzie z pochlebstwem, przystępuje ze
słodyczą. Baltazar: wolą swoją szybko porywa; swoją wolę natychmiast do woli
Boga stosuje.
Od obozu Menzora
mieszkał Sair trzy dni drogi, na każdy po 12 godzin
licząc, a Teokeno o pięć takich dni był oddalony. Menzor i Sair byli razem, gdy z
gwiazd dowiedzieli się o narodzeniu Jezusa, i nazajutrz wybrali się z orszakiem
swoim w drogę. Teokeno miał to samo widzenie w domu i
szybko podążył za nimi. Droga ich aż do Betlejem wynosiła około 700 godzin i
jeszcze pewną ilość, w której liczba 6 zachodzi. Mieli około 60 dni drogi, na
każdy po 12 godzin licząc, lecz wskutek wielkiej szybkości swych zwierząt
jucznych odbyli ją w 33 dniach, jadąc często dniem i nocą. Gwiazda, która ich
prowadziła, wyglądała jak okrągła piłka, a światło wychodziło z niej jakby z
ust. Zawsze mi się zdawało, jakoby tą piłką na nitce świetlanej, jakaś ręka
powodziła. Za dnia widziałam ciało lśniące; jaśniejsze od słońca, przed nimi
postępujące. Gdy rozważali daleką drogę, to szybkość pochodu wydaje mi się
zdumiewająca. Lecz te zwierzęta postępują tak lekkim i równym krokiem, że widzę
podróż ich w takim porządku, tak szybką i równą, jak lot ptaków wędrownych.
Kraje Trzech Królów leżały w ten sposób, iż wszystkie razem tworzyły trójkąt. Menzor i Sair mieszkali bliżej
siebie, Teokeno mieszkał najdalej. Gdy orszak aż do
wieczora tutaj odpoczął, pomogli im ludzie, którzy się do nich przyłączyli,
włożyć znowu pakunki na zwierzęta juczne, a potem zabrali ze sobą do domu
rozmaite przedmioty przez królów pozostawione. Gdy wyruszyli, ukazała się
gwiazda, mając kolor czerwony, jak księżyc wśród wietrznego powietrza. Ogon
gwiazdy był blady i długi. Szli jeszcze kawał drogi obok swych zwierząt pieszo
z odkrytymi głowami, modląc się. Droga tu była taką, iż nie można było szybko
postępować; gdy przyszli na równą drogę, dosiedli zwierząt, które bardzo szybko
biegły. Czasem szły wolniej, a wówczas wszyscy nader wzruszająco śpiewali wśród
nocy. Widząc tych królów w takim porządku i nabożnym skupieniu ducha i z
radością wędrujących, myślałam sobie: gdyby to nasze procesje z nich przykład
sobie brały! Raz widziałam orszak zatrzymujący się w nocy na polu przy studni.
Człowiek z pewnej chaty, których kilka w pobliżu było, otworzył im studnię.
Napoili zwierzęta juczne i, nie zdejmując pakunków, przez krótki czas
odpoczywali. Później widziałam orszak na wyższej płaszczyźnie. Po prawej
stronie były góry, i zdawało mi się, jakoby tam, gdzie droga znowu opadała,
zbliżali się do okolicy, w której więcej było zabudowań i drzew, a wśród nich
studnie. Ludzie tutejsi mieli tu porozciągane pomiędzy drzewami nici i robili z
nich szerokie pokrycia. Oddawali cześć obrazom wołów, a licznej gawiedzi,
postępującej za orszakiem królów, dawali hojnie potrawy, lecz nie używali już
misek, z których tamci jedli, co mnie dziwiło. Nazajutrz widziałam królów w
pobliżu pewnego miasta, którego nazwa jakby Kausur
brzmiała, a które składało się z namiotów na kamiennych fundamentach zbudowane,
odpoczywających u innego króla, do którego to miasto należało, a którego zamek
z namiotów w małym oddaleniu od miasta się znajdował. Od swego spotkania się aż
dotąd odbyli 53 lub 63 godzin drogi. Opowiedzieli królowi Kausuru
wszystko, co widzieli w gwiazdach. Był bardzo zdziwiony i patrząc lunetą na
gwiazdę, która ich prowadziła, ujrzał w niej dzieciątko z krzyżem. Prosił ich
potem, iżby mu w powrocie wszystko opowiedzieli, a wtedy i on na cześć
Dzieciątka wystawi ołtarze i ofiary składać mu będzie. Gdy królowie opuścili Kausur, przyłączył się do nich znaczny orszak wielkich
panów podróżujących, którym tą samą drogą iść wypadało. Później odpoczywali
przy studni, nie zdejmując pakunków; lecz wzniecili ogień. Gdy znowu dalej
jechali, słyszałam ich słodko i serdecznie pospołu śpiewających. Śpiewali
krótkie rymy, jak:
“Spieszmy przez góry, niwy i łany, By oddać pokłon Panu nad pany."
Jeden zaczynał, a drudzy
śpiewali razem rymy, które na przemian tworzyli i zanucali.
W samym środku gwiazdy można było dzieciątko z krzyżem widzieć.
Maryja miała widzenie o zbliżaniu
się królów, gdy w Kausur odpoczywali. Opowiedziała o
tym Józefowi i Elżbiecie. Nareszcie widziałam królów przybywających do pewnej
miejscowości żydowskiej. Było to małe, rozległe miasteczko, gdzie liczne domy
wysokimi płotami były otoczone. Tu byli już w prostej linii do Betlejem; lecz
mimo to skierowali swą drogę na prawo, gdyż innej drogi nie było. Gdy przybyli
do następnej miejscowości, zaczęli pięknie śpiewać i byli bardzo uradowani, albowiem
gwiazda świeciła tu bardzo jasno, świecił także księżyc, tak, że wyraźnie widać
było cienie. Jednakowoż zdawało się, jakoby mieszkańcy albo gwiazdy nie
widzieli, albo nie bardzo się nią zajmowali; byli jednak niezmiernie usłużni.
Kilku podróżnych zsiadło, a mieszkańcy pomogli im napoić zwierzęta. Myślałam tu
jeszcze o czasach Abrahama, jak to wówczas wszyscy ludzie tak dobrzy byli i
usłużni. Liczni mieszkańcy prowadzili orszak przez miasto, niosąc gałązki, i
szli godny kawał drogi z nimi. Gwiazda nie zawsze przed nimi świeciła, nieraz
była zupełnie ciemna, zdawało się, jakoby jaśniej tam świeciła, gdzie żyli
dobrzy ludzie, a ilekroć ją gdzie podróżni bardzo jaśniejącą widzieli, czuli
osobliwsze wzruszenie, i myśleli, iż tam zapewne Mesjasz być musi. Lecz
królowie obawiali się też, iżby ich wielki orszak wielkiego wrażenia i gwaru
nie wywołał.
Nazajutrz, nie zatrzymując się, przeszli
około ponurego, mglistego miasta, a nieco dalej stąd przez rzekę, wpływającą do
Morza Martwego. Wieczorem widziałam ich przybywających do pewnego miasta, jakby
Manatea lub Madian się
nazywającego. Orszak ich składał się najmniej z 200 ludzi, tyle gawiedzi
ściągnęła za nimi ich wspaniałomyślność. Prowadziła tędy ulica; mieszkańcy zaś
składali się z żydów i pogan. Orszak zaprowadzono
przed miasto na miejsce, opasane murem, gdzie królowie namioty rozbili.
Widziałam też, jak się tu, podobnie jak w poprzednim mieście, zasmucili,
ponieważ nikt nie chciał o nowonarodzonym królu nic słuchać ani wiedzieć.
Słyszałam ich także opowiadających, jak dawno już na gwiazdę czekali.
Rodowód Królów.
Słyszałam, że ród swój wywodzili
aż od Joba, który żył na Kaukazie, i jeszcze inne obszary w dal posiadał.
Jeszcze dawno przed Balaamem, i nim Abraham był w
Egipcie, mieli przepowiednię i czekali na gwiazdę. Przywódcy pewnego pokolenia
z ziemi Joba otrzymali byli podczas pewnej wycieczki do Egiptu, w okolicy
Heliopolis, przez Anioła objawienie, iż z dziewicy narodzi się Zbawiciel,
któremu ich potomkowie cześć oddawać będą. Dalej nie mają się zapuszczać, lecz
wracać i uważać na gwiazdy. Z tego powodu urządzali uroczyste obchody, budowali
łuki tryumfalne i ołtarze, które kwiatami przyozdobili, i znowu do domu
wrócili. Było ich może razem około 3000. Byli to ludzie medyjscy
i astrolodzy, o pięknej, żółtawo brunatnej barwie, i bardzo szlachetnej i
wysokiej postawy. Przechodzili za swymi trzodami z jednego miejsca na drugie, a
wskutek wielkiej swej potęgi, panowali, gdzie chcieli. Ci więc, jak opowiadali
królowie, pierwsi przynieśli proroctwo i przez nich dopiero rozpoczęło się u
nich śledzenie gwiazd. A gdy później to śledzenie gwiazd zostało zaniedbane,
odnowił je jeden z uczniów Balaama, a znacznie
później po nim trzy prorockie córki przodków Trzech Króli. Teraz wreszcie w 500
lat po owych córkach, zjawiła się owa gwiazda, za którą poszli.
Owe trzy córki
żyły w jednym i tym samym czasie, były z gwiazdziarstwem
bardzo obeznane, miały też ducha proroczego i widzenia.
Widziały one, że wyjdzie gwiazda z Jakóba,
i że Niepokalana Dziewica porodzi Zbawiciela. W długich szatach chodziły po
kraju, ogłaszając to proroctwo, nawołując do poprawy i przepowiadając zdarzenia
przyszłe aż do najodleglejszych czasów, i że posłańcy Zbawiciela przybędą do
ich narodu i przyniosą mu prawdziwą służbę Bożą. Ojcowie tych dziewic wystawili
obiecanej Matce Bożej tam, gdzie ich kraje się łączyły, świątynię, a w jej
pobliżu wieżę celem śledzenia gwiazd i ich różnych zmian. Od tych trzech
książąt pochodzili święci Trzej Królowie od mniej więcej 500 lat w prostej
linii przez 15 rodów. Lecz wskutek pomieszania się z innymi plemionami nabyli
tak różnej barwy. Już od owego długiego czasu zawsze niektórzy z ich przodków
przebywali na wieży, by na gwiazdy uważać. To, co spostrzegli, zapisywano i
przechodziło z ust do ust, i podług tych spostrzeżeń zwolna niejedno w ich
służbie Bożej i Świątyni się zmieniało.
Wszystkie
pamiętne chwile, odnoszące się do przyjścia Mesjasza, były im przez obrazy w
gwiazdach wskazane. W ostatnich latach, od Poczęcia Maryi, obrazy te stawały
się coraz dokładniejsze i zbliżanie się zbawienia coraz znamienniejsze. W
czasie od poczęcia Maryi widzieli dziewicę z berłem i wagą, w której równych
szalach leżała pszenica i grona. W końcu widzieli nawet figury gorzkiej męki.
Zdawało się, jakoby nowonarodzonemu królowi wypowiedziano wojnę, że ten jednak
wszystko zwycięży. To śledzenie gwiazd było połączone z nabożeństwem, postami,
modlitwą, oczyszczeniami i umartwieniami. Nie była to jednakowoż tylko jedna
gwiazda lecz całe zestawienie gwiazd, na które uważali, a przy pewnych
zetknięciach gwiazd otrzymywali, patrząc na gwiazdy, widzenia i obrazy. Wśród
tego gwiazdziarstwa jednak trafiały się i złe wpływy
na osoby, które złe życie wiodły i wśród demonicznych widzeń w konwulsje
wpadały. Przez takich ludzi wszczął się szkaradny zwyczaj ofiarowania ludzi,
starców i dzieci; lecz powoli zdrożności te ustały. Królowie jednakowoż
widywali obrazy jasno i spokojnie, w słodkim uniesieniu, nie doznając żadnych
złych wpływów, przeciwnie stawali się coraz lepszymi i pobożniejszymi. To
wszystko opisywali ciekawym słuchaczom z dziecięcą prostotą i szczerością, i
smucili się, że ich słuchacze wcale nie zdawali się wierzyć w to, na co ich przodkowie już od 2000
lat tak wytrwale czekali. Gwiazda była okrytą chmurami; lecz gdy się znowu ukazała
i w całym blasku stanęła pomiędzy przeciągającymi chmurami, jakoby bardzo
blisko ziemi, jeszcze tej samej nocy wybiegli ze swego namiotu, a zwoławszy
mieszkańców, pokazali im gwiazdę. Ludzie wpatrywali się zdziwieni, i jużto bardzo byli wzruszeni, jużto
gniewali się na królów, największa zaś część starała się korzystać z ich
hojności. Słyszałam ich też teraz opowiadających, jak daleko dotąd jechać
musieli. Liczyli dni piesze, każdy po 12 godzin. Do miejsca ich zebrania jeden
miał trzy, drugi pięć takich dni po 12 godzin. Lecz na swych zwierzętach,
dromaderach, robili dziennie 36 godzin, licząc w to noc i godziny odpoczynku.
Dlatego ten, który o trzy dni był oddalonym, mógł na miejscu zbornym stanąć w
jednym dniu, ten zaś, który o 5 dni był oddalonym, w dwóch dniach. Od tego
miejsca aż dotąd mieli 56 dni drogi po 12 godzin, a więc 672 godziny.
Potrzebowali na to od Narodzenia Chrystusa aż dotąd, licząc czas zebrania się i
dni odpoczynku, mniej więcej 25 dni. Tu chcieli także jeden dzień wytchnąć.
Ludzie tutejsi byli nadzwyczaj natrętni i zuchwali, i naprzykrzali się królom
jak roje os; ci zaś rozdawali im zawsze małe, trójgraniaste, żółte kawałki,
jakby blaszki, a także ciemniejsze ziarna. Musieli mieć niezmierne skarby. Gdy
ruszyli w drogę, szli około miasta, w którym widziałam bożyszcza, stojące na
świątyniach; na drugiej stronie miasta, przechodzili przez most i przez
dzielnicę żydowską z synagogą. Teraz szli dobrą drogą coraz spieszniej ku
Jordanowi. Może ze 100 ludzi przyłączyło się do ich pochodu. Stąd mieli do
Jerozolimy jeszcze może 24 godziny. Lecz nie widziałam ich przechodzących przez
jakiekolwiek miasto, lecz zawsze obok miast. Ponieważ był sabat, spotykali mało
ludzi. Im bardziej zbliżali się do Jerozolimy, tym więcej tracili otuchę,
albowiem gwiazda przed nimi nie była już tak jasną, a w Judei w ogóle tylko
rzadko kiedy ją widywali. Spodziewali się też, że wszędzie spotkają ludzi we
wielkiej radości i okazałości z powodu nowonarodzonego Zbawiciela, któremu
cześć oddać z tak daleka przyjechali; lecz ponieważ nigdzie ani najmniejszego
śladu wzruszenia nie spostrzegli, smucili się i byli niepewni, sądząc, że się
może omylili. Mogło być koło południa, gdy się przez Jordan przeprawiali.
Zapłacili przewoźników; którzy pozostali i im samym przewieść się zezwolili;
tylko kilku z nich im pomagało. Jordan nie był wtenczas szerokim, a miał pełno
ławic piasku. Położono deski na belkach, a na nich ustawiono dromadery. Szło to
dosyć szybko. Z początku zdawało się, jakoby królowie ku Betlejem zdążali;
potem obrócili się i szli ku Jerozolimie. Widziałam to miasto wysoko ku niebu
się piętrzące. Było właśnie po sabacie, gdy przybyli przed miasto.
Królowie u Heroda.
Orszak królów był długi może kwadrans drogi. Gdy przed Jerozolimą
stanęli, zniknęła gwiazda przed nimi. To ich wielce strapiło. Królowie
siedzieli na dromaderach, trzy inne dromadery były obładowane pakunkami; inni
zaś po większej części siedzieli na szybkich, żółtawych zwierzętach o
delikatnych łbach, nie wiem, czy na koniach lub osłach, wyglądały zupełnie
inaczej, niż nasze konie. U przedniejszych były te zwierzęta bardzo pięknie
okryte i okiełzane, i złotymi gwiazdami i łańcuszkami obwieszane. Kilku z ich
drużyny poszło do bramy, skąd powrócili z dozorcami i żołnierzami. Przybycie
ich o tym czasie, ponieważ żadnej nie
było uroczystości i żadnym nie trudnili się handlem, i to tą drogą, było
niezwyczajnym. Mówili, dlaczego przychodzą. Mówili o gwieździe i o dzieciątku;
o niczym tu nie wiedziano. Sądzili z pewnością, iż się omylili; albowiem ani
jednego nie spostrzegli człowieka, wyglądającego, jakoby wiedział coś o
zbawieniu świata. Także z takim zadziwieniem przypatrywali się im ludzie, nie
mogąc pojąć, czego by chcieli. Mówili, że za wszystko, co dostaną, zapłacą, i
że z królem chcą mówić.
Było stąd wiele
posyłania tam i na powrót. Podczas tego rozmawiali z rozmaitymi ludźmi, którzy
się około nich zgromadzili. Niektórzy znali pogłoskę o Dzieciątku, które w
Betlejem miało się narodzić; lecz że to nic nie znaczy, gdyż to tylko prosty
lud. Drudzy wyśmiewali się z nich. Byli przeto bardzo przygnębieni i zasmuceni.
A ponieważ z dolatujących słów ludzi poznali, gdyż i Herod nic o tym nie wie, a
dalej, ponieważ nie bardzo uprzejmie o Herodzie mówiono, zasmucili się i tym, że nie wiedzieli, jak mają z nim
mówić. Pomodlili się więc i znowu nabrali otuchy i mówili do siebie: ten, który
nas za pomocą gwiazdy tak szybko tu doprowadził, ten też nam dopomoże
szczęśliwie do domu wrócić. Oprowadzano orszak około miasta i wprowadzono go
stroną od góry kalwaryjskiej znowu do miasta. Niedaleko od placu rybiego
zaprowadzono ich wraz ze zwierzętami na okrągłe podwórze, które przysionkami i
mieszkaniami było otoczone, i przed którego bramami stały straże. W środku
podwórza była studnia, przy której napoili zwierzęta; dokoła były stajnie i
wolne miejsca sklepione, gdzie wszystko umieścili. Owo podwórze przytykało
jedną stroną do góry, z drugiej strony było wolne i otoczone drzewami.
Widziałam też ludzi z pochodniami przychodzących, którzy ich pakunki
przeglądali. Pałac Heroda stał niedaleko od tego podwórza na wyżynie, a całą
drogę aż do wyżyny widziałam oświeconą pochodniami czy też koszami z ogniem.
Widziałam też ludzi zstępujących z pałacu i zabierających do pałacu
najstarszego króla, Teokena. Przyjęto go pod łukiem,
a potem wprowadzono na salę. Rozmawiał tutaj z dworzaninem, donoszącym o
wszystkim Herodowi, który jakby rozum wskutek tego stracił, i królom nazajutrz
rano kazał przyjść do siebie. Kazał im powiedzieć, by wypoczęli, a on tymczasem
zbada wszystko i oznajmi im, czego się dowie.
Gdy Teokeno wrócił z pałacu, królowie zasmucili się jeszcze
bardziej i kazali pozdejmowane pakunki znów włożyć na zwierzęta. Nie mogli
zasnąć. Niektórych z nich widziałam przechadzających się z przewodnikami po
mieście. Zdawało mi się, jakoby sądzili, iż Herod może przecież wie wszystko
tylko im prawdy powiedzieć nie chce. Także zawsze jeszcze gwiazdy szukali. W
samej Jerozolimie było spokojnie, ale na straży przy podwórzu było wiele
biegania i wypytywania. Gdy Teokeno był u Heroda,
mogła być jedenasta godzina w nocy. Była uroczystość u niego, mnóstwo świec
paliło się w sali, były także niewiasty. To, co Teokeno
mu oznajmić kazał, napełniło go wielką trwogą. Posłał sługi do świątyni i do
miasta. Widziałam, że kapłani, uczeni w Piśmie i sędziwi żydzi
ze zwojami przyszli do niego. Mieli na sobie swe szaty, napierśniki i pasy z
głoskami, wskazywali na karty. Było ich może dwudziestu około niego. Widziałam
ich też z nim na dach pałacu wchodzących i na gwiazdy patrzących. Herod był
bardzo niespokojny i zmieszany, uczeni zaś w Piśmie wszystko mu znowu
tłumaczyli, i starali się go zawsze przekonać, iż gadanina królów nic nie
znaczy, iż te narody mają zawsze rozmaite przywidzenia i urojenia o gwiazdach,
i gdyby coś w tym było, to oni, przy świątyni i w świętem mieście, o tym
przecież prędzej wiedzieć by musieli.
Rano, ze świtem, widziałam znowu
dworzanina zstępującego i wszystkich trzech królów z nim do pałacu idących.
Wprowadzono ich na salę, gdzie na przyjęcie pewne potrawy i zielone gałązki i
krzewy w naczyniach poustawiane były. Królowie nie tknęli podanych potraw.
Stali, dopóki nie przyszedł Herod, naprzeciw któremu wystąpili z ukłonem i
krótko zapytali, gdzie jest nowonarodzony król żydów,
którego gwiazdę widzieli i któremu pokłon oddać przybyli. Herod był bardzo
zatrwożony, lecz nie dał tego po sobie poznać. Było jeszcze kilku uczonych w
Piśmie przy nim. Wypytywał się bliżej o gwieździe, i mówił im, iż o Betlejem Efrata obietnica opiewa. Menzor
opowiedział mu ostatnie widzenie, które w gwieździe mieli, wskutek czego
jeszcze większa trwoga go ogarnęła, tak iż nie wiedział, jak ją ukryć. Menzor mówił, że widzieli dziewicę a przed nią leżące
dzieciątko, z prawego zaś jego boku wychodziła świetlana gałązka, a na niej
wieża o licznych bramach, która wielkim miastem się stała. Ponad tym stało
dzieciątko z mieczem i berłem, jako król, i widzieli siebie samych i królów
całego świata przybywających, bijących czołem i dzieciątku pokłon oddających;
albowiem ono posiada królestwo, które zwycięży wszystkie królestwa. Herod radzi
im udać się w cichości do Betlejem i to natychmiast, a potem, skoro by
Dzieciątko znaleźli, mają wrócić i oznajmić mu, iżby i on także poszedł oddać
Jemu pokłon. Widziałam królów znowu na dół schodzących i natychmiast
wyruszających.
Dniało, światła na drodze ku
pałacowi jeszcze się paliły. Gawiedź, która za nimi postępowała, rozgościła się
wczoraj wieczorem w mieście.
Herod, który w czasie narodzenia Chrystusa w
swym zamku przy Jerycho przebywał, już przed przybyciem królów był bardzo
niechętnym i rozgniewanym. Dwóch ze swych synów nieprawego łoża wyniósł przy
Świątyni do wysokich godności. Byli Saduceuszami, oni też wszystko mu
zdradzali, co się tam działo i kto jego zamiarom był przeciwnym. Do tych
należał mianowicie pewien dobry i sprawiedliwy mąż, poważany urzędnik przy
Świątyni. Tego kazał bardzo grzecznie i po przyjacielsku do siebie do Jerycho
zaprosić, a kiedy był w drodze, kazał go napaść i zamordować w pustyni, jakoby
to przez zbójców się stało. Kilka dni później przybył do Jerozolimy, by
obchodzić uroczystość poświęcenia Świątyni. Wtedy chciał żydom
na swój sposób sprawić radość i zaszczyt. Kazał zrobić złota figurę, jakby
jagnię lub raczej baranka, albowiem miała rogi. Ten baranek na święto miał być
postawiony nad bramą prowadzącą z przedsionka dla niewiast na miejsce, na
którym ofiary składano. Chciał to uczynić zupełnie samowolnie i za to jeszcze
piękną podziękę otrzymać, lecz kapłani opierali się temu. Groził im karą
pieniężną. Powiedzieli mu, iż karę zapłacą, lecz tego wizerunku podług prawa
nigdy nie przyjmą. Był wskutek tego bardzo rozgniewany i chciał go potajemnie
kazać postawić. Lecz jeden gorliwy przełożony wziął tę figurę, skoro ją tylko
przyniesiono, rozbił ją na dwoje, i rzucił na ziemię. Powstało wskutek tego
zbiegowisko, a Herod kazał owego męża wtrącić do więzienia. Był z tej przyczyny
bardzo rozgniewany i wolałby, iżby był lepiej wcale na uroczystość nie
przychodził. Dworzanie zaś starali się go rozmaitymi zabawami rozerwać.
W kraju żydowskim oczekiwali
niektórzy pobożni ludzie bliskiego przyjścia Mesjasza, a zdarzenia przy
narodzeniu Jezusa, były przez pastuszków rozpowszechnione. Także Herod o tym
słyszał i cichaczem kazał się o tym w Betlejem wywiadywać. Ponieważ zaś jego
szpiedzy tylko ubogiego Józefa znaleźli, a mieli polecone, unikać zwracania lub
wywołania uwagi, przeto donieśli, że to nic nie jest, że to tylko uboga rodzina
w pewnym lochu się znajduje, i że o tej całej rzeczy nie opłaci się nawet
mówić. W tym naraz przybył ów wielki orszak królów, którzy tak pewnie i tak
stanowczo o króla Judy się pytali i z taką pewnością
o gwieździe mówili, iż Herod swą trwogę i swe zamieszanie ledwo mógł ukryć.
Myślał, że o bliższych w tej sprawie szczegółach dowie się od królów samych, a
potem środków zaradczych się chwyci. Lecz ponieważ królowie, przestrzeżeni od
Boga, do niego nie wrócili, poczytywał ich ucieczkę za następstwo ich kłamstwa
i omamienia, jakoby się wstydzili i obawiali wrócić, jako ludzi, którzy z
siebie zakpić pozwolili. Tylko w ogólności kazał w Betlejem ogłosić, iżby się z
tymi ludźmi nie wdawać. Lecz gdy Herod Jezusa usunąć zamierzał, dowiedział się,
iż Go już niema w Nazaret. Kazał długo za Nim szukać, lecz gdy nadzieja
znalezienia Jezusa okazała się daremną, a trwoga jego tym bardziej rosła,
zabrał się do szalonego środka rzezi młodzianków, a tak był ostrożnym, iż już
przedtem wojska swe przeniósł na inne miejsce, by powstaniu zapobiec.
Królowie przybywają do Betlejem.
Widziałam królów
w tym samym porządku, w jakim byli przyszli, z Jerozolimy, bramą ku południowi,
wychodzących; najpierw Menzora, a potem Saira, a na końcu Teokenona.
Gromada ludzi aż do pewnego strumyka za miastem szła za nimi, gdzie ich znowu
opuściła i do Jerozolimy wróciła. Na drugim brzegu strumyka stanęli i oglądali
się za swą gwiazdą, a spostrzegłszy ją, bardzo się uradowali i wśród
wdzięcznego śpiewu postępowali dalej. Dziwiłam się jednakowoż, że gwiazda nie
prowadziła ich prostą drogą z Jerozolimy do Betlejem, lecz szli więcej na
zachód około miasteczka bardzo mi znanego. Poza tym miasteczkiem widziałam ich
na pewnym pięknym miejscu zatrzymujących się i modlących. Źródło przed nimi
wytrysło; zsiadłszy, wykopali obszerny zbiornik dla tego źródła, otaczając je
czystym piaskiem i darnią. Odpoczęli tutaj kilka godzin i napoili zwierzęta; w
Jerozolimie bowiem, wskutek przeszkód i trosk, nie mieli spoczynku.
Gwiazda, która w nocy
wyglądała jak ognista kula, podobną była teraz mniej więcej do księżyca wśród
dnia; lecz nie wydawała się całkiem okrągła, lecz jakby ząbkowata. Widziałam,
że się często kryła za chmury.
Na prostej drodze z Betlejem do Jerozolimy
roiło się od ludzi i podróżujących z pakunkami i osłami; może byli to
ludzie, którzy od spisu z innych miast i z Betlejem do domu wracali, albo którzy
do Jerozolimy do Świątyni lub na targ przychodzili. Na tej drodze królowie
szli, było zupełnie spokojnie. Może gwiazda dlatego tak ich prowadziła, by na
nich nie zwracano uwagi i ażeby dopiero wieczorem do Betlejem przybyli.
O zmierzchu
przybyli przed Betlejem do bramy, gdzie Józef z Maryją był się zatrzymał.
Ponieważ im tutaj gwiazda zniknęła, udali się przed dom, gdzie dawniej rodzice
Józefa mieszkali, i gdzie Józef z Maryją kazał się zapisać; spodziewali się, że
tutaj znajdą nowonarodzonego. Był to większy dom z kilku mniejszymi dokoła,
ogrodzone podwórze było przed nim, a przed tym podwórzem miejsce obsadzone
drzewami i studnia. Na tym placu widziałam rzymskich żołnierzy, gdyż w tym domu
znajdował się urząd poborczy. Był tutaj wielki
natłok. Ich zwierzęta były pod drzewami przy studni, i poili je. Sami zaś
usiedli, i okazywali, im rozmaite honory; nie obchodzono się tak grubiańsko,
jak z Józefem. Rzucano też gałązki przed nimi i dawano jeść i pić. Lecz
widziałam, że działo się to po większej części przez wzgląd na kawałki złota,
które i tutaj rozdzielali.
Widziałam, że tutaj długo wahając się,
pozostawali i że jeszcze zawsze byli niespokojni, aż ujrzałam światło po
drugiej stronie Betlejem ponad okolicą, gdzie się żłóbek znajdował, na niebie
wschodzące. Świeciło, jakby księżyc wschodził, Widziałam, że dosiadłszy znowu
zwierząt, naokoło południowej strony Betlejem ku stronie wschodniej pojechali,
tak że po boku mieli pole, na którym pastuszkom narodzenie Chrystusowe
zwiastowanym zostało. Musieli przechodzić rowem i naokoło murów zapadłych. Szli
tą drogą, ponieważ im w Betlejem dolinę pasterzy jako dobre koczowisko
wskazano. Także kilku ludzi z Betlejem
za nimi pobiegło. Lecz im nie mówili, kogo tutaj szukają.
Zdawało się, jakoby św.
Józef wiedział o ich przybyciu. Czy się o tym w Jerozolimie lub podczas
widzenia dowiedział, nie wiem; lecz wśród dnia widziałam go przynoszącego
rozmaite przedmioty z Betlejem, owoce, miód i zioła. Widziałam też, że grotę
starannie uprzątnął, że ową odgrodzoną komórkę u wejścia zupełnie zestawił
drzewo zaś i sprzęty kuchenne przed drzwi pod schronisko wyniósł. Gdy orszak
zeszedł w dolinę groty z żłóbkiem, zsiedli i zaczęli rozbijać namiot; ludzie
zaś, którzy z Betlejem za nimi byli pobiegli, powrócili znowu do miasta. Już
rozbili część namiotu, gdy znowu ujrzeli ponad grotą gwiazdę, a w niej zupełnie
wyraźnie Dzieciątko. Stała tuż nad żłóbkiem, swą wstęgą lśniącą prosto nań
wskazując. Odkryli głowy i widzieli, iż gwiazda się powiększała, jakoby się zbliżała
i na dół spuszczała. Zdaje mi się, iż widziałam ją wzrastająca do wielkości
prześcieradła.
Z początku byli bardzo zdziwieni. Było już ciemno, nie było widać
żadnego domu, tylko pagórek żłóbka podobny do wału. Lecz wnet niezmiernie byli
uradowani i szukali wejścia do groty. Menzor,
otworzywszy drzwi, spostrzegł grotę pełną blasku i Maryję z Dzieciątkiem w
głębi siedzącą, zupełnie podobną do owej dziewicy, którą zawsze w gwieździe widzieli.
Król wyszedł i oznajmił to dwom drugim. Teraz wszyscy trzej wstąpili w
przedsionek. Widziałam, że Józef wyszedł do nich ze starym pastuszkiem i bardzo
uprzejmie z nimi rozmawiał. Powiedzieli mu prostodusznie, iż przybyli, by
nowonarodzonemu królowi żydów, którego gwiazdę
widzieli, pokłon oddać i dary mu ofiarować. Józef powitał ich z pokorą.
Uchylili się, by się do obrządku przygotować. Stary zaś ów pasterz udał się ze
sługami królów do małej doliny poza pagórkiem, gdzie były szopy i obory, by ich
zwierzęta zaopatrzyć. Orszak zajął ową całą małą dolinę.
Widziałam teraz, że królowie swe
obszerne, powiewające płaszcze z żółtego jedwabiu zdejmowali z wielbłądów i w
nie się ubierali. Naokoło ciała przytwierdzili do pasa za pomocą łańcuszków
worki i złote puszki z guzikami jakby cukierniczki. Wskutek tego stali się w
swych płaszczach bardzo obszerni. Mieli także małą tablicę na niskiej
podstawce, którą rozkładać mogli. Służyła ona za tacę; nakryto ją kobiercem z
frędzlami, i położono na niej dary w puszkach i miseczkach. Każdy król miał
przy sobie 4 towarzyszów ze swej rodziny. Wszyscy szli za św. Józefem z kilku
sługami do przedsionka groty z żłóbkiem. Tutaj rozpostarli kobierzec na tacę i
położyli na niej mnóstwo puszek, które mieli pozawieszane, jako swe wspólne
dary. Teraz weszło drzwiami najpierw dwóch młodzieńców, należących do drużyny Menzora, zaścielając drogę aż do żłóbka dywanami. Gdy się
oddalili, wstąpił Menzor z swymi czterema
towarzyszami; sandały odłożyli. Dwaj słudzy nieśli za nimi aż do groty z
żłóbkiem tacę z darami; przy wejściu odebrał im Menzor
tacę i uklęknąwszy, położył ją przed Maryją na ziemię. Dwaj inni królowie
ustawili się ze swymi towarzyszami w przedsionce
groty. Grotę widziałam pełną
nadprzyrodzonego światła. Naprzeciw
wejścia, na miejscu narodzenia, była Maryja w postawie więcej leżącej,
aniżeli siedzącej, oparta na jedno ramię, obok Niej Józef, a po jej prawej
stronie leżało Dzieciątko Jezus w kołysce, podwyższonej i kobiercem pokrytej.
Gdy wszedł Menzor, Maryja podniosła się w postawie
siedzącej, spuściła welon na twarz, i wzięła zakryte Dzieciątko do siebie na
łono. Lecz odchyliła zasłonę, tak że górną część ciała aż do ramionek było
widać odkrytą, i trzymała Dzieciątko w postawie prostej, oparte o piersi,
podpierając Mu główkę jedną ręką. Miało rączki na piersiach, jakby modląc się,
było bardzo miłe, jaśniejące i ujmowało wszystkich wokoło. Menzor,
upadłszy przed Maryją na kolana, pochylił głowę, złożył ręce na krzyż na
piersiach i ofiarując dary, wymawiał pobożne słowa. Potem wyjąwszy z worka u
pasa garść długich jak palec grubych i ciężkich pręcików, które u góry były
cienkie, w środku zaś ziarniste i złociste, położył je z pokorą, jako swój dar,
Maryi obok Dzieciątka na łono, a Maryja przyjąwszy je uprzejmie i pokornie przykryła
rąbkiem swego płaszcza. Towarzysze Menzora stali za
nim z głową głęboko pochyloną. Menzor ofiarował
złoto, ponieważ był pełen wierności i miłości i ponieważ z niewzruszonym
nabożeństwem i usiłowaniem zawsze szukał zbawienia. Gdy on i jego towarzysze
się usunęli, wszedł Sair ze swymi czterema
towarzyszami i upadł na kolana. W ręku niósł złotą łódkę z kadzidłem, pełną
małych, zielonych ziaren jak żywica. Ofiarował kadzidło, ponieważ ochoczo i z
uległością, lgnął do woli Bożej i z wszelką gotowością szedł za nią. Położył
swój dar na małą tacę i trwał długo w postawie klęczącej. Po nim zbliżył się Teokeno, najstarszy. Nie mógł klęczeć, był bowiem za stary
i za otyły. Stał schylony i położył na tacę złotą łódkę z zielonym, delikatnym
zielem. Było jeszcze zupełnie świeże i żywe, stało prosto jak wspaniały,
zielony krzew z białymi kwiatkami.
Przyniósł mirry, albowiem mirra oznacza umartwienie i pokonane
namiętności. Zacny ten mąż zwalczył ciężkie pokusy do bałwochwalstwa i do
wielożeństwa. Bardzo długo pozostawał przed Dzieciątkiem Jezus, tak, iż
obawiałam się o owych dobrych ludzi z drużyny, którzy bardzo cierpliwie na
dworze przed wejściem czekali, ażeby wreszcie i oni Dzieciątko Jezus zobaczyć
mogli. Mowy królów i wszystkich, którzy po nich przystępowali i odchodzili,
były prostoduszne i jakby upojone miłością. Opiewały one mniej więcej w ten
sposób: “Widzieliśmy Jego gwiazdę i wiemy, że On jest królem ponad wszystkie
króle. Przychodzimy oddać Mu pokłon, i ofiarować dary." Wśród łez
najserdeczniejszych polecali Dzieciątku Jezus siebie, swoje rodziny, swój kraj,
swych ludzi, swój majątek, wszystko, co tylko na świecie dla nich wartość
miało; iżby przyjął ich serca, ich dusze, wszystkie ich uczynki i myśli, iżby
ich oświecił, obdarzył wszelaką cnotą, a ziemię nawiedził szczęściem, pokojem i
miłością. Trudno wypowiedzieć, jaką pałali miłością i pokorą i jak łzy radości
spływały po ich licach i po brodzie najstarszego. Było im bardzo błogo,
wydawało im się, jakoby w gwieździe przybyli, za którą ich przodkowie tak długo
wytrwale tęsknili i w którą z takim upragnieniem się wpatrywali. Była w nich
wszelaka radość ze spełnionej obietnicy od tylu wieków. Józef i Maryja również
płakali i byli tak uradowani, jak nigdy przedtem. Wielką pociechą i
pokrzepieniem była dla nich chwała i uznawanie, okazywane ich dziecku i
Zbawicielowi, dla którego nie mogli zdobyć się na lepszą odzież i pościel, a
którego wysoka godność ukryta spoczywa ich pokornych sercach. Widzieli, że
wszechmoc Boga z daleka, mimo wszystkich ludzi, zsyła Mu to, czego sami dać Mu
nie mogą: hołdy mocarzów z świętą okazałością. Ach! jakże wraz z nimi cześć Mu
oddawali! Jego chwała uszczęśliwiała ich. Matka Boska przyjmowała wszystko
bardzo pokornie i wdzięcznie; nic nie mówiła, tylko lekki szept pod welonem wyrażał
wszystko. Dzieciątko Jezus trzymała pomiędzy welonem a płaszczem, a ciałko Jego
przeglądało jaśniejące z pod welonu. Dopiero na końcu wymieniła także kilka
uprzejmych słów z każdym, uchylając nieco wśród mowy welonu. Teraz wyszli
królowie do swego namiotu. Paliło się w nim światło i było bardzo pięknie.
Wreszcie przybyli do żłóbka i dobrzy słudzy, którzy podczas adoracji królów na
lewo przed jaskinią z żłóbkiem, w stronie pola pasterzy, z pomocą Józefa
rozbili biały namiot, który wraz z wszystkimi drągami i suknem do namiotu
nosili ze sobą na swych zwierzętach. Myślałam z początku, iż Józef urządził ów
namiot, i dziwiłam się, skąd go tak szybko i w tak pięknym stanie był dostał;
lecz gdy odchodzili, widziałam, że ów namiot włożono znowu na zwierzęta. Przy
namiocie było także umieszczone schronisko z mat słomianych, pod którym stały
ich skrzynie. Gdy słudzy rozbili namiot i wszystko szybko uporządkowali,
czekali z wielką pokorą przed drzwiami żłóbka. Zaczęli więc wchodzić po pięciu,
wprowadzał ich jeden z przedniejszych, do którego należeli, i klękając przed
Maryją i Dzieciątkiem, po cichu się modlili. Równocześnie przyszli chłopcy w
małych płaszczykach, z którymi było wszystkich mniej więcej 30 osób. Gdy się
wszyscy znowu oddalili, weszli jeszcze raz wszyscy królowie razem. Mieli na
sobie inne, szeroko powiewające płaszcze z surowego jedwabiu, niosąc
kadzielnice i kadzidło. Dwaj słudzy rozpostarli na podłodze groty dywan ciemno
czerwony, na którym Maryja z Dzieciątkiem siedziała, gdy królowie kadzili. Dywanu
tego używała i później, chodziła po nim, miała go też na ośle podczas podróży,
którą do Jerozolimy celem oczyszczenia odbywała. Królowie okadzili Dzieciątko,
Maryję i Józefa i całą grotę. Był to ich sposób uwielbiania.
Widziałam, jak
potem w namiocie, na kobiercu, około niskiego stolika leżeli, i jak Józef
talerzyki z owocami, bułkami, plastrami z miodem i miseczki z ziółkami
przyniósł, pomiędzy nimi siedział i razem z nimi pożywał. Był bardzo wesoły, a
wcale nie bojaźliwy, i z radości zawsze płakał. Pomyślałam sobie wtedy o moim
ojcu, jak podczas mej profesji w klasztorze wśród tylu znakomitych osób
siedzieć musiał, wskutek czego w swej pokorze i
prostocie tak był nieśmiałym, jak jednak mimo to był wesołym i płakał z
radości.
Gdy Józef
powrócił do groty, postawił wszystkie dary po prawej stronie żłóbka, w kąt
ściany i zastawił je tak, iż nic widzieć nie było można. Służąca Anny, która
celem usługiwania Maryi była pozostała, przebywała zawsze w klepisku po lewej
stronie groty, i wtenczas dopiero wychodziła, gdy już wszyscy się oddalili.
Była spokojną i skromną. Nie widziałam, iżby ona lub Maryja lub Józef dary
oglądali i światowe upodobanie w nich okazywali. Z podziękowaniem je przyjęli i
znowu miłosiernie rozdali. Owa sługa, krewna Anny, była rześką i bardzo poważną
osobą. W Betlejem tego wieczora i tej nocy widziałam tylko przy rodzinnym domu
Józefa rozruch, i gdy królowie przybyli, bieganie w mieście; u żłóbka z
początku bardzo było spokojnie. Potem widziałam tu i ówdzie w dali ponurych, na
czatach stojących żydów, którzy stali gromadami, tam
i na powrót chodzili i donosili o wszystkim do miasta. W Jerozolimie widziałam
w tym dniu jeszcze częste bieganie starych żydów i
kapłanów z pismami do Heroda, lecz potem wszystko ucichło, jakoby o tym już
więcej mówić nie chciano. W końcu odbyli jeszcze, królowie, ze swymi ludźmi,
pod drzewem terebintowym, ponad grotą ssania,
nabożeństwo z wzruszającym śpiewem, a głosy chłopców bardzo mile spływały z ich
głosami. Potem z częścią drużyny udali się do wielkiej gospody w Betlejem.
Drudzy obozowali w namiotach między żłóbkiem a grotą ssania; także i tę zajęli
i umieścili w niej część swych klejnotów. W białym namiocie przed żłóbkiem
spali niektórzy z przedniejszych.
Drugi dzień pobytu Królów u żłóbka. Ich odjazd.
Dnia następnego byli jeszcze
raz wszyscy na przemian w grocie z żłóbkiem. Podczas dnia widziałam ich rozdawających, osobliwie zaś pasterzom z pola gdzie się ich
zwierzęta znajdowały. Widziałam, że ubogim, starym niewiastom, bardzo
zgarbionym, zarzucali okrycia na plecy. Widziałam też wielką natrętność żydów z Betlejem; wyłudzali wszelkimi sposobami z dobrych
ludzi dary i z chciwości przeglądali im rzeczy. Widziałam też, że królowie
puścili kilku ze swych ludzi, którzy tutaj w kraju u pasterzy pozostać chcieli.
Dali im kilka zwierząt, na które rozmaitych okryć i sprzętów napakowali,
nadawali im także ziaren złota, a potem uprzejmie ich odprawili. Nie wiem,
dlaczego dzisiaj o wiele mniej ludzi było. Może w nocy już wielu puścili i do
domu odesłali. Rozdzielano także liczne bochenki chleba. Nie pojmuję wcale,
skąd tyle chleba nabrali, lecz w rzeczywistości tak było. Mieli ze sobą formę,
a gdzie odpoczywali tam piekli. Musieli jednak być już ostrzeżeni, iżby sobie
do powrotu ulżyli. Wieczorem widziałam ich w żłóbku żegnających się z św.
Rodziną. Menzor wszedł najpierw sam jeden. Święta
Dziewica dała mu też Dzieciątko Jezus na ręce. Płakał bardzo, rozpromieniony z
radości. Potem i drudzy przystąpili, żegnając się i płacząc. Przynieśli jeszcze
wiele darów; wiele materii, sztuki bladego i czerwonego jedwabiu, także
kwieciste materie i mnóstwo bardzo delikatnych okryć. Zostawili także swe
długie, delikatne płaszcze; były płowe i z cienkiej wełny, bardzo lekkie i
powiewne w powietrzu. Przynieśli też jeszcze wiele, jedna na drugą ułożonych miseczek i puszek pełnych ziaren, a
w koszyku garnuszki z delikatnymi, zielonymi krzewami o małych listkach i
białych kwiatkach. Mniej więcej po trzy stało w środku jednego garnuszka, tak
iż znowu garnuszek na brzeg nasadzić było można. Stały jedna na drugiej w
koszyku. Postawili też wąskie, długie koszyki z ptakami, które do zabicia na
dromaderach wisiały. Wszyscy bardzo płakali, opuszczając Dzieciątko i Maryję.
Widziałam tam także przy nich stojącą świętą Dziewicę, gdy się żegnali. Przyjmując
dary, nie okazywała żadnej radości z przedmiotów, lecz niezmiernie była
wzruszoną, pokorną i prawdziwie wdzięczną dla dawcy. Nie widziałam w niej
żadnego śladu interesowności wśród tych cudownych odwiedzin, tylko z początku z
miłości ku Dzieciątku Jezus, a z współczucia ku św. Józefowi myślała, że teraz
więcej będą mieli opieki i że już nie tak pogardliwie z nimi obchodzić się
będą, jak przy przybyciu, albowiem tak jej żal było, iż Józef wskutek tego się
smucił i wstydził. Gdy się królowie żegnali, było już jasno w żłóbku. Potem
wyszli na pagórek żłóbka ku wschodowi w pole, gdzie byli ich ludzie i
zwierzęta. Stało tam wielkie szerokie drzewo, bardzo stare i daleko cień
rzucające. Było coś osobliwego z tym drzewem; już Abraham z Melchizedekiem byli
pod nim. Także pasterzom i ludziom dokoła było ono świętym. Było przy nim
ognisko, które można było ukryć, a po obu stronach były chaty do spania. Przed
nim była studnia, z której pasterze w pewnych czasach przynosili wodę jako
bardzo zdrową. Wszystko otoczone było płotem. Tam poszli królowie i wszyscy ich
ludzie, jeszcze obecni, tam się zgromadzili. Także światło było przy studni.
Modlili się i śpiewali niewymownie mile.
Potem ugościł ich Józef znowu w
ich namiocie przy żłóbku, a przewodnicy wrócili do swych gościn do Betlejem.
Tymczasem zwierzchność w Betlejem, nie wiem, czy z powodu tajnego polecenia
Heroda, czy też z własnej gorliwości, postanowiła królów w Betlejem przebywających pojmać, i jako
burzycieli przed Herodem oskarżyć. Nie wiem, kiedy to miało nastąpić. Lecz w
nocy ukazał się królom w Betlejem a zarazem i innym, którzy w namiocie przy
żłóbku spoczywali, we śnie anioł, który ich upomniał, by w podróż wyruszyli i
inną drogą wracali. Ci, którzy byli przy żłóbku, natychmiast obudzili Józefa i
to mu oznajmili. Podczas gdy swym ludziom kazali wyruszać i zwijać namioty, co
się działo z niezmierną szybkością, pobiegł Józef do Betlejem, by to innymi
tamże przebywającym oznajmić. Lecz ci, pozostawiwszy tam znaczną część swych
rzeczy, już byli w drodze i szli naprzeciw niemu. Józef oznajmił im swe
poselstwo, a oni odpowiedzieli mu, że już je słyszeli. W Betlejem nie zwrócono
uwagi na ich wyjazd. Ponieważ bez pakunków po cichu wychodzili, można było
sądzić, iż idą do swych ludzi na jaką modlitwę. Podczas gdy przewodnicy jeszcze
w żłóbku się żegnali, płacząc, drużyna już w oddzielnych orszakach, by móc
prędzej podróż odbywać, posuwała się rozmaitymi drogami na południe przez
pustynię Engaddi wzdłuż Morza Martwego. Królowie błagali, iżby św. Rodzina z
nimi uciekała, a potem prosili, iżby przecież Maryja z Jezusem w grocie ssania
się ukryła, by z powodu nich nie doznała przykrości. Jeszcze mnóstwo
przedmiotów pozostawili świętemu Józefowi do rozdania. A święta Dziewica
podarowała im swój długi welon, który zdjęła z głowy, a w który Dzieciątko
Jezus, gdy je nosiła, i siebie owijała. Wszyscy mieli Dzieciątko jeszcze na
swych, rękach, płakali i rozmawiali bardzo wzruszająco i zostawili Maryi swe
lekkie, jedwabne płaszcze. Potem, dosiadłszy zwierząt, szybko odjechali. Widziałam
anioła przy nich także na dworze, na polu. Wskazywał im drogę, którą iść mieli.
Nie było ich już bynajmniej tak wielu, a ich zwierzęta tylko trochę były
obładowane. Każdy król był mniej więcej o kwadrans drogi oddalony od drugiego,
aż nagle jakby zniknęli. Gdy znowu wszyscy w pewnym miasteczku się zeszli, nie
podróżowali już tak szybko dalej, jak wtedy, gdy z Betlejem byli wyruszyli.
Widziałam Anioła zawsze przed nimi chodzącego, a czasem także z nimi
rozmawiającego. Maryja otulona, udała
się z Dzieciątkiem Jezus do groty ssania. Także dary i to, co królowie
pozostawili, przynieśli tam pasterze, którzy zawsze w dolinie przebywali, przy
pomocy tych, którzy tu zostali. Trzej
najstarsi pasterze, którzy Jezusa najpierw powitali, z szczególniejszą hojnością
obdarzeni byli przez królów. Gdy w Jerozolimie dowiedziano się o wyruszeniu
pochodu, byli już przy Engaddi, a dolina, na której przestawali, z wyjątkiem
kilku słupków namiotu i śladów zdeptanej
trawy, była jak zwykle, spokojną i cichą. Zjawienie się jednak orszaku królów w
Betlejem wywołało wraże niewielkie. Wielu żałowało, iż Józefa nie przyjęli na
mieszkanie; inni mówili o królach jako awanturniczych marzycielach; inni
łączyli ich przybycie z pogłoskami o cudownych zjawiskach u pasterzy. Widziałam
też, jak z sądu w Betlejem wydano publiczne ogłoszenie do zwołanego ludu, ażeby
się, wstrzymywać od wszelkich przewrotnych sądów i zabobonnych pogłosek, i już
nie chodzić do mieszkania owych ludzi z przed miasta. Gdy się znowu lud
rozbiegł, widziałam, iż Józefa dwa razy wzywano do sądu. Gdy tam szedł drugi
raz, wziął ze sobą nieco darów od królów i podarował to starym żydom, którzy wypytawszy się o wszystkim, znowu go puścili.
Widziałam też, że żydzi ściętym drzewem zastawili
drogę, prowadzącą do jaskini z żłóbkiem, nie przez bramę, lecz przez owo
miejsce, gdzie Maryja wieczorem po swym przybyciu do Betlejem pod drzewem
czekała. Postawili też strażnicę z dzwonkiem, od której sznurek ciągnął się
przez drogę, by każdego, który by tą drogą chciał przechodzić, można było
zatrzymać. Widziałam także około szesnastu żołnierzy u Józefa przy grocie z
żłóbkiem. Lecz gdy prócz niego znaleźli tylko Maryję z Dzieciątkiem, wrócili, i
zdali o tym sprawę.
Józef ukrył dobrze wszystkie dary królów. W pagórku pod żłóbkiem
jeszcze inne były groty, o których nikt nie wiedział, a które Józef, jeszcze
jako mały chłopiec był odkrył. Pochodziły one od Jakóba,
który tutaj nad żłóbkiem wśród swoich wędrówek miał namiot, kiedy Betlejem
zaledwie z kilku tylko strzech się składało.
Dary królów,
materie, płaszcze, złote naczynia, słowem wszystko użyte zostało po
Zmartwychwstaniu do pierwszego nabożeństwa. Mieli trzy lekkie płaszcze i jeden
gruby, mocny, na słotę. Lekkie były częścią żółte, częścią czerwone, z bardzo
delikatnej wełny; powiewały w powietrzu, gdy podróżowali. Lecz w uroczystych
chwilach nosili jedwabne płaszcze naturalnego, lśniącego koloru jedwabnego.
Mieli szatę z powłoką, na brzegu złotem haftowaną, którą musiał zawsze ktoś
nieść. Miałam też widzenie o ich jedwabnictwie. W pewnej okolicy między krajem Saira a Teokenona widziałam
drzewa, pełne jedwabników. Wokół każdego drzewa był rów z wodą, by jedwabniki
nie mogły odpełzać. Także pod drzewami nasypywano żeru, a na drzewach wisiały
pudełka, z których długie jak palec wyjmowali poczwarki, odwijając z nich
przędziwo, jakby pajęczynę. Przytwierdziwszy mnóstwo takich poczwarek przed
sobą, przędli z nich delikatną nić, nawijając ją na drzewo z haczykami.
Widziałam także między drzewami ich narzędzia do tkania jedwabiu. Mieli całkiem
zwyczajne krosna, a smugi materii były może tak szerokie jak moje łóżko.
Z
objawienia Anny Katarzyny Emmerich